Reklama

Smok już bardziej usmiechnięty Chiny - część II

Druga część relacji z pobytu w Chinach

Druga część relacji z pobytu w Chinach

19 lipca 2011 r.

Jak już pisałam Szanghaj raczej nie przypadł mi do gustu – dla mnie zbyt futurystyczna zabudowa, same żelazo, szkło i beton, jak pomyślę o Bangkoku i całym mnóstwie buddyjskich świątyń, to tutaj efekt jest raczej mizerny. Na razie ani jednego Buddy, nawet najmniejszego. S Po gzkoda, bo coś mnie w tych wielgachnych posągach pociąga… Po godzinnym spacerze (stąd te odparzenia...) natrafiłyśmy na Jinjan Temple albo coś takiego, z daleka wyglądała jak okazała pagoda, ale z bliska – okazała jak najbardziej, ale częściowo jeszcze w budowie. O Szanghaju napisze więcej pod koniec naszego wyjazdu, bo jeszcze tu wrócimy, może odkryjemy inne, nieco tradycyjne jego oblicze. Cechą wspólną Szanghaju i Bangkoku jest to, że jest niesamowicie zatłoczony. Z tym, że w Bangkoku chyba łatwiej się przechodziło przez jezdnię. Tutaj to jeden wielki hardcore. O samym przechodzeniu przez wąziutkie pasy można by napisać książkę. Samochody w ogóle nie respektują zielonego światła dla przechodniów, pewnie dlatego w godzinach ruchu przy przejściach są policjanci kierujący ruchem, ale kierowcy ich też raczej nie respektują, tak wiec samochody jadą we wszystkich kierunkach, rowery też, ludzie starają się lawirować między tymi samochodami. Najlepszą metodą jest chyba po prostu zatrzymać się i czekać, aż cię ominą. No i mieć nadzieje, że cię ominą. Z braku ulicznego jedzenia – JADALNEGO – wstyd przyznać, ale wylądowałyśmy w McDonaldzie:))) a potem w KFC, ale tylko kawa i lody. Lodów chińskich nie polecam, pewnie pełno tam bakterii... Ale się poprawie:))) (jeśli chodzi o jedzenie chińskich specjałów). Okazji po prostu było brak:) - następna cecha różniąca Bangkok od Szanghaju – tam na każdym kroku ktoś cos piekł, smażył, jadł na ulicy... Ewa już ma po dziurki w nosie moich porównań i powtarza mi, że jestem w CHINACH a nie w TAJLANDII. Ale, ale, przecież na śniadanie zaszłyśmy do chińskiej piekarni i każda z nas wybrała coś innego, ja rodzaj bułeczki z czymś na wierzchu, dziewczyny bułeczki z czymś w środku. Niestety, sprzedawczyni ani w ząb nie potrafiła nam powiedzieć, co to jest. Po angielsku ani w ząb... Znowu. No cóż...

Reklama

Moje odparzenie przybrało barwę purpurową, ale najczęściej nie daje o sobie znać, ani nie boli ani nie piecze. Tylko brzydko wygląda. A to i tak dużo. Trudno, zdjęcia będą od pasa w górę:) Powiedziałam, że się poprawię w kwestii jedzenia, wiec śniadanie zjadłam pół europejskie – pół chińskie. Wzięłam 2 pierożki – wyglądem przypominają nasze kluski na parze – też białe i pachną podobnie. Jeden z nadzieniem zielonym – nie mam pojęcia, co to było, a drugi z nadzieniem brązowo – pomarańczowym. Też nie wiem, co to było. Obydwa miały być wegetariańskie, ale śmiem w to wątpić. Dalej serwowano nam mleko sojowe, jakieś makarony, ale to sobie podarowałam na rzecz soku pomarańczowego i tostów. Najadłam się jak bąk. Zupełnie chyba niepotrzebnie, bo w samolocie mamy lunch. No to lecimy do Guilin:))) Cale szczęście, bo Szanghaju mam już dosyć. I chyba każdego wielkiego miasta. Guilin i Yangshuo w sumie to tez miasta, ale ładnie położone i łatwo się stamtąd wyrwać gdzieś choćby na rowerze. Kolejne spostrzeżenie: Chiny wcale nie są tanie. Zastanawiam się, czy starczy mi kasy na resztę dni, jeśli będzie topniała w tak zastraszającym tempie. W każdym razie miedzy bajki można włożyć stwierdzenie, że podróżowanie po Chinach jest tanie. Drogie są i przejazdy, przeloty, nawet noclegi i jedzenie. Może nie tak jak, np. we Francji, ale jak na Azję to i tak dla mnie za drogo... W Tajlandii można było znaleźć jedzenie za 3 – 5 zł, oczywiście na ulicy i z papierowych tacek, ale takie jest najlepsze, podejrzewam, że dobre restauracje w Bangkoku kosztowałyby też majątek, ale przynajmniej miało się wybór. Tutaj tego wyboru nie ma. Jeśli jest jedzenie na ulicy, to typowo dla turystów, więc i ceny turystyczne i jedzenie turystyczne. Brakuje mi knajpek, w których jedzą mieszkańcy, takie odpowiedniki naszych barów mlecznych:) Wtedy można być pewnym, że jedzenie dobre, smaczne (to już kwestia gustu) i tanie. No, ale w końcu zwiedziłyśmy do tej pory jedną część Szanghaju, tą najbardziej nowoczesną. (biję się w piersi za to co napisałam, faktycznie źle wybrałyśmy na nasze pierwsze zetknięcie się z Szanghajem… Nowoczesna dzielnica Pudong i Bund jest zupełnie inna niż reszta Szanghaju – za kilkanaście dni zwiedzimy inne dzielnice z … jedzonkiem wszędzieJ) Tak wiec, możliwe, że wszystko jeszcze przed nami. Jak będzie, tak będzie, w każdym razie pasa trzeba zacisnąć. W moim przypadku i to mocno, bo zeszłoroczne gatki ciut się wyciągnęły i malowniczo wiszą mi na tyłku...

Taksówka zamówiona. Chcemy jechać tylko do stacji Maglev, a stamtąd jechać tą szybką kolejką. Tanie to nie jest, ale przeżycie podobno bezcenne:))) Wahałam się trochę, czy nie pojechać metrem, bilet kosztuje tylko 3 yuany (ok. 1,20 zł), ale z metra korzystałyśmy już, a z kolejki jeszcze nie. System metra trochę ciut bardziej skomplikowany niż w Paryżu, przy wejściu nie ma kierunków, tak więc trzeba wejść dopiero na peron i tam zobaczyć – tzn. porównać krzaczki na planie czy przynajmniej są do siebie podobne i mieć nadzieję, że są. Niektóre linie mają podpisy po angielsku. Ale kas biletowych nie uświadczysz. Są tylko automaty. Na szczęście do wszystkich była dość długa kolejka, wiec starałyśmy się podpatrzeć jak działa kupowanie biletów. Nic to nam jednak nie dało. Cale szczęście, że była wersja angielska. Pokazuje się mapka metra. Trzeba wybrać stację docelową, ilość biletów i…gotowe. No i włożyć pieniążki. Pół kolejki nam pomagało, ale podejrzewam, że z życzliwości zaprawionej niecierpliwością i przekonaniem, że jak nam pomogą, to prędzej znikniemy i kolejka pójdzie do przodu, bo trochę tam zamarudziłyśmy... No dobra, koniec na dzisiaj.

Pozdrowienia, Kasia.

Nasza taksówka do Maglev kosztowała tylko 70 yuanów. Recepcjonista w naszym hostelu stwierdził, że na lotnisko powinna kosztować około 200 – 250. Aż się we mnie zagotowało. 2 dni temu dałyśmy 400. Przypominam, że właśnie hostel zaproponował nam przysłanie taksówki po nas na lotnisko za około 400 yuanów. Mam ten mail i mogę mu pokazać, ale recepcjonista umył ręce i stwierdził, że to nie on pisał tylko niejaki Steven. Ciekawe, wygląda na to ze Steven ma inne ceny:))) Podejrzewam, że nie ma stałych cen, turystów doi się jak krowy i wyciska jak cytrynę, w zależności od ich naiwności. No i zmęczenia pewnie też. Taksówka przyjechała, ale spóźniona. Dobrze, że zapytałam się recepcjonisty czy to nasza stoi już przed hotelem. Zrobił zdziwioną minę, i powiedział że chciałyśmy na jutro. Dziwna logika. Wie, że przed chwilą się wymeldowałyśmy z pokoju, to niby gdzie miałybyśmy spać tej nocy??? U niego na sofie? Tak wiec, znowu niespeszony, zadzwonił raz jeszcze, po czym dał nam karteczkę z numerem taksówki, do której mamy wsiąść, po czym... kazał nam wsiąść do zupełnie innej.:)) Powoli przestaję się dziwić:) Taksówkarz oczywiście nie znał angielskiego, na pytanie czy jedziemy na MaGLEV station, wyprodukował kilka dźwięków o różnorodnej intonacji, ale co to miało znaczyć nie wiem, on zresztą pewnie też nas nie zrozumiał, no to jest 1:1. Pozostawało mieć nadzieję, że recepcjonista wytłumaczył mu gdzie jechać. Recepcjonista widocznie przekazał, bo odstawił nas w żądane miejsce (70 yuanów na 3 osoby). Kupiłyśmy bilety na kolejkę (50 yuanów), przedtem zwiedziłyśmy muzeum kolejki, a potem przeszłyśmy na stację. Na stacji stały aparaty z chłodną mgiełką. Bardzo pożyteczny wynalazek. Podobne były tez wczoraj na Bundzie. Kolejka przyjechała i...zawiozła nas na lotnisko w 8 minut (301km/h.) Odprawa przeszła sprawnie, z tym, że plecak Marioli i Ewy wrócił do kolejnego sprawdzenia. Nie wydano nam wiec biletów, najpierw przeszukano plecaki i....trzeba było zostawić zapalniczkę. I tyle:). Wszędzie trąbiono, że do stanowiska odprawy jest daleko i żeby sobie zarezerwować czas, można też wynająć mały samochodzik. My przeszłyśmy na piechotę, rzeczywiście, około kilometra dreptałyśmy. Samolot był dodatkowo opóźniony o pół godziny, tak więc luzik. Normalny samolot, nie jakiś mały szybowiec, czego się obawiałam... Ewa zauważyła już w środku, że wydobywają się z niego kłęby pary. Pewnie jonizowane powietrze – wersja optymistyczna. Dla mnie wyglądało to jakby się paliło – wersja pesymistyczna. Trzymajmy się więc wersji optymistycznej. Lunczyk: do wyboru ryż z wieprzowiną albo makaron z kurczakiem. Wybrałam makaron z wieprzowiną, a dostałam makaron z kurczakiem, też dobre:) Potem jogurcik, sałatka z sosem 1000 wysp, bułeczka, którą wzięłam za słodką i zostawiłam sobie na deser do kawy, ale okazało się, że ma w środku dziwnego koloru i zapachu parówkę. Doszłam do wniosku, że tak powinna wyglądać i pachnieć i ją po prostu zjadłam:) Z nudów wzięłam słuchawki, ale opera w chińskim wykonaniu jest nie do przejścia. Naprawdę.

Podczas zwiedzania Chin nie można się wprost opędzić od padających z ust miejscowych przewodników i towarzyszy podróży określeń: "To jest najpiękniejsze / największe / najstarsze na świecie". Ale podejrzewam, że wszystkie kraje mają ku temu skłonności.

 

 

Pierwsze chwile po opuszczeniu lotniska nie zapowiadają większych atrakcji. Zamiast woni osmantusa, zwanego też lotosem japońskim, od którego Guilin bierze swoją nazwę, czujemy spaliny wszechobecnych motocykli... Fuuuuuuuj. Czyli z deszczu pod rynnę wydaje się... A raczej z Szanghaju do Guilin. Miasto o wiele, wiele mniejsze, ale w swojej brzydocie jeszcze bardziej rozczarowuje. Masywna, socrealistyczna architektura, urozmaicona tu i ówdzie chińskim daszkiem czy lampionem, po wszystkim tym, co o bajecznych pejzażach Guilin przeczytałam, jeszcze bardziej kłuje w oczy. Podobno chińskie malarstwo i poezja od stuleci czerpały inspiracje z krasowego pejzażu okolic Guilin. Nawet na banknocie (chyba 20 yuanów) jest obrazek przedstawiający krajobraz Guilin – na odwrocie oczywiście MAO). Mam nadzieje, że kilka kilometrów za miastem widoki będą nieziemskie. Powstanie tych formacji datuje się na czterysta milionów lat temu, kiedy to na dnie morza gromadziły się osady wapienne. Wytworzone w ten sposób skały wypiętrzyły się kilkadziesiąt milionów lat temu. Poddane działaniu wody i powietrza zaczęły ulegać erozji, która nadała im dzisiejsze niezwykle kształty. Mam nadzieję, że nie będzie mgły, bo wtedy z fajnych zdjęć nici. Z przewodnika wyczytałam, że najlepiej wejść na jakieś wzgórze i stamtąd podziwiać okolice. Nazwy okolicznych wzgórz zawierają w sobie typowo chiński sposób opisywania. A wiec mamy Wzgórze Księżycowe, Wzgórze Ujarzmiające Fale, Jaskinia Zwróconej Perły (zwróconej????), Jaskinię Trzcinowego Fletu, Park Siedmiu Gwiazd i tak dalej. Kuchnia prowincji Guilin jest podobno wyjątkowa, my na razie jadłyśmy tylko kurczaka Da – Cien. W każdym razie, jedzenie przygotowywane jest z miejscowych produktów, a każda wioska szczyci się "swoja" unikatową potrawą. Kuchnia jest bardzo aromatyczna. Słynna jest kaczka, którą podaje się w pniu bambusa, siekany korzeń lotosu w sosie cytrynowym czy ostra sałatka z siekanej mięty.

Kurczak Da – Cien.

Składniki:
0.5 kg mięsa z udek kurczaka lub piersi,

1 zielona papryka - pocięta w kawałki 1 x 2,5 cm,

2 duże czerwone papryczki chilli pocięte w kawałki 1 x 2.5 cm,

4 ząbki czosnku pocięte w plasterki,

1 białko ubite z 2 łyżkami mąki kukurydzianej,

olej do smażenia

Marynata:
1 łyżka sosu sojowego,

1 łyżka wina ryżowego,

Sos:

2 łyżki wody (wrzątku),

1 łyżka karmelu,

1 łyżka ciemnego sosu sojowego,

1 łyżka jasnego sosu sojowego,

2 łyżki wina ryżowego,

2 łyżki cukru,

1 łyżka octu,

0,25 łyżeczki soli,

1 łyżeczka oleju sezamowego,

2 łyżeczki mąki kukurydzianej,

Sposób przygotowania:

Mięso kurczaka pokroić na kawałki 1 x 1 x 2,5 cm. Wymieszać ze składnikami marynaty i marynować 30 min. Paprykę i chilli pociąć na kawałki wielkości mięsa. Białko ubić z mąką kukurydzianą, wymieszać z kurczakiem. W miseczce roztopić karmel w 2 łyżkach wrzątku. Dodać pozostałe składniki sosu, dokładnie wymieszać. W woku rozgrzać 2 łyżki oleju, i ciągle mieszając usmażyć mięso, aż zmieni kolor (udka ok. 2 min, piersi ok. 1 min). Przełożyć na talerz. Wok rozgrzać ponownie + 2 łyżki oleju. Włożyć paprykę, chilli i czosnek, smażyć kilkanaście sekund, mieszając. Dodać sos, mięso, wymieszać, smażyć jeszcze kilkanaście sekund szybko mieszając. Potrawa gotowa.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy