Reklama

Cztery lata w próżni

Najgorsza jest bezczynność. Kiedy żyło się aktywnie, z głową pełną projektów i rękami pełnymi pracy, nie można się z nią pogodzić. Z bezradnością, niemocą, poczuciem bycia niepotrzebną. Bezrobotną.

Kokoszkowy koło Starogardu Gdańskiego. Cztery hektary ogrodu, pośrodku biały dom. Piękny, obszerny, z gankami, jeszcze pachnie świeżością. Rodzina Grażyny Paturalskiej właśnie się tu urządza.

Ona, mąż, dwoje dorastających dzieci. Jest rok 2001. Grażyna pracuje w założonej przez męża firmie budowlanej, niedawno została posłanką. Żyje tak, jak lubi - na sto procent, robi plany, mebluje nowy dom. Potem powie:

- Od tego momentu jakby los się odwrócił. Niczego się nie bałam - Mąż zaczynał od zera. To były lata 90., ogromne możliwości w budownictwie. Wziął niewielki kredyt, zatrudnił trzech pracowników, zajął się przetwórstwem stali - opowiada Grażyna.

Reklama

Kilka lat później firma zatrudnia już 300 osób, ma pięć oddziałów w kraju. Specjalizacja: stalowe konstrukcje budowlane. Duże zamówienia, kontrakt na zbrojenia mostu Świętokrzyskiego w Warszawie.

Grażyna prowadzi dział konstrukcji aluminiowych, zajmuje się wizerunkiem i promocją firmy.

- Niczego się nie bałam - twierdzi. W 2001 roku odwiedza ją Maciej Płażyński, polityk raczkującej wówczas Platformy Obywatelskiej. Proponuje, żeby stworzyła struktury partii w powiecie starogardzkim.

- Platforma miała wówczas hasło: "Uwolnić energię Polaków". To było dokładnie to, co myślałam, co czułam, czego sama doświadczyłam w tamtym czasie - mówi. W wyborach osiąga bardzo dobry wynik, przebija nawet znanych polityków. Jej energia rzeczywiście została uwolniona. Jest szczęśliwa. Wstaje coraz wcześniej, dobrze się czuje w biegu. Przypomina sobie o pokazach mody, jakie organizowała w latach 90. dla kobiet z biznesu. Czemu nie z polityki? Na wybiegu w warszawskim hotelu Sheraton staje osiemnaście posłanek z różnych opcji politycznych. Dochód z imprezy idzie na badania mammograficzne w Starogardzie Gdańskim.

Ukłucie strachu

- Zdarza się, że gdy ciężko i z zaangażowaniem pracujemy, spodziewamy się za to nagrody od losu. I ona czasem przychodzi - mówi psycholog Marek Jaros z warszawskiej Kliniki Stresu.

- Ale ta nagroda wciąga nas w iluzję, że sukces zależy tylko od nas. Tymczasem zawsze składa się na niego wiele czynników, wśród nich takie, które leżą całkiem poza naszą kontrolą.

- Któregoś dnia dotarło do mnie, że od pewnego czasu mąż wspomina, że coraz więcej firm nam nie płaci. Nagle się przestraszyłam - opowiada Grażyna. - Janusz to bardzo spokojny człowiek, nie wpada w panikę, nie mówi wiele. Jeśli on się niepokoi, to jest powód. Byliśmy podwykonawcami na ogromnych budowach - jeżeli kontrahenci nam nie płacili, to nie mogliśmy kupować stali i wywiązywać się z zobowiązań. Cały biznes opierał się na transakcjach wiązanych. Słuchaliśmy prognoz ekonomicznych - nie były dobre. Media nie mówiły jeszcze o kryzysie, ale koniunktura się zmieniała. Pojawiły się głosy, że być może problemy rynku budowlanego nie są chwilowe, bo wzrostu PKB i ożywienia gospodarczego nie widać. W 2003 roku rynek załamuje się, upada ponad 30 proc. firm budowlanych. Wśród nich te winne Paturalskim duże pieniądze.

Mąż Grażyny zgłasza postępowanie układowe. Zawarcie ugody z wierzycielami to jedyna możliwość ocalenia przedsiębiorstwa. Do firmy wkracza syndyk. Paturalski nie odpuszcza, jeździ do pracy codziennie, mimo że formalnie zostaje odsunięty od zarządzania.

- To nie jest sytuacja, z której jest dobre wyjście. Każde jest złe - mówi Grażyna. - Nie mogliśmy odzyskać pieniędzy, ale mogliśmy grać na przetrwanie i ratować dobre imię, spłacając wierzycieli. Wkrótce okazuje się, że ochrona dobrego imienia jest im naprawdę potrzebna. Grażynę spotyka atak - medialny i z trybuny sejmowej. Gdy odkrywa, że partia jej nie broni, a koledzy z klubu sami napuszczają na nią dziennikarzy, odchodzi z PO. Postępowanie układowe przeciąga się - zwykle trwa rok, półtora, u nich latami. Uniemożliwia to prowadzenie firmy. Rozstają się ze Starogardem i przeprowadzają do mieszkania w zrujnowanej kamienicy w Sopocie.

- Choć adres dobry, pocieszają się, to budynek jest w strasznym stanie: dach, tynki, instalacje, podłogi do wymiany. Grażyna czuje się bezdomna. Mówi, że utrata domu to trauma.

- Nie chodzi o to, że był piękny czy kosztowny, ale o to, że zapuszczaliśmy tam korzenie. Nie przypuszczaliśmy, że kiedykolwiek opuścimy to miejsce. To był dom, nie budynek. Jako rodzina straciliśmy schronienie i poczucie bezpieczeństwa. Było w ruinie, jak to nasze nowe miejsce do życia. Grażyna pilnuje remontu w weekendy, w tygodniu bywa w Warszawie. Jest teraz posłanką niezależną, postanawia startować do Senatu, jeszcze walczy. Przepada w wyborach.

Pustka

- Z dnia na dzień stałam się osobą bezrobotną. Mąż codziennie jeździł do firmy, żeby przynajmniej być obecnym przy działaniach syndyka. Dzieci kończyły studia. Ja nie miałam nic, a do firmy nie mogłam wrócić. Nie zgłosiłam się po zasiłek, choć wtedy przydałyby się nam każde pieniądze, po prostu nie potrafiłam zderzyć się z tym określeniem: "osoba bezrobotna". Nie byłam w stanie tak o sobie myśleć - opowiada Grażyna i drży jej głos.

- Byłam jak rozpędzony wagonik, który wypada z toru. Leży na boku, nie może się podnieść.

Psycholog Marek Jaros twierdzi, że na początku w każdej sytuacji straty próbujemy bronić obrazu siebie, jaki mieliśmy wcześniej: osoby radzącej sobie, aktywnej, twórczej.

- Długotrwałe pasmo sukcesów czyni nas podatnymi na iluzję "mogę wszystko" i sprawia, że przypisujemy sobie wielką siłę sprawczą, której w rzeczywistości nie ma, bo sukces jest splotem wielu korzystnych okoliczności.

Boli utrata statusu materialnego, jeszcze bardziej pustka wokół. Znajomi zniknęli, nawet ci, co do których byliśmy przekonani, że zawsze możemy na nich liczyć.

- Zostało parę najbliższych osób - mówi Grażyna. - Nagle stałam się niepotrzebna. Po życiu pełnym rzeczy, które kochałam, którym się w pełni oddawałam, teraz czułam, że nie mam nic, co mogłabym komuś dać. To było gorsze niż milczący telefon, to była pustka wewnętrzna.

Marek Jaros tłumaczy, że jeśli przyjmiemy aktywność i skuteczność za główne zasady bycia sobą, utrata możliwości działania odbiera sens istnienia.

- To zawsze ryzykowne, jeśli opieramy życie na jednym filarze. Nieważne, co to będzie: umiejętność osiągania sukcesów, pracowitość, pieniądze czy uczucie drugiego człowieka - z ekonomicznego punktu widzenia to błąd, bo jeśli ten filar pęka, wali się wszystko, czujemy się nikim. Trzeba dywersyfikować ryzyko. Tak jak bezpieczniej jest opierać budowlę na kilku podporach, tak samo lepiej opierać życie na kilku zasadach, angażować się nie tylko w działanie, ale też w bliskie relacje, przyjaźnie - radzi psycholog.

Zwinąć się w kłębek i przetrwać

Klinika Stresu ma w ofercie psychoterapię o nazwie interwencje kryzysowe. Wśród pacjentów Marka Jarosa są ludzie, którym zdarzyła się nagła strata: bankructwo, bezrobocie, nagłe odejście kogoś bliskiego. Grażyna nie chciała terapii.

- Było we mnie wtedy coś takiego, że nie mogłam się przed nikim otworzyć. Doznałam tylu ciosów w tak krótkim czasie, byłam tak obolała, że musiałam zwinąć się w kłębek i czekać. Myślałam, że jeśli kiedykolwiek mam znowu być silna, to muszę sama sobie poradzić, nie wisieć na osobach z zewnątrz, nawet profesjonalistach. Sama musiałam przez to przejść, i może dlatego tak długo to trwało.

Tego ostatniego Marek Jaros nie jest pewien.
- To musi trwać - mówi. - Nie każdy kryzys jest depresją. Smutek, brak energii, poczucie pustki to intensywne przeżywanie bezradności. Wycofanie energii z miejsca, w które już nie można inwestować, i przeżycie smutku w związku z tym, co straciliśmy, jest częścią procesu radzenia sobie z porażkami. Tego nie należy leczyć. Trzeba przetrwać.

Grażyna próbuje. W domu jest cicho. Każdy w rodzinie zadaje sobie pytanie: co teraz zrobię ze swoim życiem? Plany były zupełnie inne - wszyscy związani byli z firmą, w niej widzieli swoją przyszłość. Nie zwierzają się sobie.

- W pewnym sensie oddaliliśmy się od siebie - wyznaje Grażyna i tłumaczy: - To był najtrudniejszy czas w naszym życiu. Jednak gdybyśmy mówili sobie nawzajem o swoim smutku, obciążalibyśmy się dodatkowo, byłoby jeszcze gorzej.

Ona sama próbuje zajmować się domem, gotuje. Wysyła aplikacje do firm i organizacji, pisze w nich o doświadczeniu w budowaniu wizerunku i zarządzaniu zespołem ludzi, w organizowaniu akcji charytatywnych, o polityce, znajomości języków. Nic. Cisza.

- Nie mogłam pogodzić się z tym, że nigdzie nie ma dla mnie miejsca.

Szuka wśród znajomych, ale ostrożnie, bez nacisku, bo i tak mało kto odbiera od nich telefon. Odbija się od ściany przez cztery lata. Wiosną 2008 roku syndyk kończy pracę w firmie jej męża. Układ z wierzycielami zostaje wreszcie zawarty. Paturalski sprzedaje firmę, a raczej to, co z niej zostało, i zaczynają spłacać długi. Dzieci usamodzielniają się, a Grażyna chodzi na różne szkolenia, by - jak mówi -"nie odpaść od życia, mobilizować się".

- Na jednym z nich usłyszałam zdanie, które zrobiło na mnie wrażenie: "Jeśli nie wiesz, co dalej masz ze sobą począć, zastanów się, co kochasz robić, a potem znajdź ludzi, którzy ci za to zapłacą". Co ja kocham? - pomyślałam.

Ubieranie duszy

W tym czasie Grażynę odwiedza Alicja, znajoma mieszkająca na stałe w Anglii. Wyciąga na zakupy, prosi o radę. Grażyna idzie, pomaga wybrać, namawia na fryzjera.

- Po tygodniu telefon z Londynu. Koleżanki Alicji z pracy zapraszają mnie do siebie, żebym pomogła im... się wystylizować. Śmieję się, ale bardzo mi przyjemnie - opowiada. Znów myśli: no, co ja kocham robić? Lubi gotować, ale restauracji nie otworzy, bo nie ma na to pieniędzy. Lubi modę, ale to hobby, zabawa. Wkrótce potem słyszy, że w Akademii L. Koźmińskiego w Warszawie powstaje nowy podyplomowy kierunek studiów: zarządzanie w sektorach mody. Zapisuje się prawie z marszu.

- Pomyślałam o pokazach mody, które organizowałam dla kobiet w biznesie i polityce. Mogłam pójść tą drogą, ale przecież nie mogłam radzić ludziom, opierając się tylko na intuicji, to za mało, żeby mi zaufali. Wszystko zaczyna dziać się jednocześnie. Grażyna studiuje, jeździ na warsztaty i kursy związane z modą. Znajomy ze Społecznego Towarzystwa Oświatowego (STO) proponuje jej pisanie felietonów o modzie do czasopisma edukacyjnego. Wpada jej do głowy pomysł na radiową audycję, wysyła projekt do Radia Plus - przez następne półtora roku co tydzień prowadzi w nim program o modzie "Ubierz duszę".

Rejestruje działalność gospodarczą i na strychu swojego sopockiego mieszkania otwiera atelier. Kończy studia i prowadzi gościnnie wykłady wizerunkowe na kilku pomorskich uczelniach. Wiosną jedzie na targi do Mediolanu w poszukiwaniu pomysłów, a może kolekcji, które mogłaby oferować klientkom jako stylistka. Zamiast na pokazy mody trafia jednak do hurtowni z włoskimi skórami. Są miękkie, delikatne, kolorowe. Oczarowana przywozi je do Sopotu. Znajduje krawcową, kaletnika - szyje z nich sukienki, płaszcze, kurtki, torebki. Przy atelier powstają sklep i pokój przymiarek.

Grażyna znowu się nie wysypia, wstaje z podkrążonymi oczami, ale szczęśliwa. W tym nowym życiu jest jednak łyżka dziegciu. Mąż zaczyna chorować na serce. Przechodzi operację wszczepienia by-passów.

- To jeden z kosztów kryzysu - mówi Grażyna. - Drugim jest to, że choć odzyskałam władzę nad moim życiem, to boję się ryzyka finansowego, utraty tego, co z trudem na nowo stworzyłam. Już nigdy nie uwierzę kolejnej tzw. koniunkturze. Latem na prostej drodze Grażyna przewraca się i łamie nogę. Mąż i syn przywożą ją zagipsowaną aż po biodro do domu.

- Rodzina jest przerażona, że może znów się załamię. A ja im mówię: "Wiecie co? Napiszę książkę". Poradnik Grażyny "Ubierz duszę" jest już w księgarniach.


Magdalena Jankowska

PANI 2/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy