Reklama

Rola życia

Dotąd 200 dni w roku spędzała na planie filmowym. Pozostałe 165 w podróżach. Dojrzała do zmiany. Zaszła w ciążę, urodziła bliźniaki. Przez rok była kobietą domową, żyła innym rytmem, innymi emocjami. Ale wraca - jesienią zobaczymy ją w serialu "Dom nad rozlewiskiem". Zanim jednak pojawiła się na planie, pojechała z nami do Hollywood. Sesja zdjęciowa w słynnym studiu była dla niej próbą generalną. Joanna Brodzik w rolach filmowych i życiowych.

Los Angeles, czerwiec 2009. Ready? Go! Oh yeah! You're fantastic! Joanna w brokatowej sukni mruży oczy, zaciąga się papierosem. Uśmiecha się, zaraz poważnieje. Pozuje. W najmodniejszym wśród gwiazd studiu fotograficznym Smashbox niedaleko Venice Boulevard właśnie zaczęła się sesja. Rano był tu Robert Downey junior, wczoraj Lucy Liu. Dziś Joanna wciela się w role bohaterek z "Blue Velvet", "Tajemnic Los Angeles", "Kill Billa" i "Kasyna". Sama wybrała te postaci. - Każda z nich we mnie siedzi albo fascynuje. Znowu jest aktorką. Przyznaje, bała się pierwszego ujęcia.

Reklama

Twój Styl: "Hollywood cię potrzebuje!" - słyszałaś zachwyty fotografa? Stęskniłaś się za graniem?

Joanna Brodzik: Okrzyki to tylko wyraz jego profesjonalizmu. Zagrzewał mnie do kolejnego zdjęcia jak boksera do walki! Ale to prawda, bałam się, wchodząc dziś do studia. Nie wiedziałam, czy jest jak z pływaniem i jazdą na rowerze - tych umiejętności się nie zapomina - czy będę uczyła się grać od początku. Poszło całkiem nieźle. Minęło dokładnie 900 dni, odkąd zeszłam z planu Magdy M. Rok temu urodzili się Jaś i Franek. Sama udzieliłam sobie długiego urlopu macierzyńskiego, uznałam, że po latach intensywnej pracy potrzebuję czasu tylko dla rodziny. Nie gnało mnie, żeby w wieczorowej sukience biegać na imprezy, bo już się nabiegałam. Nie zależało, żeby wrócić, bo zaspokoiłam ambicję. Wycofując się, nie miałam obaw: co będzie, jeśli wypadnę z obiegu, stracę ważną rolę, nie zaproszą mnie na castingi. Wróciłam, kiedy poczułam, że chłopcy są na tyle duzi i bezpieczni, że mogę ich zostawić pod opieką niani. Teraz powrót do zawodu daje mi nową energię.

TS: Rola mamy jest fajna?

Joanna Brodzik: Najważniejsza, wielowymiarowa. I najtrudniejsza.

TS: Dostałaś w kość?

Joanna Brodzik: Miałam idealne wyobrażenie, jak cudownie być mamą. Obraz tak równiutki i poukładany jak szykowałam. A potem przyszło na świat dwóch małych ludzi. Chłopcy byli wcześniakami, wymagali więcej opieki, "serwisu" niż dzieci urodzone w terminie. Długo leżeli w szpitalu, a ja co rano stawiałam się na neonatologii z butelkami mleka. Nie mogłam się rozklejać, bo nie takiej mnie potrzebowali. Chociaż przyznaję, napięcie z powodu zmęczenia i odpowiedzialności było tak duże, że czasem bałam się: nie znajdę siły na następny dzień. Nauczyłam się odpoczywać w warunkach ekstremalnych - na przykład zasypiać w 90 sekund. Jak stracę pracę, zatrudnię się w GROM-ie i będę uczyć komandosów "power- drzemek". Zresztą prawie każda mama wie, w czym rzecz.

TS: Dlaczego nie poprosiliście z Pawłem Wilczakiem, Twoim partnerem, o pomoc bliskich?

Joanna Brodzik: Od początku wiedziałam, że chcę jak najdłużej radzić sobie bez babć, cioć i opiekunek. Nawet w najcięższych momentach nie żałowałam, że sami z Pawłem zajmowaliśmy się chłopcami. Dostaliśmy wyjątkową szansę, żeby stać się rodziną, bez ingerencji, po swojemu. Testowaliśmy to nasze partnerstwo od nowa, we czwórkę. Jesteśmy dumni, że nie daliśmy się skusić "ułatwiaczom". Byłoby cudownie, gdyby ktoś gotował, sprzątał, zdejmował część odpowiedzialności. Ale nawet gdy spałam dwie godziny na dobę, myślałam: mam szansę poznać moich synów. Nie da się tego zrobić inaczej, niż będąc z nimi non stop. Co z tego, że znajomi zapraszają na bal przebierańców albo mam ochotę chwycić paszport i w kilka godzin znaleźć się w innym świecie. Jeszcze to zrobię. Za chwilę. Teraz jest czas tylko dla nas.

TS: "Patrzę tęsknie na magiczne wrota, za którymi jest świat ludzi wyspanych, którzy czytają książki i mają nieograniczony czas na mycie zębów…", napisałaś w felietonie kilka miesięcy po urodzeniu chłopców. Otwarcie przyznałaś: nie jestem mamą, która ma bzika na punkcie dzieci.

Joanna Brodzik: Pozwalam sobie na uczucia, które u wielu kobiet budzą lęk i poczucie winy. Nieraz sina z bezsilności wychodziłam na kilka minut przed dom, żeby złapać dystans i nie zwariować od krzyku dzieci. Albo zamykałam się w łazience i przeklinałam w ręcznik, ile wlezie. Pozwalałam sobie na myśl, gdy doprowadzali mnie do szału: dranie, zamknę was na pawlaczu i wyjadę, gdzie pieprz rośnie. A potem, gdy Franek unosił z zachwytem rudą brew, widząc mnie na obcasach, a Jasiek zaryczał ze śmiechu basem, byłam "ugotowana". Podobnie jak wtedy, gdy odkryli swoje cienie na ścianie. Potrafili godzinę zafascynowani grą odbić wykonywać takie akrobacje, że mogliby wzbogacić jogę o kilka nowych asan. Nieustająco robią na mnie wrażenie. Teraz na przykład Jaś uczy się porządku - uprząta trawnik w parku z każdej pojedynczej koniczynki. Franek, syn poszukujący, jest na etapie badania świata. Wyciąga rękę jak Napoleon i bez słów pyta: Co to? A ja mówię: To jest, kochanie, lustro. A to sokowirówka. Jak każdą mamę zachwyca mnie to, jacy są wyjątkowi, inteligentni i inni od "nie moich" dzieci.

TS: A Ty dzięki nim jesteś inna?

Joanna Brodzik: Przestałam, obserwując dwóch tak różnych ludzi, udawać, że istnieje tylko jeden "właściwy" punkt widzenia. Jestem bardziej tolerancyjna, mniej despotyczna. No i zrezygnowałam wreszcie z roli "kierowniczki kuli ziemskiej", która chciała kontrolować wszystko i wszystkich. Sprawdzałam, czy przyjaciółka zaszczepiła się przed wyjazdem w tropiki, doradzałam, jak gotować kuskus i wychowywać psa husky. Odpuściłam. Jak mi z tym dobrze!

TS: Trudno było Ci zrezygnować z "miłości własnej?

Joanna Brodzik: Bronię jej, bo jest potrzebna - mnie, ale także chłopakom.

TS: W czym się przejawia?

Joanna Brodzik: To momenty, gdy czytam gazetę w garażu "za pięć siedemnasta", żeby maksymalnie wykorzystać pobyt niani, która wychodzi o piątej. Kiedy idę do kina na poranne seanse, bo wieczorem dzieci są kąpane i przytulane. Albo na wariackie zakupy, gdy z siedmioma torbami ubrań mówię do przyjaciółki: więcej towaru nie wchłonę. Co pewien czas z powodu miłości własnej udaję się do "klubu księżniczek".

TS: Mówisz o damskich sabatach?

Joanna Brodzik: Pijemy znakomite wino albo ohydną kawę w przypadkowym lokalu i bez rozgrzewki przechodzimy do spraw najważniejszych. Wszystkie mówimy jednocześnie i rozumiemy, o co chodzi. Nieważne gdzie, wystarczy nam jakikolwiek stolik, choćby w hali Dworca Centralnego. Nie ma tabu, jest grupowa sesja terapeutyczna i najintymniejsze wyznania. To daje totalne poczucie solidarności kobiecej i siłę. Wielką siłę.

TS: A gdy potrzebujesz natychmiastowej przyjemności - tu i teraz - kupujesz ekstratorebkę, idziesz do spa?

Joanna Brodzik: Świeżutkie, pomalowane pazury i masaż! Mogę chodzić w jutowym worku, ale ze starannym manikiurem i rozmasowanym karkiem. Uwielbiam też gotować, bo to alchemiczny proces zamiany produktów w energię i miłość. Jesteśmy z moim mężczyzną gastronautami i globtroterami. Kiedy myślę: zasłużyłam na frajdę, sprawdzam ceny biletów lotniczych na przykład do Samoa Zachodniego i czytam, co lubią tam jeść. Prawdziwy bonus to podróże. Lub, tak jak teraz, ich planowanie.

TS: Podróżowałaś non stop. Przyjaciółka śmiała się: Będę ci reglamentować paszport!

Joanna Brodzik: Z rozkoszą wsiadałam w dzieciństwie do zatłoczonych pekaesów i wysiadałam z nich, przejechałam autostopem właściwie całą Europę, a małymi kolorowymi kartami pokładowymi linii lotniczych mogłabym wytapetować mieszkanie. Zdarzyło mi się wyjść z domu z minitorebką i tego samego dnia zwiedzać katedrę w Mediolanie. Znam stan dróg na Zanzibarze, piętrowe pijalnie tequili w Meksyku i miejsce na Sardynii, o którym NIKT nie wie. Kiedyś wciąż kombinowałam, jak by tu poukładać bezlitosny kalendarz zajęć tak, żeby móc znowu gdzieś wyskoczyć. Wiem, że wkrótce znowu będę w drodze. Będziemy, gdy chłopcy tylko podrosną. Na razie zabieram ich na trzy miesiące na Mazury. Będą ze mną na planie "Domu nad rozlewiskiem", serialu według powieści Małgorzaty Kalicińskiej, w którym gram główną rolę.

TS: Nie mogłaś się doczekać naszego wyjazdu do Los Angeles...

Joanna Brodzik: "Wreszcie się wyśpię, poczytam", myślałam. Po raz pierwszy, po roku od urodzin chłopców, będę sama. Na lotnisku w Warszawie usłyszałam płacz dziecka, które zgubiło piłeczkę. Rozpłakałam się razem z nim. Instynkt macierzyński to dla kobiety konstrukcja wspaniała i zarazem okrutna. Z jednej strony marzysz, żeby się wyspać, z drugiej dowolny małolat w hali odlotów szlocha i nokautuje cię wściekła tęsknota za dziećmi. Dotarło do mnie, że już nie jestem tą singielką, która kiedyś przechodząc przez kontrolę paszportową na lotnisku, zostawiała "resztę" za bramką.

TS: Mogłabyś żyć gdziekolwiek, w drodze?

Joanna Brodzik: Gdziekolwiek nie, bo dom musi mieć swoje miejsce... jako cyganka byłabym głęboko nieszczęśliwa. Uwielbiam powtarzalność codzienności: kubek, kawa, mleko, jaka pogoda...? I wokół te same kochane twarze.

TS: Za co kochasz Pawła?

Joanna Brodzik: Kocham i jestem kochana raczej pomimo niż za. Wiem, że nie muszę być najlepsza i najpiękniejsza. Ten układ w naszym przypadku się sprawdza. Bycie rodzicem zmieniło moje wyobrażenie o miłości. Zniknął na zawsze strach: co będzie, gdy pojawią się kłopoty, co będzie, gdy mój ukochany obudzi się z myślą: "oj, coś dzisiaj mniej ją kocham". Mamy razem dzieci. Teraz nasz związek rządzi się innymi prawami.

TS: Coś straciliście?

Joanna Brodzik: Przeciwnie. Dzieci uspokajają emocje kochanków, dwojga ludzi, którzy mają tylko siebie. Uwagę, którą miałam dla ukochanego, podzieliłam, nabrałam dystansu do siebie i do nas.

TS: Mniej miłości dla partnera równa się lepszy związek?

Joanna Brodzik: Zaliczyłam wszystkie błędy w drodze do świadomej kobiecości. Od związku: "jesteśmy tylko my, nie potrzebujemy świata", czyli tak zwana samotna wyspa, do: "będę dla mojego partnera matką, przyjaciółką, kochanką, operatorem sieci telefonicznej i wytrawną kucharką". Dopiero teraz zrozumiałam, że najtrudniej jest być sobą, kobietą, która nie musi być mistrzynią świata we wszystkim, która ma na przykład prawo nie mieć wiecznie dobrego humoru.

TS: Co dał Ci Twój mężczyzna, że zapragnęłaś mieć z nim dzieci?

Joanna Brodzik: Oprócz działki na księżycu, brylantów wielkości jabłka i sznura bentleyów na złotym łańcuszku (śmiech)? Zechciał ze mną dzielić życie, chociaż prawdopodobnie dysponuje tylko jednym... Mój partner jest moim przyjacielem. Nie zawsze w związku to się udaje.

TS: Nadal jesteś wspaniałą kochanką?

Joanna Brodzik: Błagam cię, mamy bliźniaki. Proszę o następne pytanie.

TS: Kto jest silniejszy w Waszym związku?

Joanna Brodzik: Przeszłam zbyt wiele w poprzednich relacjach, odchorowałam błędy, żeby udowadniać partnerowi - nawet jeśli czuję się silniejsza - że jest słabszy. Już wiem, to nie prowadzi do niczego dobrego. Miłość to między innymi zrozumienie dla tego, że ktoś nie umie naprawić pralki albo nie zna listy książek nominowanych do Nike. Jeśli któraś strona udowadnia: wiem lepiej, zrobię to lepiej od ciebie - trafia na minę. Dobre partnerstwo to sztuka rezygnacji z udowadniania własnych racji za wszelką cenę.

TS: "Naszej miłości uczyliśmy się na planie serialu Kasia i Tomek", powiedziałaś kiedyś.

Joanna Brodzik: To żart. Poznaliśmy się z Pawłem podczas zdjęć. Specyfika tego projektu - perypetie pary - sprawiła, że wiele sytuacji przerobiliśmy w pracy. Gdy pojawia się pytanie w stylu: "Kochanie, co robisz?", pada odpowiedź: "Myję mydło" i wybuchamy śmiechem. Nie mieliśmy tzw. fazy docierania się, bo wszystko przerobiliśmy jako Kasia i Tomek. Taka terapia małżeńska przed małżeństwem.

TS: Którym nadal nie jesteście.

Joanna Brodzik: A skąd wiesz (śmiech)?

TS: Lubisz bywać?

Joanna Brodzik: To, że raz w roku wyjdę na premierę na dwie godziny, a zdjęcia z tej imprezy żyją potem w mediach przez trzy miesiące, ilustrując dowolny temat, nie oznacza, że bywam, bawię się i obyć się bez trzech rautów w tygodniu nie mogę. Chyba wciąż jestem dziewczyną z prowincji, która woli kameralne życie. Dlatego tak cieszę się na rolę Gosi w serialu Dom nad rozlewiskiem. Bohaterki - matka z dorosłą córką - żyją na mazurskiej wsi. Ta historia mogłoby się zdarzyć 50 lat temu i za sto. Nie ma pędu, potrzeby wymieniania rzeczy ciągle na nowsze. Stara blaszana miednica jest nadal dobra i nikt nie zadaje sobie pytania, czy jest w zgodzie z najnowszymi trendami. Najważniejsi są ludzie. To do mnie przemawia bardziej niż pióry-glamury.

TS: Serialowy dom nad rozlewiskiem to dom kobiet. Tak jak ten, w którym się wychowałaś.

Joanna Brodzik: I podobnie jak bohaterka filmu mam przekonanie, że to miejsce bezwarunkowej miłości. W Lubsku jest moja babcia i mama. Niezależnie od tego, co się wydarzy, czekają na mnie, zawsze gotowe wesprzeć, podpowiedzieć: "Dobrze zrobiłaś" albo: "Idź i napraw swoje błędy". Jesteśmy bardzo blisko, codziennie do siebie dzwonimy. Niedawno moja mama powiedziała: "Jesteś szczęściarą: Kasię zagrałaś, kiedy dojrzewałaś jako kobieta. Magdę M., gdy w życiu byłaś singielką. A Małgosia przyszła do ciebie, kiedy zrozumiałaś, co to znaczy być mamą i móc wybaczyć swojej matce jej błędy".

TS: Wiele jest do wybaczania?

Joanna Brodzik: Mama urodziła mnie w liceum. Rodziców rozdzielono, bo w małym miasteczku taki związek był nie do przyjęcia i mama dzielnie wychowywała mnie z pomocą babci. Poradziła sobie z odpowiedzialnością tak jak umiała najlepiej, a ja nigdy nie czułam się niekochana, pozostawiona samej sobie. Dom, który mi stworzono, wspominam ze wzruszeniem. Zwyczajne rzeczy były niezwykłe. Choćby sezon na owoce, z których robiłyśmy konfitury i kompoty. Wyobraź sobie kąpiel w żeliwnej wannie wypełnionej wodą, w której płucze się 80 kilogramów truskawek... Zanurzałam się w nich po czubek nosa.

TS: Kto uczył Cię być kobietą - babcia czy mama?

Joanna Brodzik: Dostałam w pakiecie dwa dopełniające się wzory kobiecości. Babcię - kobietę domową, zawsze obecną, która zawiadywała rodziną, chuchała na nas. I mamę - wzór kobiety nowoczesnej, niezależnej. Popełniającej błędy, podnoszącej się. Ten miks jest we mnie: z jednej strony od zawsze ciągnie mnie, żeby być w domu, tłuc mięso na sznycle wiedeńskie, żeby był świeży chleb i żeby pachniało wanilią. Z drugiej wciąż chcę się rozwijać, mierzyć z wyzwaniami. Nawet jeśli płacę za to cenę. Jak wtedy, gdy wyjechałam do szkoły teatralnej w Warszawie i zafundowałam sobie najtrudniejsze dwa lata życia.

TS: Co nie wyszło?

Joanna Brodzik: Nie byłam chyba gotowa na tak nagłe odcięcie pępowiny. To, co było stałe w moim życiu - bliscy, rodzeństwo, przyjaciele z kółka teatralnego - zostało 500 kilometrów za mną w Zielonej Górze. Poczułam się bezbronna. Nie było telefonów komórkowych, nie było mnie stać na podróże. Zdając na Akademię, nie wiedziałam, że zostanę zatrzaśnięta w instytucji, która okazała się połączeniem szkoły baletowej i klasztoru. Choć zdałam egzamin za pierwszym podejściem, szybko zostałam znokautowana: "Nie ma pani predyspozycji psychofizycznych do wykonywania zawodu", usłyszałam. Bałam się chodzić, mówić, oddychać, bo powiedziano mi, że to wszystko robię źle. Czułam się jak naznaczona, gorsza. Byłam odludkiem, nie umiałam się zaprzyjaźnić. Najgorsze były samotne niedziele. Miałam bilet miesięczny, jeździłam autobusami od pętli do pętli. Czytałam i myślałam. To był trudny czas.

TS: Ktoś rzucił koło ratunkowe?

Joanna Brodzik: Na trzecim roku profesor Wiesław Komasa zaangażował mnie, słabeusza, do dużego projektu. Jego zaufanie rozmroziło ten kawał lodu, który mnie blokował. Wkrótce dostałam pierwszą rolę w Dniu wielkiej ryby Andrzeja Barańskiego. Od tego momentu zaczęłam całkowicie utrzymywać się z aktorstwa.

TS: Schudłaś przez rok 20 kilogramów. Drakońska dieta? Osobisty trener?

Joanna Brodzik: Wystarczy być mamą bliźniaków. Moich dwóch trenerów dba, żebym kilkadziesiąt razy na dobę w tzw. martwym ciągu dźwigała dwa razy po 10 kilo, trzy godziny dziennie pchała 20-kilogramowy wózek i wykonywała dostateczną liczbę skłonów do ziemi po smoczki, które następnie muszę szybko włożyć do sterylizatora. Czysty sport (śmiech).

TS: A nowa fryzura coś symbolizuje?

Joanna Brodzik: Obcięłam włosy pół roku temu. Kiedy skończył się najtrudniejszy fizycznie okres opieki nad chłopcami, karmienia. Potrzebowałam odciążyć głowę - fizycznie i psychicznie. To był rodzaj odrodzenia.

TS: Podobasz się sobie?

Joanna Brodzik: Za nic nie chciałabym mieć 20 lat. Wtedy wytykałam sobie nieustannie jakieś niedoskonałości. Mam zbyt duże piersi - uważałam - kwadratową buzię, nie taki nos. Teraz wreszcie odkryłam w sobie kobietę, którą lubię. Recepta? Kompleksy wynikają z braku akceptacji dla siebie, a nie z kształtu ucha. Dopiero po trzydziestce zaakceptowałam siebie.

TS: Przez trzydzieści lat czułaś się gorsza?

Joanna Brodzik: Niedokończona. Mimo miłości i wiary, którą dostałam w domu, zawsze czegoś mi brakowało. Dziewczynka z niepełnej rodziny w małym miasteczku czuła się inna niż dzieci w klasie. Niepełnowartościowa. W dodatku odziedziczyłam urodę po tacie - marzyłam, by być delikatną blondynką, tymczasem wyglądałam jak brzydki hinduski chłopiec z wąsikiem. W szkole teatralnej paradoksalnie okazało się, że owszem jestem ładna, ale nie dość zdolna. Czyli znowu "nie taka". Gdy kończyłam Akademię, nie byłam już beztalenciem, za to uroda stanowiła problem: "Za śliczna, żeby utrzymać uwagę widza na podawanym tekście", słyszałam. Nie wierząc w siebie, nie umiałam przekonać innych do swoich racji.

TS: Kiedy uwierzyłaś: "mam rację"?

Joanna Brodzik: To był długi proces. Pomogło spełnienie zawodowe. Na pewno miłość mężczyzny. I pewna podróż. Przed trzydziestymi urodzinami pojechałam do Jerozolimy poukładać się ze sobą. Zawsze miałam poczucie - świat żyje w nieporozumieniu, tocząc wojny religijne. Stałam w kościele w Betlejem i patrząc na modlących się pod dachem jednej świątyni podzielonej murem, odwróconych plecami katolików i wyznawców prawosławia, pomyślałam: "Co oni wyprawiają, przecież Ty jesteś jeden?!". Wróciłam stamtąd jako dorosły człowiek. Okrzepłam, poczułam się silna. Nabrałam przekonania, że nawet jeśli nie będę miała nikogo do kochania czy wymarzonej pracy, to nie oznacza, że będę nieszczęśliwa.

TS: A jeśli nie będziesz miała pieniędzy?

Joanna Brodzik: Jestem ze skromnego domu, żyję lepiej, niż sobie to wymarzyłam. Mam miłe mieszkanie, niezły samochód, mogłam przez rok nie pracować, tylko zajmować się dziećmi, stać mnie na podróże. Nie łapię jednak każdej propozycji po to, żeby było mnie stać na kolejne kaprysy. W posiadaniu pieniędzy najfajniejsze jest to, że można się nimi dzielić. Nawet nieświadomie. Mam nadzieję, że ktoś się ucieszył, znajdując kopertę z plikiem dolarów, którą wyrzuciłam jakiś czas temu na śmietnik podczas "wielkich porządków". Uznałam przez pomyłkę, że to zbędna makulatura. Nie przywiązuję się do zer na koncie. Oczywiście, chcę zapewnić mojej rodzinie stabilną przyszłość. Ale zawód aktora tego nie gwarantuje.

TS: Masz plan B?

Joanna Brodzik: Owszem. Piszę. Od sześciu lat felietony do pism kobiecych, od roku powieść w odcinkach dla jednego z magazynów literackich. Na razie traktuję to jako trening i doskonalenie warsztatu. Coraz sprawniej idzie mi praca nad różnymi formami, więc pewnie przyjdzie moment, kiedy tę "odnogę duszy" postaram się pełniej wykorzystać. Być może pisanie stanie się główną aktywnością zawodową, kiedy worki pod oczami i zmarszczki wokół ust zasugerują, że po angielsku trzeba się wycofać z wizji. Ten zawód bywa okrutny dla kobiet w średnim wieku. Ale co tam. W końcu jestem w czepku urodzona - jak mawia mama i babcia. Długo bałam się przyszłości. Teraz jestem jej ciekawa.

Rozmawiała: Marta Bednarska

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy