Reklama

Tak działała mafia na Wybrzeżu

Kiedy szefowie gangów zbijali fortuny na przemycie kradzionych samochodów, haraczach i porwaniach, zwyczajni bandyci ledwo wiązali koniec z końcem. Mimo to świat zorganizowanej przestępczości przyciągał jak magnes. Lgnęli do niego zarówno celebryci, jak i nieudacznicy pokroju Mariusza Nawrockiego, którym „ludzie z miasta” imponowali i wydawali się być szansą na załatwienie osobistych porachunków. Ale nawet nieudolnie realizowane morderstwa na zlecenie prowadziły do tragedii, a niechlujnie prowadzone śledztwa pomnażały jeszcze krzywdy. O gorącej atmosferze lat 90, głośnej sprawie „klubu płatnych zabójców” i prawdziwym obrazie życia trójmiejskich gangsterów, opowiada Krzysztof Wójcik, autor książki „Mafia na Wybrzeżu”.

Izabela Grelowska, Styl.pl: Książka jest o mafii na wybrzeżu, ale rysuje się w niej  obraz przestępczości bardzo źle zorganizowanej. Czy te grupy zasługują  na określenie mafia?

Krzysztof Wójcik: - Tak w latach 90. nazywano zorganizowane grupy przestępcze. Na pewno nie było to zjawisko na miarę Gomorry czy Cosa Nostry, ale określenie nie było zupełnie bezpodstawne.

Ludzie pokroju Nikodema Skotarczaka wywodzili się ze środowiska cinkciarzy i większość z nich w czasach PRL-u była konfidentami służby bezpieczeństwa lub milicji. Skotarczak miał w swoich strukturach byłych esbeków i policjantów, którzy pomagali mu przy legalizacji kradzionych samochodów. Natomiast większość członków tzw. "Klubu płatnych zabójców", którzy przewijają się w książce, znajdowała się na końcu tego łańcucha pokarmowego.  To była zwykła bandyterka, niziny hierarchii przestępczej. Inna sprawa jeśli chodzi o "Zachara". Jednak przykład sprawy "Klubu" pokazuje przekrój przestępczości zorganizowanej nie tylko na Wybrzeżu, ale i w Polsce. Przypomnę też, że na po zabójstwie Adama Kwaśnego były próby skręcenia śledztwa, ale okazały się nieskuteczne. Tak pokrótce, to jaka Polska, taka mafia...

Reklama

W potocznym wyobrażeniu gangsterzy prowadzą imponujące życie. Mają pieniądze, kobiety. Tu rysuje się dość żałosny obraz życia gangstera.

- Góry tego biznesu funkcjonowały bardzo dobrze, np. "Zachar" dorobił się kilku mieszkań w Trójmieście. Ale zwykli cyngle nie doszli do żadnych pieniędzy. I raczej nie mieli na to szans.

Kiedy "Zachar"  pojechał chłopakami na Kaszuby,  aby odzyskać  dług w wysokości 20 000 dolarów, to sam przeprowadził rozmowę, a swoim kolegom wmówił, że nie udało się odzyskać długu i może im co najwyżej postawić obiad w Kościerzynie.

Nie mieli zysków nawet z napadów rabunkowych. Kiedy zaatakowali listonosza, zamiast spodziewanych 30 000 zł,  ukradli 300 zł. Wzięli udział w napadzie na stację benzynową - duże ryzyko, napad z bronią, pobicie pracowników - i zamiast spodziewanych kilkudziesięciu tysięcy, zdobyli 200 zł. Byli bez pieniędzy. Właśnie dlatego zdecydowali się kogoś zabić na zlecenie - liczyli, że wreszcie zarobią po 10 000 dolarów. Tych pieniędzy oczywiście też nie dostali. Jak mi mówił jeden z morderców, to z wojny pieniędzy nie ma... Nawet jak przez krótki czas mieli pieniądze, to zaraz je przepuszczali. Kolega "Nikosia" wspominał, że nawet jak ktoś się dorobił, to zaraz go porywali i wkrótce był goły...

  Inny mit głosi, że gangsterzy nie współpracują  z policją.

 - To jest wyobrażenie z filmów. W latach 90. funkcjonowanie w zorganizowanej przestępczości bez współpracy z policją było niemal niemożliwe. Większość bandytów to konfidenci. Zwłaszcza ci z górnej półki. Żeby było zabawniej, mieli teczki w kilku różnych służbach, np. UOP, CBŚ i w komendach. W ten sposób niszczyli konkurencję. Pamiętajmy, że najczęściej walczyli między sobą. Często były to konfidenckie kontakty, które wiązały się jeszcze z czasami PRL i działaniami Służby Bezpieczeństwa, czy WSW.

Jak pan pisze, w latach 90. aktorzy, artyści chętnie pokazywali się w środowisku gangsterów. Przypomni pan kto?

- Nie tylko aktorzy. Dziennikarze "Teleexpressu" bawili się na bankiecie z gangsterami z Pruszkowa. Z "Nikosiem" chętnie fotografował się Czarek Pazura, dobrze znał się z nim Janek Nowicki i Olaf Lubaszenko, a także prałat Henryk Jankowski. Do Sopotu regularnie przyjeżdżał Pruszków, z którym to gronem chętnie utrzymywał kontakty ówczesny  konsul honorowy Grecji . "Nikoś" był lubiany w Gdańsku, bo sponsorował Lechię, zresztą otrzymał za to od miasta medal za zasługi. Zagrał epizod w filmie Lubaszenki - Sztos. Przypomnę, że Andrzej Gołota przyjaźnił się z Pershingiem. Takie to były czasy.

Jest pan autorem określenia "Klub płatnych zabójców", które przylgnęło do tej grupy.  Czy nie przyczynił się Pan trochę do wykreowania nimbu sławy wokół nich?

- W roku 1998 takiego określenia użył w rozmowie ze mną ówczesny zastępca prokuratora okręgowego w Gdańsku. Dodał, że był to klub wątpliwej jakości i te słowa padły później w reportażu.

Trzeba mieć świadomość, że prokuratura wychodziła wtedy z aktem oskarżenia dotyczącym kilku zabójstw i prób zabójstw, do tego dochodziło podkładanie bomb, haracze, wymuszenia. Ta nazwa pasowała, ale jak się wczytało w kilkadziesiąt tomów akt, to ostawało się niewiele - zabójstwo Piotra Suleja i zabójstwo Adama Kwaśnego. Organizacja tych przestępstw była fatalna. Ci ludzie umawiali się na zabójstwo tak, jak inni umawiają się na piwo. Jak powiedział jeden z mecenasów, Gang Olsena był lepiej zorganizowany.

Przestępcy byli fatalnie zorganizowani, ale wymiar sprawiedliwości też się nie popisał. W rezultacie Czesław Kowalczyk przesiedział w więzieniu 12 lat za morderstwo dokonane przez bandytów z "Klubu...".  Z czego wynikały błędy: z chęci zrobienia kariery, z braku doświadczenia w takich sprawach?

- Dla prokuratora była to niewątpliwie szansa na przyspieszenie kariery. Nie chciałbym jednak kogokolwiek oskarżać, bo pamiętam atmosferę lat 90. Panowała psychoza strachu. Gangi groziły śmiercią jednemu z prokuratorów, policjantom, dziennikarzom. Ja sam dostawałem listy z pogróżkami. Na sali rozpraw byli tajniacy i brygada antyterrorystyczna, każda wchodząca osoba była dokładnie sprawdzana, świadkowie incognito zeznawali w hełmach albo na innych salach. Sam widziałem, jak świadkowie na sali sądowej odwoływali zeznania, bo byli zastraszeni .

Z drugiej strony ta sprawa mogła być rozstrzygnięta już na etapie prokuratury, gdyby tylko lepiej się do niej przyłożyć. Jednak  to nie pasowałoby do całej koncepcji, że zlikwidowano mafię na wybrzeżu. Z całego wielkiego aktu oskarżenia zostałoby tylko zabójstwo Piotra Suleja.  Nie udałoby się odtrąbić wielkiego sukcesu w walce ze zorganizowaną przestępczością. Okazałby się, że nie ma żadnego "Klubu...", że złapano kilku morderców, którzy w kompletnie bezmyślny sposób udusili i spalili swojego kolegę i strzelali do milionera z Gdyni. I tyle.

Policja i prokuratura się nie przyłożyły. Alibi Czesława Kowalczyka nigdy nie zostało dokładnie sprawdzone.

- Tak. W tej konkretnej sprawie widać niechlujstwo sądu, bo alibi Kowalczyka można było sprawdzić: odszukać świadka, zrobić bilingi telefoniczne. Zajął się tym dopiero sąd apelacyjny, który uchylił wyrok. Prawdziwi zabójcy, za których siedział Kowalczyk, przebywali w tym czasie w więzieniu za inne przestępstwa i chwalili się zamordowaniem Kwaśnego, by podnieść swój prestiż wśród współwięźniów. Z pewnością słyszeli to konfidenci policji, którymi więzienia są naszpikowane.

 Kowalczykowi na pewno zaszkodziło to, że został rozpoznany przez partnerkę zamordowanego jako sprawca, ale ona chciała odwołać te zeznania jeszcze w trakcie śledztwa. W sprawie było wiele zaniedbań ze strony policji i prokuratury.

Czy okazania były prawidłowo przeprowadzane? Wszystkie, które przytacza pan w książce okazały się być błędne.

- Mamy w sumie trzy nietrafione rozpoznania przestępców. Oficjalnie nikt nie przyznał się do manipulacji, ale te rozpoznania są dziwne, podobnie jak ślady zapachowe wskazujące, że Kowalczyk siedział w samochodzie morderców. Dziś wiemy, że go tam nie było. Na korzyść prokuratury przemawiały takie właśnie dziwne dowody, a dowody, które miały przemawiać na korzyść oskarżonego, nie były sprawdzane.

Jaka była rola adwokata Czesława Kowalczyka? Czy nie powinien on wykorzystać tego, co przemawiało na korzyść klienta? W książce niewiele pan o nim pisze.

- Między innymi dlatego, że adwokat Czesława Kowalczyka zmarł zanim zacząłem pisać tę książkę. Moim zdaniem sprawa mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby Czesław albo jego obrońca skontaktował się wtedy z mediami, zasygnalizował, że są świadkowie i dowody wymagające sprawdzenia. Pytałem Czesława, dlaczego tego nie zrobił. Twierdzi, że nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka jest siła mediów.

Czesław Kowalczyk spędził w więzieniu 12 lat. Ile z tego to było tymczasowe aresztowanie?

- Na dobrą sprawę całe 12 lat. Został aresztowany w styczniu 1999 roku. Po pięciu latach został skazany na dożywocie, a następnie na 25 lat. Oba te wyroki były nieprawomocne i oba uchylono. Podczas trzeciej rozprawy prawdziwy sprawca przyznał się do zabójstwa Adama Kwaśnego.

 Z czym się wiąże tymczasowe aresztowanie? W jakich warunkach siedział Czesław Kowalczyk?

- Przez pięć lat siedział w więzieniu w Sztumie na tzw. "ence", czyli jako więzień szczególnie niebezpieczny. To więzienie to takie polskie Guantanamo. To cela o długości 7 kroków i szerokości ok. 1,5 m. Okienko jest na wysokości nosa, niewiele przez nie widać.  Czesław Kowalczyk wspomina, że przez 2 lata w ogóle nie widział słońca. Stracił sporo zębów.

Mógł się kontaktować z rodziną?

- Matkę zobaczył dopiero po kilku latach, wcześniej zemdlała, gdy widziała go w TV. Więźniowie traktowani jako szczególnie niebezpieczni mają ograniczone widzenia, na salę rozpraw są doprowadzani w czerwonych kombinezonach ze skutymi rękami i nogami. To najgorsze warunki, jakie można mieć w polskim więzieniu.

Czesław Kowalczyk spędził w więzieniu 12 lat bez prawomocnego wyroku. Czy ktokolwiek poniósł za to konsekwencje?

- Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Prokurator, który oskarżał dostał awans, sędziowie również. Ale nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś odpowiedział w Polsce za niesłuszne aresztowanie.

Czesław Kowalczyk dostał od państwa 3 mln odszkodowania. Czy to jest adekwatna suma? Nie wiem.  Na pewno stracił w więzieniu najlepsze lata swojego życia. Nie był kryształową postacią, ale nie był też mordercą.

  Więcej o książce Krzysztofa Wójcika "Mafia na Wybrzeżu"


***Zobacz materiały o podobnej tematyce***



Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama