Reklama

Ślub w ciemno?

Nie musimy wiedzieć o sobie wszystkiego zanim się ze sobą zwiążemy - podkreśla Piotr Mosak, psycholog i ekspert w programie "Małżeństwo od pierwszego wejrzenia", w rozmowie z Magdaleną Jankowską.

Czy nasze małżeństwa z miłości są trwalsze i szczęśliwsze niż te kiedyś aranżowane przez rodziców?

Piotr Mosak: - To, od czego małżeństwa się zaczynają, jest mniej ważne niż to, co dzieje się dalej, czyli jak ze sobą żyjemy po ślubie. Przecież dziś, tak samo jak kiedyś, są związki udane i nieudane. Z drugiej strony dawne i dzisiejsze małżeństwa trudno porównywać, bo świat za bardzo się zmienił. Kiedyś był to jedyny w pełni akceptowany styl życia, a dziś mamy szeroki zakres możliwości. Możemy żyć w małżeństwie i w związku partnerskim, być singlem, rozwijać się zawodowo. Mamy też "dostęp" do nieporównywalnie większej liczby kandydatów i otwartość na relacje - w naszej kulturze od wieku nastoletniego aż po starość jesteśmy nastawieni na poznawanie kolejnych osób i układanie sobie życia.

Reklama

Jednak jest pan ekspertem w programie telewizyjnym, który nawiązuje do małżeństw aranżowanych. Uważa pan, że taki rodzaj związku może być lepszy?

- Myślę, że tak. Ludzie pobierają się z wielkiej miłości, a potem walczą na rozprawie rozwodowej. Ani gorąca miłość, ani nawet stuprocentowe przekonanie, że to właśnie "to", nie dają gwarancji, że nam się uda. Ostatecznie wszystko zależy od pracy nad sobą i związkiem. Dlatego mniej istotny jest sposób, w jaki się poznajemy. Tak naprawdę ważne jest to, co z tym zrobimy. Można zmarnować pięknie zapowiadające się uczucie, jeśli się z nim źle obejdziemy. I odwrotnie - gdy się poznamy w sposób zaaranżowany, a potem polubimy, zainteresujemy się sobą, może przyjść miłość.

Sądzi pan, że mamy wpływ na to, czy ona się pojawi?

- Skłaniam się ku opinii tych specjalistów, którzy mówią, że taki wpływ istnieje. Miłość nie jest zawsze taka sama, każde uczucie ma wiele poziomów. Jeszcze w XIX wieku mówiono, że kochamy naszych przyjaciół. To uczucie oddania, zaufania, lojalności i bliskości nazywano miłością. Dziś zafiksowaliśmy się na stanie zakochania, wydaje się nam lepszy od innych. A tak przecież nie jest. Kiedy para wspaniale spędza ze sobą czas, pojawiają się poczucie bezpieczeństwa, zainteresowanie i pociąg ku sobie. Od tej przyjaźni do miłości jest już niewielki krok.

Ale chyba nie z każdym nam się uda?

- Oczywiście, że nie, bo ta osoba musi być dla nas w jakiś sposób atrakcyjna. Musimy spędzić ze sobą wystarczająco dużo czasu, by zauważyć, że nie ma cech i zachowań, które by nas odstręczały. Bardzo ważne są: fizjologia, zapach, gesty, wygląd, sposób rozmawiania. W telewizyjnym eksperymencie, w którym jestem jednym z ekspertów, obserwujemy ludzi właśnie na tym etapie i zastanawiamy się, oceniamy zgodnie z naszą naukową wiedzą i zawodowym doświadczeniem, które potencjalne pary dobrze rokują. Czy gdyby miały możliwość, spotykałyby się dalej? Jeśli te osoby są do siebie na tyle podobne, że będą się rozumieć, i na tyle różne, że będą sobą zaciekawione, jest szansa, że mogą stworzyć związek. A jeżeli jeszcze będą na siebie otwarte, to on się utrzyma.

Działa pan w tym programie jak biuro matrymonialne czy raczej jak swatka.

- Bardziej to drugie, bo biuro matrymonialne tylko proponuje, podaje kontakt i się wycofuje. My zaś stwarzamy sytuację społeczną, która daje ludziom szansę, by byli razem, bo uważamy, że do siebie pasują. Tak działali swaci: doprowadzali do porozumienia stron, gdyż uważali, że kiedy rodziny się zmówią, młodzi muszą się spotkać i spędzić ze sobą trochę czasu, żeby sprawdzić, czy coś z tego będzie.

Rodzice, przyjaciele są dobrymi swatami?

- Jest tak, że rodzina bardzo mało o nas wie. Zna pani badania, w których sprawdzano trafność diagnoz przyjaciół i ludzi obcych? Najpierw bliscy oceniali w ankiecie temperament, cechy charakteru, zachowania, skłonności, marzenia danej osoby. Ich trafność nie przekraczała 50 proc. (!). Tymczasem przypadkowe osoby z ulicy wpuszczone do mieszkania badanego człowieka po 15 minutach obserwacji formułowały osądy o 20 proc. trafniejsze niż przyjaciele. Jako bliscy nie jesteśmy obiektywni, budujemy wyidealizowany obraz kochanych osób, wypaczamy, usprawiedliwiamy, pomijamy, mamy złudzenia. Myślimy: jemu by się przydała taka miła osoba. Ale to są nasze wyobrażenia. Obcy albo dalsi znajomi często są bardziej bezstronni.

Są też badania, z których wynika, że udane i trwałe związki tworzą ludzie o podobnym systemie wartości. Wydaje mi się, że w takim razie słabością szybko zawieranych małżeństw jest to, że partnerzy nie mają czasu tych wartości poznać. To nie jest coś, co ujawnia się na pierwszej randce, szczególnie w młodości.

- Tak, to prawda, nawet zadawanie pytań może nic nie dać, bo pewne wartości sprawdzają się w działaniu, w trudnych życiowych sytuacjach, kiedy musimy podjąć decyzję, określić się. Dopóki nic ważnego się nie dzieje, możemy składać tyko deklaracje.

Dobre poznanie się jest ważne czy też nie ma większego znaczenia?

- Nie musimy wiedzieć o sobie wszystkiego, zanim się zwiążemy. Ważniejsze jest to, jak razem spędzamy czas, jak się ze sobą czujemy. Na ile się dobrze bawimy, nie nudzimy, śmiejemy - oczywiście, o ile lubimy się śmiać (osoba poważna nie wytrzyma z kimś, kto ciągle żartuje). Z mojego zawodowego doświadczenia wynika, że od dobrego poznania się ważniejsze jest to, by mówić jednym językiem o świecie i o tym, co jest między nami. Inna potrzebna rzecz to ciekawość drugiej osoby rozbudzana przez różnice, a także przez to, że się tak do końca nie znamy. Dam pani przykład. Jesteśmy z żoną małżeństwem od 25 lat. Obydwoje jesteśmy psychologami, ale mamy różne specjalizacje i odmienny zakres pracy. Możemy rozmawiać od rana do wieczora, mamy podobny język, światopogląd, kulturę. Ale możemy się też kłócić, bo robimy w życiu różne rzeczy i miewamy odmienne zdanie.

Przeceniamy więc wspólne mieszkanie przed ślubem?

- Nadajemy mu nadmierne znaczenie. Bo do czego jest ono potrzebne? Może jesteśmy starsi i mamy sporo nawyków, więc potrzebujemy sprawdzić, czy druga strona je zaakceptuje. Albo kiedy nie jesteśmy elastyczni - wieszamy równo ręczniczki, a smugi w wannie doprowadzają nas do szału. Wtedy - może. Jeśli jednak ludzie są młodzi, przyjaźnią się, są nastawieni na życie z drugą osobą, to zwykle potrafią się dostroić, dostosować. Wówczas to wspólne mieszkanie przed ślubem nie jest ważne. Mówię to z perspektywy człowieka, który miał czas chodzić na randki. A do mojego gabinetu trafiają zakochani zabiegani, którzy mówią, że wspólne mieszkanie to jedyna możliwość, żeby spędzać trochę czasu razem. Ciężko pracują, w weekendy studiują i w sumie nawet w jednym mieszkaniu widzą się chwilę rano i późnym wieczorem. Planują się pobrać, ale jakby zliczyć ten czas spędzony razem, to tworzą relację zaledwie od kilkudziesięciu godzin. W takiej sytuacji zamieszkanie razem może być ważne.

Widziałam badania, z których wynika, że wspólne mieszkanie zamiast do ślubu częściej prowadzi do rozstań.

- Bo to jest jak w tej bajce o złotej rybce. Siedzimy w domu jak dziad z babą nad pękniętym korytem i czekamy, aż coś się wydarzy. To zabija. Potrzebujemy w życiu etapów, symbolicznych progów, przejść. Jeśli są zaręczyny, narzeczeństwo, oświadczyny, wieczór kawalerski, ślub, to coś się dzieje, w naszej stałości jest zmienność, mamy poczucie postępu, wspólnej drogi, która dokądś zmierza. A jeśli zamieszkaliśmy razem i tak sobie mieszkamy, lata płyną, a my się tylko zastanawiamy: wziąć ten ślub czy nie... Takie życie nie ma smaku, nie ma rytmu.

Ślub jest ważny?

- Jestem jego zwolennikiem, bo mam przeświadczenie, że jest motywatorem do pracy nad związkiem. Jeżeli go nie ma, spakowanie walizki i odejście jest proste. Ślub oznacza, że coś w sobie widzieliśmy, o czymś razem marzyliśmy i jakoś żal to zmarnować. Oczywiście, są osoby, które uważają, że mają tak wysoki poziom uczucia, że jest im to niepotrzebne. Ja to szanuję. Ale ślub to też symbol, bo jednak sobie przysięgamy. To ma swoją moc. W związku partnerskim nie ma przysięgi, niektórzy nawet mówią: niczego sobie nie obiecywaliśmy. Można to uznawać za zaletę, ale proszę spojrzeć, jak wielu z nas ma dzisiaj takie niedokończone życie: zrezygnowaliśmy ze studiów, bo nie chciało nam się uczyć, napisać pracy... Za łatwo się poddajemy, jak w tym powiedzeniu: kiedyś się naprawiało, teraz się wymienia. To trochę smutne. Dlatego jestem za etapami - za narzeczeństwem, ślubem - żeby życie miało ciągłość i zmienność jednocześnie.

Ale są osoby, którym nie wychodzą również małżeństwa mimo ślubów. To kwestia charakteru?

- Jest kilka bardzo źle wróżących postaw. Pierwsza to niezrozumienie, że ślub oznacza akceptację. Spotykamy kogoś, uznajemy za dość atrakcyjnego, by wejść z nim w relację, następnie poznajemy go bliżej i widzimy wady. I albo nas one odstręczają, albo je akceptujemy. Tymczasem niektórzy zakładają, że to się zmieni, i dążą do ślubu. I wtedy się zaczyna. Nie praca nad zaakceptowaniem wad partnera, nad dopasowaniem się, lecz układanie listy oczekiwań: skończ z tym! Tak być nie może! Zmień to! To mi się nie podoba! Halo, ślub przede wszystkim oznacza zgodę. Akceptujesz i chcesz ze mną być albo nie akceptujesz, tylko w takim razie, co tu robisz!

A drugi błąd?

- Poszukiwanie ideału. Nie jest tak, że jeśli kochamy, to ta osoba nie ma wad. Ma. A to niezgrabny nos, a to zbyt szorstką skórę. Albo jest nie z tego rejonu Polski i zaciąga. Nieumiejętność akceptowania takiej rzeczywistości to cecha bardzo utrudniająca życie w związku. Ktoś inny powie: najpierw mnie drażniło, ale z czasem nawet to polubiłem. Albo: jestem z nim szczęśliwa mimo wszystko. Ale nie: albo jesteś idealny, albo spadaj.

To ma związek z nadmiernymi oczekiwaniami?

- Tak. Niektórzy z nas nie pomyślą, że druga strona też na coś liczy. A to wymaga rozmowy, uzgodnień, a nie postawy "jeśli się nie spełnią moje oczekiwania, to będę nieszczęśliwy". Warto sporządzić listę (póki uczucie jest gorące): co mogę zrobić, by być lepszym mężem, żoną, co mogę uczynić, by twój dzień był szczęśliwszy. Podam taki przykład: pewnej parze rodzi się dziecko i żona mówi: powinieneś je przewijać tak jak ja. On nie może, robi mu się niedobrze. Ona: trudno, radź sobie, każde z nas powinno robić wszystko. On wychodzi, awantura wisi w powietrzu. Nikt nie stara się nikogo zrozumieć, żadnej empatii, próby dogadania się, tylko oczekiwania kategoryczne, zero-jedynkowe. To nie jest fajne.

Rozmowa wystarczy?

- To połowa sukcesu, bo dzięki niej jesteśmy w stanie zobaczyć coś z drugiej strony, z innej perspektywy. Że nie jest tylko tak, jak ja myślę, bo ktoś to może widzieć inaczej. Trzeba zaakceptować fakt, że się różnimy nie tylko jako ludzie, ale też jako mężczyzna i kobieta, że nasze wychowanie, rozwój, definiowanie świata, fizjologia są inne i dlatego możemy odmiennie patrzeć na te same sprawy. Czasem podczas terapii muszę uprawiać psychodydaktykę i tłumaczyć to osobom nawet z 20-letnim stażem. Wydawałoby się, że powinny już się znać, prawda? Ale ona myślała, że on, mówiąc jej o różnicach płci, robi to złośliwie, on zaś w ogóle nie chciał słuchać, że kobiety widzą to inaczej. I przez tyle lat nie zaakceptowali faktu, że się różnią, tylko wciąż się kłócili, kto kogo nie rozumie. Dlatego podkreślam, że nie ma sensu zwlekać ze ślubem, jeśli chcemy się pobrać, bo nawet po 20 latach można jeszcze wielu rzeczy nie wiedzieć.

Patrzy pan czasem na ludzi i wie, że oni do siebie pasują?

- Jeśli są szczęśliwi, to tak, bo to widać. Szukają kontaktu, siadają blisko siebie, trzymają się za ręce, całują w przelocie. Druga rzecz to sposób, w jaki na siebie patrzą, co mają w oczach - czy jest tam trochę ciekawości, podziwu, szacunku? Czy wyglądają, jakby dobrze się bawili w swoim towarzystwie, nawet jeśli nie robią nic specjalnego? Jest jeszcze jeden wskaźnik: zachowanie się w sytuacjach trudnych, pomyłkach, nieporozumieniach. Czy potrafią przyznać się do błędu, czy jest w nich odrobina pokory i poczucia winy w reakcji na złość i wymówki partnera?

Poczucie winy jest dobrym wskaźnikiem?!

- O czymś zapomniałem, zrobiłem niedokładnie, nie przewidziałem skutku, zawaliłem. Wtedy odrobina poczucia winy jest jak najbardziej na miejscu. I kiedy żona jest niezadowolona, rozczarowana, rozżalona, trzeba umieć powiedzieć: sorry, nie miałem pojęcia, przepraszam, co oznacza: nie jestem na ciebie głuchy, widzę, że czujesz się dotknięta, odbieram ten sygnał.

Zwykle słyszymy: nie rób wymówek, nie przesadzaj z pretensjami.

- Rada może nie jest zła, ale każdy czasem wybucha. I wtedy reakcja: oj, widzę, że strasznie się zdenerwowałaś, nie miałem złych intencji, nie chciałem, żeby tak wyszło - potrafi zdusić konflikt w zarodku. Żeby tak zareagować, trzeba interesować się swoim partnerem. Mieć w sobie najpierw ciekawość: co takiego się zdarzyło, że ona jest aż tak rozżalona, smutna? Musiało się przecież coś stać, skoro tak krzyczy, prawda? Spytajmy co, ale nie szykujmy się do walki: atakujesz, to ja też zaatakuję ciebie. Nie masz prawa mnie besztać, a jak chcesz, to ja też mogę cię obsobaczyć. Treść znika, są tylko emocje i obrzucanie się błotem kompletnie bez sensu. Po co ta obrona? Przecież to ta sama osoba co wczoraj, która kocha i chce być ze mną. Udany związek to taki, w którym ludzie o tym nie zapominają.

PANI 2/2017

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy