Reklama

To nie jest kraj dla delikatnych istot

Islandia to pierwsze państwo na świecie, w którym kobieta została prezydentem, ale nie tylko dlatego ta wyspa o surowym klimacie nazywana jest rajem dla kobiet. Firmy muszą tu udowodnić, że swoich pracowników wynagradzają tak samo bez względu na płeć. Pojęcie „szklanego sufitu” i męskiego zawodu nie istnieje. Ale coś za coś. – Na Islandii nie da się być delikatną istotą. Kobiety zawsze wykonywały te same prace co mężczyźni, były rybakami, kowalami – mówi „Twojemu STYLOWI” Thora Sverrisdóttir, nauczycielka, matka czworga dzieci. Sprawdziliśmy, jak wygląda życie Islandek i czy ich raj nie ma wad?

O kobietach na Islandii nie da się opowiedzieć bez podróży w czasie. Do 24 października 1975 roku. Dla wielu to najważniejszy dzień w życiu. Nawet dla tych, których jeszcze  nie było na świecie.

Szkoły i przedszkola zamknięto. Nie otwarto wielu sklepów i fabryk, pokoje pielęgniarek w szpitalach świeciły pustkami, dyrektorzy banków sami musieli stanąć w okienkach. Nie dzwoniły telefony, bo telefonistek nikt nie potrafił zastąpić. 

90 procent kobiet w Islandii zrobiło sobie wolne. Matki nie gotowały i nie sprzątały. Ten, kto włączył radio, żeby posłuchać wiadomości, oprócz spikera słyszał w tle odgłosy bawiących się dzieci. Ojcowie musieli zabrać je do pracy i nakarmić - tego dnia wyprzedano cały zapas parówek.

Reklama

Prawie 43 lata temu Islandki dały facetom znać, że mają dość. Lekceważenia, nierównego traktowania i nieliczenia się z ich pracą, także tą wykonywaną w domu. Podobne strajki zorganizowały równo 10 lat później, a także w 2005, 2010 i 2016 roku.

W kraju, który niedawno ósmy raz z kolei uznany został przez Światowe Forum Ekonomiczne za najlepszy pod względem równych szans kobiet i mężczyzn. (Polska jest na 39. miejscu daleko za Mozambikiem, Filipinami  i Nikaraguą).

Kobieta wiking

Hildur Lilendahl Viggosdóttir, choć jest szefową biura Rady Miasta w Rejkiawiku, o 14.38 wstała od biurka i bez słowa wyszła z pracy, kierując się w stronę placu Austurvöllur, gdzie gromadziły się setki kobiet. Skoro średnia różnica w pensjach mężczyzn i kobiet wynosi prawie 30 procent, dlaczego miałyby pracować pełne osiem godzin?

Tego dnia wykonywały swoje obowiązki o dwie godziny i 22 minuty krócej. Potem poszły protestować. Był poniedziałek 24 października 2016 roku.

- Strajkowałam w poprzednich latach i będę nieposłuszna zawsze, gdy będzie to konieczne.

Hildur nie ma jeszcze 37 lat, więc roku 1975 - gdy w strajku kobiet uczestniczyła jej matka - nie może pamiętać. Ale wydarzenia sprzed 43 lat są dla niej żywe.

- W domu opowiadano, jaka panowała atmosfera, jak mężczyźni histerycznie reagowali na to, że kobiety zostawiły im dzieci pod opieką. Mama też wyszła na ulice i maszerowała z innymi kobietami. Później mówiła mi o sile, którą czuła w tłumie. Puszczała piosenki napisane specjalnie na tamtą okazję. Zostałam wychowana nie tyle w przekonaniu, że ludzie są równi, że kobiety i mężczyźni zasługują na takie samo traktowanie, ale w poczuciu, że trzeba zmieniać rzeczywistość, walczyć, piętnować niesprawiedliwość. Tak robili moi rodzice i tak robię ja - mówi Hildur, gdy spotykamy się w jej biurze w ratuszu.

51-letnia Thora Sverrisdóttir wychowana została na feministkę, choć wtedy mało kto znał to słowo.

- Matka była konserwatystką, ale ojciec wpoił dzieciom przekonanie, że wszystko, czego chcemy, jest w naszym zasięgu - mówi Thora, która w życiu wielokrotnie zmieniała nie tylko pracę, ale i profesję. Studiowała na Akademii Sztuk Pięknych, a jednocześnie szkoliła się w zarządzaniu lokalami gastronomicznymi. Od kilkunastu lat jest nauczycielką w przedszkolu waldorfskim, ale pracowała też przy taśmie produkcyjnej w przetwórni ryb, w rodzinnej firmie jako hydraulik, w rzeźni i w sklepie mięsnym w Londynie.

- Mąż dostał roczny kontrakt w Anglii, więc pojechaliśmy. Kiedy szłam ulicą, zobaczyłam ogłoszenie: zatrudnię rzeźnika. Weszłam i mówię, że ja w sprawie pracy. Wyszedł właściciel, w jego oczach widać było niedowierzanie - stała przed nim wysoka, dobrze zbudowana babka z Islandii i twierdziła, że nie tylko zna wszystkie części tuszy, ale i wie, jak kroić mięso - śmieje się Thora. - Dostałam pracę i okazało się, że jestem jedyną kobietą rzeźnikiem w Londynie. Właściciel sklepu wrzucił informację na Facebooka i się zaczęło.
Codziennie ktoś przychodził i pytał o kobietę wikinga. Wychodziłam z zaplecza i się kłaniałam - fartuch we krwi, w dłoni tasak. Byli zachwyceni, ciągle ktoś robił mi zdjęcie - Thora udaje srogą minę, jakby pozowała przed aparatem.

Nie uważa, żeby jej przypadek był wyjątkowy - kobiety na Islandii są silne, niezależne. Podejmując decyzje, nie oglądają się na boki i nie zastanawiają, co inni pomyślą.

- Pewnie mamy to w genach, ale nie bez wpływu jest też surowy klimat, jaki tu panuje. Na Islandii nie da się być delikatną istotą. Nikt też tak tutaj o kobietach nie myśli, od zawsze wykonywały te same zawody co mężczyźni, pracowały na roli, jako rybacy, hydraulicy, kowale. Dla mężczyzn oczywiste było, że nie przetrwają bez kobiet, że ich żony, matki i córki są tak samo ważne jak oni - mówi.

Jej rodzina pochodzi z niewielkiej wioski na wschodnim wybrzeżu Islandii. Zimą dzień trwa tu trzy, cztery godziny, a wiatr jest tak silny, że potrafi wyrwać drzwi z zawiasów. Nie zawsze można wezwać elektryków, gdy zdarzy się awaria prądu.

- Ojciec i matka potrafili naprawić w domu każdą usterkę. My też zostaliśmy tego nauczeni: umiem murować i naprawić samochód. "A jeśli nie będziesz miała męża, a jeśli nie będzie cię stać na wynajęcie fachowca? Bądź samodzielna!", mówił ojciec. Miałam szczęście wychować się w domu, w którym rodzice nas nie ograniczali - podsumowuje Thora Sverrisdóttir.

To ostatnie zdanie usłyszałem także podczas rozmowy z Hildur Lilendahl Viggosdóttir, która jest znaną w Islandii aktywistką.

- Kiedy byłam nastolatką, koledzy i koleżanki z klasy mówili, że jestem feministką. Nie byłam pewna, czy to komplement. Rodzice radzili, żebym nie skupiała się na tym, co mówią inni. Powtarzali: "Traktuj ludzi tak, jakbyś sama chciała być traktowana". Kiedy więc tylko czułam, że nauczyciel niesprawiedliwie kogoś ocenia, głośno to mówiłam. Konsekwencje często były przykre, ale nie potrafiłam milczeć.

Czerwone pończochy

Sześć lat temu zaczęła wyławiać w internecie wypowiedzi mężczyzn, którzy ośmieszali i obrażali kobiety.

- Było tego tak dużo, że postanowiłam założyć na Facebooku poświęcony im profil. Zatytułowałam go Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Wrzucałam tam nienawistne komentarze, które faceci publikowali pod nazwiskiem. Gdy ktoś pisał, że jakaś kobieta jest idiotką, nie trafiał do albumu. Ale jeśli pisał, że jest suką, zdzirą lub kurwą, lądował tam od razu. Zapisywałam też groźby gwałtu i przemocy - opowiada Hildur.

Na początku profil śledzili tylko jej znajomi z Facebooka, ale wieść się rozeszła i o Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet zrobiło się głośno. Pierwszy duży tekst w znanym serwisie internetowym zatytułowano: Feministka publikuje czarną listę nazwisk.

- Następnego dnia pod moim domem stała ekipa z kamerą, wieczorem wystąpiłam w programie telewizyjnym na żywo. To było szaleństwo. Przestraszyłam się tej sławy, tym bardziej że mężczyźni, których komentarze zebrałam, byli na mnie wściekli. Dostawałam listy z pogróżkami. Obiecałam sobie jednak, że się nie wycofam. Kobiety są zdesperowane  i oczekują zmian postaw wobec nich - to dzieje się na całym świecie. Jesteśmy spragnione poważnej rozmowy o naszych problemach, dlatego nie dałam się zastraszyć - podkreśla aktywistka.

Gdy pytam ją, jak ta historia ma się do wizerunku Islandii jako najlepszego kraju do życia dla kobiet, odpowiada: - To tylko pokazuje, że nigdzie kobiety nie mogą czuć się bezpieczne, nawet w najbezpieczniejszym państwie. Fakt, że gdzieś indziej jest gorzej, świadczy tylko o tym, jaką skalę ma ten problem.

- Byłam działaczką ruchu Czerwonych Pończoch w latach 70. - mówi Marianna Traustadóttir - i wtedy naprawdę miałyśmy ciężko. Marianna jest po sześćdziesiątce i pracuje w Konfederacji Związków Zawodowych jako specjalistka od kwestii równouprawnienia. Czerwone Pończochy zmobilizowały kobiety do przeprowadzenia strajku w 1975 roku.

- Co prawda w 1961 roku rząd przyjął ustawę o równej płacy, ale wtedy w Islandii czynnych zawodowo było zaledwie 40 procent kobiet. I większość z nich pracowała dorywczo w fabrykach lub w biurze na pół etatu. Taki sposób zatrudnienia nie dawał możliwości rozwoju, mogły tylko dorobić do pensji męża.

- Wyszłyśmy wtedy  na ulice, bo niedowartościowanie pracy kobiet bolało nas wszystkie jednakowo - tłumaczy. 

W swoim manifeście skarżyły się, że dyskryminacja jest tak jawna, że gdy ktoś szuka osoby do niskopłatnej pracy, kieruje ogłoszenie do kobiet. Chciały równych płac, a także domagały się, by żony rolników, które pracują w gospodarstwie, mogły należeć do związków zawodowych. 

- Strajk nie wywrócił świata do góry nogami, ale zmiany, które wtedy się zaczęły, były już nie do zatrzymania. Kobiety, które do tej pory zajmowały się domem, kończyły studia. Mieszkanie nie było wysprzątane, na nikogo nie czekał gorący obiad, domownicy musieli zacząć przyzwyczajać się do nowych warunków. I tak krok po kroku zmieniałyśmy rzeczywistość. Dziś 90 proc. kobiet pracuje, mamy świetny system urlopów rodzicielskich, a ponad 65 proc. absolwentów wyższych uczelni to kobiety - tłumaczy Marianna.

Przełom przyszedł latem 1980 roku. Vigdís Finnbogadóttir, rozwódka i samotna matka, została prezydentem Islandii. Pierwszą na świecie kobietą wybraną na to stanowisko w demokratycznych wyborach.

- Śmiać mi się chce, kiedy sobie przypomnę scenę z tamtych lat - mówi Thora Sverrisdóttir. - Powstała wtedy Rada ds. Równego Traktowania i rząd przyjmował ustawę o równouprawnieniu. Jeden z posłów pytał oburzony: "I to znaczy, że kobiety chcą być mężczyznami?". Któraś z parlamentarzystek wyjaśniła mu, że jeśli wykonujemy ten sam zawód, to powinnyśmy dostawać tyle samo pieniędzy. Nie zgodził się z nią, uważał, że kobiety nie mogą zajmować się tym, czym mężczyźni, bo nie są do tego zdolne - nie dość inteligentne i silne. Ciekawa jestem, czy będąc w ósmym miesiącu ciąży, dałby radę podnieść 30-kilogramową kadź, tak jak ja, gdy pracowałam w przetwórni ryb. Byłam w ciąży cztery razy i zawsze na urlop szłam dopiero tydzień przed porodem. Wybór Vigdís na prezydenta musiał  być wstrząsem dla mężczyzn, którzy twierdzili, że jesteśmy niezbyt łebskie - uśmiecha się Thora.

Hildur Lilendahl Viggosdóttir jest mniej optymistyczna, ale uważa, że w ostatnich latach w Islandii wydarzyło się dużo dobrego.

- Słowo "feministka" nikomu źle już się nie kojarzy. Na tę zmianę wpłynęła trwająca od kilku lat debata publiczna. Dużo się mówi o prawach kobiet w mediach, w szkołach. Wcześniej feminizm nie istniał jako poważny temat - były relacje z naszych marszów, ze strajków, ale zawsze w wersji ciekawostki, przecież były ważniejsze sprawy. Na Islandii ruch kobiet był wyizolowany. Od niedawna nasze prawa są omawiane w szerokim kontekście i z uwagą. Każda szkoła średnia i uniwersytet mają organizacje feministyczne. I to jest ważny element edukacji.

Szkoła, rozwody i wnuki

- Wiem, że wyglądam jak nastolatka, ale nigdy nie poczułam, by w pracy jakiś mężczyzna traktował mnie niepoważnie. Dla ludzi tutaj istotne jest to, co mam do powiedzenia, a nie jak wyglądam - mówi Agnieszka Szwaja, która na Islandii mieszka i pracuje od trzech lat. Śmieje się, że równouprawnienie panuje także w domu: ona na odkurzacz mówi: "on", jej narzeczony Björn mówi: "ona". Björn jest po czterdziestce, między nimi jest prawie 10 lat różnicy.

- Nie czuję się niekomfortowo w towarzystwie jego kolegów. Na mój widok przechodzą na angielski, bo wiedzą, że nie mówię po islandzku. Nigdy nie byłam tu dyskryminowana. Za to w Polsce wchodzi się z facetem do sklepu z AGD i mężczyzna z obsługi automatycznie zaczyna mówić do twojego partnera, chociaż to ty przyszłaś ze sprawą. To doświadczenie wielu koleżanek. Na Islandii czuję, że w towarzystwie mężczyzn mam coś do powiedzenia, że mnie słuchają i bezpośrednio się do mnie zwracają. Niby nic, a różnica jest ogromna - mówi Agnieszka.

Kiedy pytam Thorę, jakimi mężczyznami są Islandczycy, śmieje się, że wychowywani są przez silne matki, które ich nie rozpieszczają, więc muszą być samodzielni i zaradni.

- Faceci nie mają z nami lekko. Jesteśmy pewne siebie i w ogóle nie jesteśmy romantyczne. Nie da się nas omamić prezentami i kwiatami. "Gdybym chciała kwiatów, sama bym sobie je kupiła" - mówimy. Nie ma sensu nas komplementować: "Przecież wiem, jaka jestem. Nie mówisz mi nic nowego". Podrywanie? Na Islandii to kobieta robi pierwszy krok. Jesteśmy fajne, zabawne i zgrabne. Po prostu dobrze nam we własnej skórze. Taka jest większość kobiet, które znam - mówi Thora.

Zaznacza też, że Islandczycy nie są zazdrośni.

- Nigdy nie czułam potrzeby kontrolowania męża. Ufam mu, na tym polega relacja. Jesteśmy małżeństwem od 20 lat, bo tego chcemy, a nie dlatego, że udało mi się go upilnować - tłumaczy.

Co ją najbardziej przeraża? Że miałaby być zależna od drugiej osoby.

- Tak czuje większość z nas. Może stąd na Islandii tak powszechne są rozwody? Lubimy być wolni, nikt tu rozstania nie traktuje jak porażki, z byłymi mężami pozostajemy w przyjacielskich stosunkach - opowiada Thora, która ma drugiego męża, a jej najstarsza, 34-letnia córka niedawno wyszła za mąż po raz trzeci.

- Nie połapałbyś się, kto jest kim w naszej rodzinie. Z pierwszym mężem miałam troje dzieci, po rozstaniu on ożenił się ponownie i miał kolejnych dwoje. Ja też drugi raz wyszłam  za mąż, za mężczyznę, który miał z pierwszego małżeństwa syna i pasierbicę. Wspólnie mamy jedno dziecko. Tak wygląda współczesna islandzka rodzina - z uśmiechem kończy wyliczankę Thora.

Gdy w mroźny styczniowy dzień idę na spotkanie z Guðný Hilmarsdóttir, matką dwojga dzieci w wieku 9 i 11 lat, z zamyślenia wytrąca mnie widok kilku wózków ze śpiącymi dziećmi w środku, pozostawionych bez opieki pod kawiarnią. Podobno czasem przerażeni turyści, widząc coś takiego, potrafią wparować z wózkiem do sklepu, krzycząc wniebogłosy że uratowali życie niemowlakowi. Zamiast podziękowań słyszą gromki śmiech. Na Islandii bowiem obowiązuje zimny chów - dzieci  od maleńkości przyzwyczaja się do surowego klimatu.

- A poza tym tu wciąż jest bezpiecznie - mówi Guðný. - To między innymi z tego powodu pięć lat temu postanowiłam wrócić tu z Hiszpanii, gdzie mieszkałam przez 15 lat. Tam poznałam męża i urodziły się moje dzieci. Dziś chodzą w Rejkiawiku do podstawówki i nie martwię się, że kilka kilometrów pokonują pieszo. Nie odprowadzam ich, w Hiszpanii byłoby to nie do pomyślenia. Tu żyje się jak w małym miasteczku - opowiada 40-letnia fotografka, która pracuje w biurze turystycznym.

W Hiszpanii  z pracy wychodziła o 19, teraz  w domu często jest już przed 17. W Barcelonie przedszkole kosztowało w przeliczeniu 2200 złotych miesięcznie za jedno dziecko. W Rejkiawiku, gdzie większość kosztów pokrywa miasto, płaciła z mężem 700 złotych. A średnia pensja w Islandii to około 10 tys. złotych.

- Teraz syn i córka chodzą do szkoły, która jest nieodpłatna. Jedynie na początku roku płaci się niewielką sumę na zakup nożyczek, ołówków i zeszytów, żeby rodzice nie musieli się tym zajmować i żeby wszystkie dzieci miały takie same przybory. Jestem szczęśliwa, że nie muszę tego załatwiać. Płacimy też za obiady w szkole i to kosztuje ok. 600 złotych miesięcznie za dwoje - wylicza.

Na Islandii nie istnieje nic podobnego do zasiłku 500+, ale rodzice mogą wydać 1600 zł gwarantowanych przez państwo na zajęcia pozalekcyjne dla dzieci, takie jak nauka gry na gitarze, kółko teatralne czy treningi piłkarskie.

-  Nie dostaje się tych pieniędzy w gotówce. Zapisujesz dziecko na kurs, a samorząd płaci instytucji prowadzącej zajęcia -  wyjaśnia Guðný. Mówi, że nie żałuje powrotu do ojczyzny. 

Jak większość pracujących na Islandii jest zrzeszona w związku zawodowym, który w razie kryzysu zadba o nią i jej rodzinę.  Gdyby straciła pracę lub potrzebowała wziąć długi urlop, może liczyć nawet na półtora roku wsparcia w postaci zasiłku w wysokości 80 proc. ostatniej pensji.

- Na Islandii dużo łatwiej pogodzić pracę z macierzyństwem. Wysokopłatny urlop rodzicielski trwa dziewięć miesięcy - matka dostaje trzy miesiące, trzy miesiące ma ojciec i kolejne trzy do podziału między rodziców. 

Kobiety na Islandii rzadko rezygnują z pracy po porodzie. Myślimy tyle się uczyłam, tyle włożyłam wysiłku w swój rozwój, nie chcę z tego rezygnować.

Równa praca popłaca

Kiedy spojrzy się na średnie zarobki mężczyzn i kobiet, okazuje się, że Islandki wciąż zarabiają blisko 20 proc. mniej. Wynika to z tego, że - tak jak na całym świecie - kobiety częściej zajmują się gorzej płatnymi zajęciami są pielęgniarkami, przedszkolankami, opiekunkami w domach pomocy, kasjerkami. Kiedy natomiast porówna się pensje osób wykonujących te same zawody, wychodzi wtedy, że wynagrodzenia kobiet są nadal niższe o 5-8 - procent.

- Stąd właśnie wziął się pomysł certyfikatu równej płacy, który do tej pory był dobrowolny, a od 1 stycznia tego roku jest obowiązkowy - mówi Thorsteinn Viglundsson, minister polityki społecznej i równego traktowania.

- Nie chodzi o to, by narzucić firmom wysokość wypłat, jedynym kryterium jest przejrzystość musimy mieć możliwość prostego i szybkiego sprawdzenia, że w danej firmie nie ma  różnicy w zarobkach kobiet i mężczyzn. Liczymy, że do 2022 roku uda nam się całkowicie zrównać wynagrodzenia. 

Oczywiście nie oznacza to, że ta czy inna firma automatycznie stanie się idealnym miejscem pracy dla kobiet. W Islandii toczy się poważna debata na temat molestowania i innych przejawów seksizmu, współpracujemy ze związkami i organizacjami na rzecz praw kobiet, by wypracować rozwiązania, które pozwolą powstrzymać tego typu zachowania -  przyznaje polityk.

Hildur Lilendahl Viggosdóttir jest sceptyczna.

- Powiem coś szalonego w niesprawiedliwej płacy dobre jest to, że łatwo ją udowodnić. Są liczby czarno na białym i ciężko z tym dyskutować. A jednocześnie unaocznia to inny problem. Dlaczego większości z nas nie oburza, że nauczycielka, która skończyła pięcioletnie studia i kursy, zarabia mniej od inżyniera, który tak jak ona ukończył wyższą uczelnię. Mamy zakodowane, że praca mężczyzn jest warta więcej. To niedorzeczne. Dlatego uważam, że nierówność płac to tylko symptom poważniejszych chorób. I boję się, że gdy tylko jakaś firma zdobędzie certyfikat, przestanie zajmować się pozostałymi przejawami dyskryminacji. Powiedzą "Mamy certyfikat, dajcie nam spokój". Oczywiście jestem wdzięczna kobietom, które poświęcają się tej sprawie. Ja zdecydowałam, że walczyć będę o zmianę traktowania kobiet w codziennym życiu. Przeciwstawiam się przemocy, ośmieszaniu i upokarzaniu. To trudne, bo sposób myślenia o kobietach jest mocno wrośnięty w naszą podświadomość. Ja sama nie jestem wyjątkiem wyrosłam w patriarchalnym świecie, tak jak wszyscy - przyznaje Hildur. - Jesteśmy gotowe do walki, ale nie chodzi nam o zemstę na mężczyznach. Nie szukamy sprawiedliwości w przemocy. Chcemy czuć,  że nasz głos jest słyszalny i że jesteśmy traktowane poważnie.

Tuż przed wyjściem z siedziby Związków Marianne Traustadóttir, ta od Czerwonych Pończoch, wspomniała, że niedawno dziennikarka zapytała ją, w jaki sposób kobiety powinny zmienić mężczyzn.

- Powiedziałam, że sami się muszą zmienić. Tak jak my się zmieniałyśmy, od kiedy prowadzimy walkę o uznanie naszych praw. Spotykałyśmy się, opowiadałyśmy sobie o naszych problemach, czytałyśmy, uczyłyśmy się i zaczęłyśmy się zmieniać. To sprawdzony model - mogą śmiało z niego korzystać. 

Michał Kukawski

Twój STYL 4/2018

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy