Reklama

Wycinanka

Z rodziną nie zawsze jest nam po drodze. Może lepiej wziąć nożyczki i... wyjąć kilka twarzy z każdej rodzinnej fotografii. Tylko czy w życiu też da się tak zrobić? I czy ta wycinanka w ogóle ma sens? O tym rozmawiamy z Ewą Stankowską, psychoterapeutką.

Dlaczego ludzie zrywają więzi?

Ewa Stankowska: - Najczęściej, by obronić siebie. W wielu rodzinach wyznacza się dzieciom zadania, których wykonywanie jest ponad ich siły. Mamy prawo nie podjąć się takiej misji, a rodzina ma prawo tego nie uznać. Jeśli dochodzi do istotnego sporu, dotyczącego tego, kim mamy dla siebie nawzajem być - często odcięcie się jest jedynym wyjściem. Bywa też, że dzieci wdają się z rodzicami w konflikt. Obie strony są coraz bardziej zawzięte, zagniewane i nie ma już odwrotu. Kolejnym krokiem jest trzaśnięcie drzwiami, słuchawką, porzucenie. Bywają też rodzice, którzy nie umieją stworzyć relacji z bliskimi, bo nigdy się tego nie nauczyli. W tej sytuacji kontakt się rozluźnia, a wreszcie zamiera.

Reklama

W naszej kulturze miłość do rodzica to obowiązek. Trzeba być przy nim, szanować, pomagać. Ale nie zawsze chcemy trwać przy swoich rodzinach. To się często zdarza?

- Zdarza się. Gdy pytam pacjentów o rodziców, dziadków, wujów i ciotki, słyszę: z nimi najlepiej wychodzi się na fotografii. I to jeszcze trzeba stanąć z boku, żeby można było w każdej chwili odciąć swoją postać ze zdjęcia. Przypominam sobie pacjenta, zgłosił się, bo jego małżeństwo przechodziło kryzys. Poprosiłam go o narysowanie genogramu - to rodzaj psychologicznego drzewa genealogicznego, na którym umieszczamy nie tylko wszystkich krewnych, daty, ale i istotne wydarzenia, rodzaj łączącej nas z poszczególnymi osobami relacji. Tymczasem mój pacjent na ogromnym kartonie, na samym środku, narysował tylko siebie, żonę i syna. Powiedział, że pozostałych bliskich wyrzucił z pamięci za doznane - w swoim odczuciu - krzywdy, nie chciał, by cokolwiek go z nimi łączyło.

Można się tak zupełnie odciąć?

- Możemy nie dzwonić do rodziców, nie jeździć do nich w odwiedziny, nie zapraszać krewnych z wizytą. Jedna z moich pacjentek tak postąpiła - uznała, że spotkania twarzą w twarz z bliskimi to zbyt duże obciążenie i dla niej, i dla nich. Po wspólnie spędzonych świętach wszyscy byli rozczarowani i smutni. Ulżyło jej, gdy zdjęła z siebie ten obowiązek, pewnie i rodzinie było wygodniej. Można pójść nawet dalej: przeprowadzić się. Do innego miasta, kraju.

Znam mężczyznę, który nie jeździ z wizytą do rodziców, święta spędza samotnie, nie dzwoni ani do matki i ojca, ani do rodzeństwa. Jedynym znakiem życia od niego są przychodzące na jego nazwisko mandaty.

- To też jest jakiś komunikat. Niektórzy tak właśnie rozmawiają ze swoimi rodzinami: przez mandaty, które przychodzą na stary adres i świadczą o tym, że osoba, na którą zostały wystawione, wciąż żyje, jeździ samochodem. Albo przez pozostawiane na grobach bliskich znicze, kwiaty. Wszyscy wiedzą, że sztuczne chryzantemy są od cioci Janki, a bukiety z czerwonych róż od Kasi, tej, która wyprowadziła się i przepadła. Nie wierzę jednak, by ci ludzie naprawdę odcięli się od rodziny. Bo to niemożliwe. Czy da się o rodzinie nie myśleć? Nie wspominać? Co ze zdjęciami? Mamy je także wyrzucić? A co ze świadomością tego, skąd przyszliśmy? Czy da się wmówić samemu sobie, że przyszliśmy znikąd?

Nie wiem, czy to by było takie dobre.

- No właśnie: nie ma ludzi znikąd. To, co dostajemy od rodziny, jest cennym posagiem. Z przyjaciółmi można spędzić święta. Od znajomych usłyszeć ważne prawdy życiowe. Pieniądze pożyczyć od koleżanki z biura czy sąsiadów. Ale świadomości, skąd przyszliśmy, nie dostaniemy od nikogo. Tylko od krewnych. Jesteśmy chyba jedynym gatunkiem, dla którego ciągłość istnienia, historia rodu jest tak ważna - proszę choćby zwrócić uwagę, jak wielką popularnością cieszy się genealogia! I to nie jest cecha tylko polska. Wzruszył mnie reportaż o ofiarach tsunami sprzed dziesięciu lat: na filmie widać, jak mieszkańcy zmiecionej przez wodę wioski wydobywają z mułu i błota pozostałości dobytku. Ktoś starannie oczyszcza i osusza podarte zdjęcia, układa je i nakleja na tekturę. To ważne: na każdego z nas, na mnie, na panią, "zrzuciły się" setki kobiet i mężczyzn, którzy odeszli w niepamięć.

- Ich dzieje, mądrość, przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie w postaci strzępków opowieści, fotografii, rodzinnych porzekadeł, zasad. Nie zawsze się z tą "mądrością" musimy zgadzać, bo nie zawsze te przesłania sprzed wielu lat muszą być w dzisiejszym świecie użyteczne. Ale na jej podstawie - lub przeciwko niej - możemy konstruować swój własny mikrokosmos. Ważne jednak, aby robić to świadomie, wiedząc, co chcemy z tego posagu przyjąć, realizować we własnej codzienności, a co wolimy odrzucić. A jeśli wolimy odrzucić wszystko? Cóż, taka nasza wola.

W cyklu reportaży Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj" przeczytałam, że w Czechach co trzecia urna z prochami nie jest odbierana. Bo syn czy córka mają często tak za złe rodzicowi to, jak się wobec nich zachowywał, że... ostentacyjnie karzą go swoją obojętnością i brakiem uwagi. Choćby po śmierci. Może zrywamy kontakt z rodzicami, żeby się zemścić?

- Im bardziej ktoś demonstruje swoją niechęć, obojętność, im częściej wszystkim opowiada, jak mało istotni są w jego życiu rodzice, tym większe prawdopodobieństwo, że tak naprawdę jest z nimi głęboko związany. Bo potężna więź to niekoniecznie codzienne telefony i zwierzanie się mamie z każdego wydarzenia. To czasem także złość, nienawiść, chęć odpłacenia pięknym za nadobne. Zawzięte milczenie. Czasem to "zerwanie" nawet mocniej trzyma nas w domu rodzinnym, bo nie pozwala dokonać rozrachunku, zamknąć bilansu zysków i strat. Wciąż czekamy, że rodzice "opamiętają się", "zrozumieją swoje błędy", "przyjdą się prosić, bo zatęsknią.

- Bywa też, że ludzie podtrzymują takie negatywne opowieści o swojej rodzinie i dzieciństwie, bo chcą mieć "wymówkę od życia". Łatwiej jest nam myśleć, że wszystkie klęski i niepowodzenia to zasługa nadopiekuńczej czy też przeciwnie - chłodnej i zdystansowanej matki, niż wziąć sprawy w swoje ręce i dokonać ważnych zmian, ponieść ryzyko. Stać się odpowiedzialnym za własny los. Mnie jako terapeutę interesuje inna kwestia: czy ta opowieść o rodzicu, od którego muszę się odciąć, bo inaczej zginę, nic mi się więcej nie uda, jest dla pacjenta użyteczna?

To znaczy?

- Czy on czerpie z tej opowieści siłę, czy przeciwnie, ściąga go ona w dół? Jak w tym przykładzie, który podałam: "Nie udaje mi się w życiu, to wina mojej matki". Z odcięciem się od rodziny, całkowitym zerwaniem kontaktów jest trochę tak jak z karą śmierci. Bywa, że nie ma odwrotu, po latach wychodzą nowe dowody - oskarżony był niewinny, cóż z tego, skoro już nie żyje.

- Pamiętam pacjentkę, która dorastała w specyficznej rodzinie: w jej domu były sprawy, o których się nie mówiło, panowała duszna atmosfera, dziewczyna miała wrażenie, że bliscy coś ukrywają. Zaczęła szukać. Z zebranych strzępków informacji wywnioskowała, że jej przodek był zbrodniarzem wojennym. Przeraziła się, odcięła, zerwała kontakt, stwierdziła, że sama nie urodzi dziecka, żeby nie kontynuować "dziedzictwa zła". Już w trakcie terapii zdecydowała się odnowić relację z daleką krewną. I wtedy okazało się, że tamten człowiek w ogóle nie był z nią spokrewniony, a ta "tajemnica", której wszyscy starannie strzegli, jest zupełnie inna. Dziewczyna była panieńskim dzieckiem swojej mamy, jej tata zdecydował się ją adoptować i wychowywać jako biologiczne dziecko. Takie historie warto pamiętać, gdy feruje się wyroki w sprawie rodzin.

No dobrze, ale przecież są rodziny okropne, wszyscy znamy choćby ze słyszenia historie o rodzicach, którzy biją dzieci, wyzywają... A dorosłemu synowi czy córce nigdy nie powiedzą dobrego słowa. Naprawdę każdy z nas ma cierpieć w milczeniu i liczyć na happy end jak z filmu?

- Tego nie powiedziałam. Bywają też, o czym mówiłam zaraz na początku, rodziny, które mają wobec dorastających dzieci oczekiwania zupełnie niewspółmierne do ich możliwości, sprzeczne z ich pragnieniami. To nie są złe ani patologiczne rodziny, po prostu mają "swój pomysł". Jeśli nie chcą i nie potrafią go zmienić, ceną za realizację własnych marzeń jest właśnie odcięcie się. Znałam mężczyznę, który pochodził z chłopskiego rodu i jako pierwszy od wielu pokoleń nie przyjął ojcowizny - nie został "na ziemi". Poszedł uczyć się do miasta, został malarzem, ale bliscy go wyklęli.

- Wybrał swoje marzenia, jednak dla jego rodziny akceptacja tego faktu była nie do pomyślenia, bo on zakwestionował cały tryb ich życia, wieloletnie dzieje, sens istnienia wszystkich poprzednich generacji. W trakcie terapii pacjent sam tak to sobie wytłumaczył. Dzięki temu mógł pójść dalej bez poczucia krzywdy. On zrobił to, co było najlepsze dla niego, oni zrobili to, co było najlepsze dla nich. Na swój sposób utrzymywał z nimi więź. Pamiętał o nich, choć nie jeździł z wizytą na święta. Nigdy nie zapominał, by wysłać do rodziców na wieś katalog swojej najnowszej wystawy, choć też nigdy nie dostał odpowiedzi.

Jak można utrzymywać więź, jeśli druga strona nie chce?

- Ależ można. Pamiętając, pielęgnując wspomnienia o dziadkach, pradziadkach, kontaktując się z wybranymi krewnymi za pośrednictwem internetu. Naprawdę nie trzeba się spotykać na cmentarzu w Zaduszki, żeby mieć relację ze swoją rodziną. To, co jednak zrobił ten malarz, to coś więcej: on dokonał własnej interpretacji tego, co zaszło między nim a jego bliskimi. Nie możemy zmienić przeszłości - czasem smutnej, czasem wręcz strasznej. To się już stało. Czy pomoże mi myślenie: "Moja matka jest zaborcza, więc się od niej odetnę?", "Mój ojciec jest nieuleczalnym egoistą, więc zerwę kontakt?". Jeśli tak, proszę się odciąć, zerwać.

- A jeśli nie, jedyne, co możemy zrobić, to zmienić własną opowieść na temat przeszłych zdarzeń. Ojciec jest egoistą, nie umie okazywać uczuć, nie potrafi udzielić nam wsparcia, bo i dziadek tak się zachowywał, ojciec nie miał innych wzorców. Ale ja mogę mieć i będę żyć odmiennie. Wbrew pozorom świadomość tego, że chcemy żyć zupełnie inaczej niż nasi rodzice czy nawet poprzednie pokolenia, to spory skarb. Przynajmniej mamy już wiedzę, czego chcemy, a czego nie. Nie wszystkim jest to dane.

Odcięcie się od rodziny to dramatyczna, drastyczna decyzja. Jakie mogą być więc jej konsekwencje?

- Przede wszystkim to nie jest decyzja, która dotyka tylko nas. Kiedyś pojawi się przecież jakiś partner: mąż czy żona, dzieci... Można powiedzieć, że dla rodziny, którą będziemy tworzyć, jesteśmy kimś w rodzaju wizytówki naszych rodziców, dziadków, przeszłych pokoleń. Wyrażamy ich sobą i tych, którzy jeszcze żyją, przedstawiamy nowym bliskim, bo to jest prawo obu stron. Odbierając dzieciom część ich rodziny, pozostawiamy białą plamę na ich drzewie genealogicznym, genogramie. Będzie korciło, by ją wypełnić. Będzie żal, że myśmy tego nie zrobili.

To jedna strona medalu. Zastanawiam się, jak na taką decyzję o odcięciu się i zerwaniu kontaktu reagują rodzice.

- No właśnie, bo przecież - powtórzę - to nie tylko nasza decyzja! Pamiętam kobietę, która przyszła do mnie do gabinetu, bo nie miała kontaktu ze swoją czterdziestoletnią córką. To córka zerwała tę relację, a moja klientka nie miała pojęcia dlaczego. Czuła się skrzywdzona: samotnie wychowywała dziewczynkę, we własnym odczuciu poświęciła jej całe życie, z trudem zdobywała pieniądze na korepetycje, wszelkie potrzeby córki. Gdy ta jednak podejmowała jakąś decyzję, której matka była przeciwna, spotykała się z bardzo ostrą dezaprobatą. Zaczęłam się zastanawiać, czy to właśnie nie był powód odcięcia się. Obserwowałam pacjentkę i współczułam jej: apatyczna, osowiała, sprawiała wrażenie osoby, która straciła sens życia. Dopiero gdy poprosiłam, by przypomniała sobie, jak wyglądało jej życie, gdy sama miała czterdzieści lat, coś się odblokowało.

I...

- ...usłyszałam historię o jej matce, która narzucała własne wybory, oczekiwała stuprocentowej lojalności i uległości, nie respektowała marzeń i dążeń... Okazało się, że w tej rodzinie tak właśnie było: kolejne pokolenia kobiet żyły pod dyktando swoich mam i do głowy im nie przyszło, by postąpić inaczej, spłacały "dług", bo matka "poświęciła dziecku całe życie". Dopiero wtedy pacjentka zobaczyła we własnej córce kogoś, kto miał odwagę się wyłamać, bohaterkę. Napisała jej o tym w liście. I została wysłuchana. Córka odpowiedziała na list matki, zaproponowała spotkanie, a moja pacjentka mogła poznać wreszcie swoją wnuczkę. Ulżyło jej, że dzięki wyborowi córki nowa kobieta w ich rodzie będzie miała łatwiej, bo jej mama już nie zamierzała się poświęcić. Ładna historia i ładne zakończenie dla wszystkich zainteresowanych. Przywołując piękną piosenkę z Kabaretu Starszych Panów: "Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest. Lecz kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies".

Jagna Kaczanowska

TWÓJ STYL 9/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy