Reklama

Polacy mają świetny dryg do tańca

Dzisiaj trudno uwierzyć, że jako nastolatek był bardzo nieśmiały.

Tango to główny motyw muzycznego spektaklu, w którym występuje pan w warszawskim Teatrze Rampa.

Stefano Terrazzino: - I bardzo się z tego cieszę! To dla mnie zaszczyt i wielka satysfakcja, że w spektaklu "Tango Piazzolla" mogę pokazać, co naprawdę potrafię zatańczyć do muzyki słynnego argentyńskiego kompozytora Astora Piazzolli - mojego ulubionego kompozytora tanga. Moją partnerką jest niezrównana Tamara Arciuch, plusem jest także to, że mogę się spełnić na deskach znakomitego teatru. Zapraszam również do Białegostoku na spektakl nawiązujący do znanych dzieł filmowych. Występuję tam z tancerzami, których mogliśmy zobaczyć w "Tańcu z Gwiazdami".

Reklama

Śpiewa pan, tańczy. Nieobce jest panu aktorstwo. Co jest panu najbliższe?

- Jestem przede wszystkim tancerzem. To mój żywioł! Aktorstwo też jednak daje mi dużą frajdę, gdyż mogę się rozwijać na innej zawodowej płaszczyźnie. Lubię zmiany i zawsze uważałem, że skoro pojawiają się różne możliwości, to należy je wykorzystać - oczywiście nie za wszelką cenę. W serialach, w których grałem, pojawia się w roli biznesmena czy dziennikarza. To ciekawe doświadczenie, kiedy wcielasz się w kogoś, kim jednak nie jesteś.

Ale taniec przede wszystkim?

- Na parkiecie czuję się kimś innym, zapominam o całym świecie, mam w sobie ekspresję, czuję specyficzną i pozytywną energię. I jestem bardziej pewny siebie. Skąd to nastawienie? To proste! Taniec pomaga zdobyć większą świadomość i nauczyć się, w jaki sposób postępować ze swoim ciałem. Jest także rodzajem odstresowania, świetnie wpływa na samopoczucie, relaksuje. Daje poczucie szczęścia.

Na co dzień jest pan kimś zupełnie innym?

- Niekiedy można mnie chyba porównać do aktorów, którzy są bardzo nieśmiali, a na scenie odblokowują się, stają się zupełnie innymi osobami - otwartymi, nieczującymi wstydu, wręcz szalejącymi na scenie! Do szesnastego roku życia byłem nieco nieśmiałym chłopakiem, brakowało mi pewności siebie, dystansu do rzeczywistości. Rodzice postanowili to zmienić: zapisali mnie na kurs tańca, co radykalnie zmieniło moje nastawienie do życia. Na lepsze.

Początki były trudne?

- Pierwsze kroki na pewno nie należały do najłatwiejszych. Szczególnie dla tak nieśmiałego nastolatka jak ja. Minął jednak rok, a ja zmieniłem się nie do poznania. Byłem kompletnie odmieniony! Z cichego i niepozornego Stefano "wyrósł" ktoś, kto zaczął w siebie wierzyć, patrzeć z optymizmem na świat. To było zaskoczenie, nie tylko dla mnie, ale też dla rodziców. Już nie chciałem zostać wziętym architektem, poczułem, że moją przyszłością jest taniec.

Może zdecydowała o tym pana włoska natura?

- Urodziłem się w Niemczech w Mannheim, bo moi rodzice wyjechali z ogarniętej kryzysem Sycylii "za chlebem". To dzięki nim jestem tym, kim jestem. Większość emigrantów powraca w rodzinne strony, oni na szczęście postanowili zostać. Wiedzieli, że w Niemczech będę miał większe możliwości rozwoju, podobnie jak mój młodszy brat, który dziś jest piłkarzem Bundesligi.

Pana tożsamość jest więc włoska czy niemiecka?

- Żyjąc w Niemczech nauczyłem się nie spóźniać. Jestem punktualny. Natomiast włoska mentalność sprawia, że mam w sobie coś z bałaganiarza, niekiedy brak mi dokładności. Zdarza mi się tracić czas oraz pieniądze. Może dlatego tak dobrze czuję się w Polsce.

To znaczy?

- Niemcy chowają w sobie emocje i są konkretni: kiedy piszesz do kogoś w Niemczech e-mail możesz być pewny, że po kilku minutach otrzymasz odpowiedź. Na Włochów w tej sprawie bym nie liczył! Polacy mieszczą się gdzieś pośrodku, podoba mi się, że mówią: "Spokojnie, jakoś wybrniemy z kłopotów". I mają świetny dryg do tańca. Dlatego nauka tańca w Polsce to przyjemność.

Rozm. Artur Krasicki


Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Stefano Terrazzino | taniec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy