Reklama

Piotr Pustelnik: Strach to mój serdeczny przyjaciel

W najwyższych górach liczy się spokój i partnerstwo, czasem trzeba zejść spod samego szczytu, żeby ratować kolegę. Człowiek ociera się o śmierć, umysł mami i tworzy wizje... Zdarzają się też - na szczęście - sytuacje zabawne. I te ceni sobie najbardziej Piotr Pustelnik, himalaista, który jako trzeci Polak zdobył koronę Himalajów i Karakorum. Czternaście ośmiotysięczników przez 20 lat życia. Co dalej?

Katarzyna Droga, Styl.pl: Wciąż głośno o wyczynie nepalskich Szerpów, którzy zdobyli K2 zimą i weszli tam ramię w ramię, całą grupą. Pewien etap w historii himalaizmu został zamknięty?

Piotr Pustelnik: - Tak, ale to trochę skomplikowane, bo proces zamknięcia zimowej eksploracji, czyli zdobywania gór najwyższych zimą, to jedna rzecz, a druga to podzwonne dla tradycyjnego stylu oblężniczego w górach najwyższych. Zimową eksplorację Himalajów, Karakorum zakończyła wyprawa komercyjna, a taka dla alpinistów sportowców jest słabo akceptowalna, jeśli w ogóle. Szerpowie to lud bardzo rodzinny, matriarchalny, mają poczucie więzi plemiennej i to, że weszli wszyscy razem, odśpiewali hymn Nepalu, ma dla nich duże znaczenie. Natomiast lodowymi wojownikami nie są, bo lodowi wojownicy przecierali szlaki, byli pionierami. Nepalczycy korzystają z doświadczeń, które zdobyli alpiniści, a potem ich tego nauczyli. Są świetnymi odtwórcami, znakomitymi rzemieślnikami w swojej dziedzinie. Weszli zimą na K2, ale uczynili to w znanym sobie terenie, a poznali go właśnie podczas wypraw komercyjnych. Aspekt ekonomiczny też zmieni oblicze alpinizmu.

Reklama

W jaki sposób?

- Wyprawy sportowe, w których ludzie wchodzą w dziewicze ściany, wyznaczają nowe drogi, to alpinizm deficytowy, do niego się dokłada. Uczestnicy wyprawy ponoszą koszty, szukają sponsorów. Natomiast alpinizm komercyjny jest dochodowy, generuje zyski i staje się coraz bardziej ekspansywny. Można już znaleźć ofertę wypraw komercyjnych na prawie wszystkie góry ośmiotysięczne. Alpiniści sportowi nie pojawią się pod górą, na której jest kilkanaście wypraw komercyjnych. To żadna przyjemność, a koegzystencja z nimi też bywa różna. Zdarza się, że ich opiekunowie potrafią być agresywni wobec alpinistów, jak w przypadku wyprawy Simone Moro i Ueli Stecka, których Szerpowie obrzucili kamieniami. Ludzie z nurtu sportowego mówią: tu już miejsca dla nas nie ma, musimy szukać sobie innego obszaru. Zmieni się więc teatr, na którym się będzie rozgrywała dalsza eksploracja gór wysokich, przejdziemy na góry siedmiotysięczne, niezdobyte sześciotysięczne, na góry na innych kontynentach, na przykład na potężnej Antarktydzie - gdzie są jeszcze bardzo wysokie, dziewicze ściany.

Nie kuszą pana te nowe obszary? Wytrwa pan w postanowieniu, że koniec z himalaizmem?

- Tak, oczywiście. Już dawno powiedziałem sobie, że góry wysokie to dla mnie melodia przeszłości. Moje pięć minut w życiu alpinistycznym się skończyło i nic tego nie zmieni. Może jeszcze pojadę do Nepalu z rodziną, żeby te drogie mi tereny pokazać najbliższym, ale żeby włączyć się do nowego nurtu w alpinizmie? Nie, ta rzeka płynie już dla innych.

W książce "Ja pustelnik. Autobiografia", napisanej wraz z Piotrem Trybalskim, mówi pan: "Kto lub co sprawiło, że wszedłem na te wszystkie ośmiotysięczniki? (...) Za odpowiedź wystarczą trzy słowa: Przypadek, Strach (Paniczny) i Partnerstwo. Dlaczego przypadek?

- Bo to przypadek zrządził, że znalazłem swoje miejsce w alpinizmie. Przypadkiem dałem się namówić na wyjazd w góry wyższe niż Alpy, do Indii, w góry Kaszmiru. Nie byłem przekonany, przyjaciele z klubu mnie namówili. Na tej wyprawie dostałem choroby wysokościowej i trochę mnie to przemiotło, ale jak minęła, wstąpiło we mnie nowe życie. Zauważyłem, że szybko się przyzwyczajam do wysokości. Uświadomiłem sobie, że to jest ta luka w życiu, którą powinienem zagospodarować. Więc przypadek pchnął mnie na drogę himalaizmu. A strach? Strach to mój wewnętrzny, serdeczny przyjaciel, który bardzo pilnuje, żebym się nigdy nigdzie nie zabił. Towarzyszy mi przez całe życie, od dzieciństwa, kiedy byłem bardzo chory (ciężka choroba serca - przyp. red.). Wtedy oswoiłem strach, zaprzyjaźniłem się z nim i uważam, że to jedna z piękniejszych rzeczy jaką człowiek dostał od natury.

Czego boi się pan w górach?

- Zawsze najbardziej bałem się sytuacji nieprzewidywalnych, takich, nad którymi nie jestem w stanie zapanować. Uważam, że alpinizm to wieczny proces samokontroli i ktoś kto potrafi się kontrolować w dużym stopniu - wygrywa.

Strach zwykle blokuje, a pan mówi tak, jakby był motorem działań?

- Strach jest komplementarny z odwagą. Jeśli człowiek ma w sobie odwagę, strach popycha go do działania, a gdy nie ma - blokuje. Tak jak w anegdocie o szarży rotmistrza Kozietulskiego na wąwóz Somosierra. Po jednej stronie szwoleżerowie, po drugiej hiszpańskie armaty. Nagle szwoleżerowie galopują na te armaty. Reduta pada, brama do Madrytu otwarta. Wiele lat później w Reichstagu trwa rozmowa na temat szarży Kozietulskiego, posłowie mówią: "No tak - huk armat, konie podniosły"... A na to Bismarck, który przecież przyjacielem Polaków nie był: "Z końmi i z ludźmi na nich jest tak, że jeżeli na wierzchowcu siedzi jeździec odważny, to koń płoszy się do przodu, a jeśli tchórz, to do tyłu...".

Jak Piotr Pustelnik podchodzi do postawy "zostawmy go, walczmy o siebie" - czytaj na następnej stronie >>>

***Zobacz także***

A strach o innych? Niestety, ciągle ktoś z gór nie wraca...

- Zawsze rozumiałem alpinizm jako grę zespołową, która musi być oparta o zasadę, którą można określić mianem "opiekuna spolegliwego", czyli że bardziej martwię się o partnera niż o siebie, a kiedy zaczyna się robić niebezpiecznie, nie zostawiam go, tylko razem z nim wracam. Ta postawa kosztowała mnie kilka dramatycznych momentów na wyprawach i całą masę siwych włosów, ale nigdy od niej nie odstąpiłem. Partnerstwo jest dla mnie szalenie istotne, co czasem prowadzi do sytuacji niebezpiecznych, jak wówczas, gdy zostaliśmy z pewnym Tybetańczykiem na wschodniej grani Annapurny. Zapadł na ślepotę śnieżną i gdyby nie odzyskał wzroku odpowiednio szybko, wszyscy byśmy na tej grani zostali. Taki był nasz wybór, zaryzykowaliśmy, licząc się z tym, że zamiast trzy do zera dla nas, może być trzy do zera dla góry. Sytuacji dwa do jednego dla nas nie brałem pod uwagę. Zawsze gramy o wszystko. Postawę "zostawmy go, walczmy o siebie" fundamentalnie odrzucam.

Czasem boli, gdy szczyt jest w zasięgu ręki, a trzeba zejść, żeby ratować partnera?

- Tak, to oczywiście boli, ale nikt nas nigdy nie zwolnił z człowieczeństwa. Te sytuacje nie spływają po ludziach jak po kaczce. Wówczas trzeci raz podchodziłem pod Annapurnę, musieliśmy cofnąć się spod samego szczytu. Załamałem się psychicznie, to było traumatyczne przeżycie i szok dla mnie. W pierwszym odruchu postanowiłem zrezygnować z alpinizmu, stwierdziłem, że za dużo mnie kosztuje. Na szczęście mi przeszło.

I Annapurna musiała w końcu ulec. Jakie to uczucie, gdy stanie się wreszcie na szczycie góry, a jest to piąte podejście?

- Tak naprawdę na samym szczycie jest tylko taka ulga, że nie trzeba już iść pod górę, że teraz będzie w dół. Ale z ulgą przychodzi też poczucie niepokoju, bo schodzenie w dół jest dla człowieka niewygodne i niebezpieczne, bo tak już jesteśmy zbudowani, że łatwiej nam iść do góry. W górę prowadzi człowieka euforia, żeby sięgnąć po wymarzony szczyt. W dół myśli się już tylko, żeby nie popełnić błędu, bezpiecznie dojść do płaskiego i wtedy, w bazie, można szaleć z radości.

W górach czasem umysł płata człowiekowi figle. Pod szczytem Kanczendzongi zdawało się panu, że widzi postać Wandy Rutkiewicz, która zginęła podczas zdobywania tej góry. Jak to wyjaśnić?

- Tłumaczę to sobie prosto: zwyczajnie bałem się, że ją znajdę, że będę musiał oko w oko stanąć z jej cielesną powłoką, dlatego wyobraźnia podpowiadała mi obrazy, które kręciły się wokół niej. Świadomość rejestrowała, że to niemożliwe, żeby ona była po tej stronie masywu, ale podświadomość zagłuszała skutecznie racjonalizm. W każdym miejscu - a widziałem ją ze trzy razy - omamy były niezwykle wyraźne. To był strach, tak bardzo nie chciałem jej zobaczyć, chciałem ją pamiętać taką, jaka była zanim odeszła. Z kolei na innej wyprawie byliśmy bardzo spragnieni i mój partner upierał się, że słyszy szum strumienia przy dwudziestu stopniach mrozu, co było oczywiście niemożliwe. Tak czasem działają silne emocje plus niedotlenienie mózgu na dużej wysokości.

Jakie cechy charakteru trzeba mieć, żeby przetrwać w wysokich górach?

- Najważniejsze są cierpliwość i spokój, trochę taka stoicka postawa. Akurat ja jestem cholerykiem, ale w górach się wypogadzam. Tworzę sobie namiastkę domu i świat, który buduję w namiocie, w zupełności mi wystarcza. Kiedy byłem sam na wyprawie i nie miałem do kogo gęby otworzyć, mówiłem do siebie, bo co to za różnica? Ktoś nawet powiedział, że jak się mówi do siebie, to wreszcie można porozmawiać z kimś mądrym...

A człowieka o jakich cechach nie chciałby pan zabrać na wyprawę?

- Andrzej Zawada powiedział kiedyś, że jak ognia boi się ludzi bez poczucia humoru. Ja też. Spędzenie dwóch miesięcy z człowiekiem bez poczucia humoru byłoby dla mnie gorsze od dwóch miesięcy w Alcatraz. Na wyprawie musimy mieć jakąś odskocznię, abstrakcję, żeby nie zwariować.

Więc momenty zabawne też się zdarzają, nie tylko trud, wysiłek i strach?

- Zawsze przywołuję taką dykteryjkę. Zgłosiłem się do agencji wypraw w ostatniej chwili, mówią mi: "Dojdziesz do bazy, będzie tam nasz człowiek, umieści cię w którejś grupie". Okazało się, że takich jak ja było kilku. Siedzieliśmy sobie na krzesełkach w namiocie, przychodzili kierownicy wypraw i wybierali kogo im tam brakowało do zespołu. Coś w rodzaju targu niewolników. Pewien szczery Niemiec z wyprawy Amical, obecnie mój dobry znajomy, popatrzył na mnie krzywo i mówi: "Tego nie biorę, za stary!". Zacząłem się głośno śmiać, zorientował się, że strzelił coś nie tak. Kiedy się później spotkaliśmy na innej wyprawie, bardzo mnie przepraszał. Ja na to: "Nie ma za co,mówiłeś prawdę!".

- Na innej wyprawie pewien Argentyńczyk miał wypadek w źle zrobionej toalecie, wpadł do środka, pokaleczył się i kiedy wyszedł pokrwawiony i wymazany ekskrementami, zamiast rzucić mu się z pomocą, wszyscy ryknęli gromkim śmiechem. Uciekaliśmy przed nim, bo śmierdział nieziemsko. Takich sytuacji było multum i wolę pamiętać te zabawne niż te trudne.

Mimo to zapytam: po wypadkach na Broad Peak czy na Monte Rosie, kiedy otarł się pan o śmierć, nie miał pan dosyć gór?

- To jest wahanie się pomiędzy postawą człowieka śmiertelnego i nieśmiertelnego. Po takim wypadku ma się świadomość, jakie drzemią we mnie możliwości, niemal poczucie nieśmiertelności. A kiedy emocje opadają, wraca świadomość tego, że po prostu miałem dużo szczęścia, a nieśmiertelność to coś wymyślonego, nie istnieje. Takich parę wahnięć w swoim życiu miałem, ale każdy wypadek wzmacnia. Buduje zaufanie do siebie, poczucie, że jeśli wyszedłem z takich tarapatów, to i z innych wyjdę. To są doświadczenia nie do kupienia, nie do wytrenowania, człowiek tylko w taki sposób staje się pełnym człowiekiem.

- Moim zdaniem zmiany i wyzwania są motorem wszelkiego wzrostu i postępu. Jeśli ktoś nie chce wyzwań, to za jakiś czas dopadnie go nostalgia, negatywna refleksja, straci radość życia i wpadnie w rutynę. Z drugiej strony człowieka musi być stać na wyzwanie - wtedy porzuci rutynę dla realizacji celu, nawet za wielką cenę.

Jakie plany na nowe wyprawy ma Piotr Pustelnik - czytaj na następnej stronie >>>

***Zobacz także***

Obecne wyzwanie to wyprawa na Biegun Południowy, ale jego realizacja się odkłada.

- Odkłada się już trzy lata, za chwilę ten projekt pokryje się pajęczyną... Brakuje tylko pieniędzy, wszystko inne już mam. Nie traciłem czasu, nauczyłem się wielu rzeczy, skompletowałem sprzęt, uczę się jeszcze jednej przydatnej umiejętności: współdziałania człowieka z latawcem i właściwie jestem gotów. Problem jest więc banalny: zaczyna się i kończy na braku funduszy. W dodatku wobec nieszczęścia pandemii, jakie spotkało świat, wyprawa na biegun wydaje się pewną abstrakcją, trudno teraz zabiegać o fundusze i sponsorów, a ja - człowiek starej daty - nie bardzo to umiem.

Może 2021 będzie jednak rokiem pożegnania z pandemią i wyprawy na biegun... Jak to jest tak iść z dnia na dzień, w śniegu, bez punktu odniesienia?

- Kiedy znalazłem się w takim świecie pierwszy raz, na Islandii, liczyła się mapa, kompas i GPS. Dzięki nim wiedziałem gdzie jestem i gdzie idę, a to co mnie otaczało, było mi obojętne. Krajobraz dookoła taki sam, biało po horyzont, poza tym gęsta mgła, wyobraźnia kurczy się do czubków nart i wskazań kompasu. Potem na Grenlandii porażający był ogrom wyspy i rzeczywiście, każdy dzień był taki sam. Znalazłem sposób, żeby to psychicznie wytrzymać: trzeba odwrócić sposób myślenia. Normalnie się myśli: "O, tyle dni minęło, a do końca zostało jeszcze tyle, jak dać radę?". Odwróciłem to i codziennie żałowałem, że dzień się skończył, wieczorem myślałem: "Kurczę, jaka szkoda, że już tylko tyle tych dni zostało". Kiedy odwróciłem sposób myślenia, przestało mi się nużyć.

Książkę zatytułował pan "Ja, pustelnik. Autobiografia" - czy chodzi o to, że tam wysoko, na wyprawach, w gruncie rzeczy człowiek jest sam?

- Rzadko byłem zupełnie sam, zresztą samotnym bywa się i w tłumie. Na wyprawie mamy do czynienia z postawą pustelniczą, człowiek zamyka się w sobie, musi sobie wszystko w głowie poukładać. Z drugiej strony musi wyjść do ludzi, otworzyć się na nich, prowadzić jakąś towarzyską działalność. Ale kiedy mówimy sobie dobranoc, przechodzę do swojej pustelni i jestem sam z sobą. Więc jest się pustelnikiem i zarazem nie jest się pustelnikiem...

Rozmawiała: Katarzyna Droga

***

Zobacz również:

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: himalaizm
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy