Reklama

Smoczy uśmiech od ucha do ucha - Chiny częsć III

Chiny część III

Chiny część III

23 lipca 2011 r.

Hej, dzisiaj w planie Longshen i Tarasy Grzbietu Smoka. Niestety jest pochmurno, mam jednak nadzieję, że się wypogodzi, bo inaczej z widoków nici... Autobus mamy o 7.30, więc po 6 godzinach wybrałam się po raz kolejny zakosztować lokalnych kolorytów, a przy okazji na śniadaniowy rekonesans. Na ulicy jednak napotkałam jedynie rozkładających się na targu sprzedawców owoców i sklepikarzy gotujących jajka w jakiejś dziwnej przyprawie, która nadaje im specyficzny zapewnie smak, ale jakoś nie miałam ochoty spróbować. Lokalne koloryty, jeśli nie uczestniczą w nich zwierzęta – są ciekawe. Ale przyjechał transport kaczek na targ: część żywa, część nie przeżyła podróży, bo ich szyje dyndały przez pręty klatek. Druga część transportu wisiała już głowami w dół i jeszcze energicznie kwakała. Kiedy minęłam stoiska z owocami, znalazłam się w wielkiej hali – podejrzewam, że to rzeźnia i sklep mięsny w jednym, setki stoisk, stukot toporków dzielących mięso na mniejsze części... Nie polecam... Chyba wolę jednak Chiny turystyczne od tych prawdziwych...

Reklama

Normą jest, że ludzie plują na ulicy, to już wiedziałam, ale zanim spluną, tak długo i głośno przygotowują "grunt", że człowiekowi naprawdę robi się niedobrze. Przynajmniej mnie...

No dobra, wracam do ryżowych tarasów.

Autobus oczywiście spóźniony, przyjechał przed 8. Miał też być spod naszego hotelu, ale przyszły 2 panienki i to my musiałyśmy podejść do autobusu. Na razie był to miniwan - panienki powiedziały, że to na pierwsza część podróży, potem przesiądziemy się do dużego autokaru. W tej samej sekundzie, kiedy usiadłyśmy w miniwanie – pilotka stwierdziła, że przesiadamy się natychmiast. Chińska karuzela się zaczyna... W każdym razie, siedzimy w autobusie i przewodnik od pół godziny mówi po chińsku. Oprócz nas jest w autokarze kilka osób, które podobnie jak my na Chińczyków nie wyglądają, ale najwyraźniej przewodnik się tym nie przejmuje... Cóż, proza życia. Po powrocie zaczynam uczyć się chińskiego. Nie wiem tylko, czy podołam, to piekielnie trudny język. Wczoraj nasz recepcjonista musiał nam przetłumaczyć adres z angielskiego na chiński, to nie potrafił tego napisać (po chińsku). Ciekawe. Przed nami około 4 godziny drogi. Dokładnie nie wiem, co będziemy oglądać, ale dowiemy się na miejscu.

Przewodnik, co prawda trochę się rozkręcił i na godzinę potoku słów po chińsku, wyrzuca z siebie może 10 minut po angielsku. Niezły skrót informacji, tym bardziej, że końcową część zdania powtarza 2 razy:) Dojeżdżamy w końcu do Longshen. Przewodnik zbiera po 90Y na autobus i tarasy, i.... czekamy. Czekamy... Czyżby się ulotnił??? Przyszedł po kwadransie może, pokierował nas w stronę lokalnego autobusu i... kolejna rundka, tym razem droga pnie się już wysoko w górę. Wysiadamy w wiosce Huanghuo Yao, gdzie mamy zobaczyć plemię Long Hair – czyli, po prostu kobiety z długimi włosami. Podobno ścinają je tylko raz w życiu – w wieku 18 lat, a potem to już sobie rosną do końca życia. W zależności od upięcia, można poznać, czy kobieta jest stanu wolnego, zamężna i bezdzietna, zamężna i z przychówkiem. Nie pamiętam, jak fryzura do czego, w każdym razie, gula może być z przodu czoła, na czubku albo z tylu głowy. We wsi można zostać na noc. Przewodnik opowiada, że gościom oferują 3 wanny: dużą, średnią i małą. Jeśli wybiera się małą – cała wieś przychodzi patrzeć jak biały sią kąpie, jak dużą – kąpią się z Tobą, a jak średnią – to można sobie wybrać towarzysza kąpieli.

Babki odtańczyły taniec - czułam się jak na występie "Mazowsza" w naszym Domu Kultury, zawodziły przy tym niesamowicie piskliwymi głosami. Rozpuściły włosy, uczesały, zaplotły ponownie i... tyle. Potem podały nam herbatę – a raczej palony, czy wędzony ryż zalany gorącą wodą. Paskudztwo, do tego COŚ pieczone na blasze, podobne do naszych klusek na parze, tylko lżejsze, mniejsze, klejące się i... chyba też uwędzone. Oczywiście długowłose panie zachwalały swoje wyroby, ale ja już mam wprawę:) po prostu ignorować zupełnie: jeśli zobaczą chociaż cień zainteresowania – obsiądą Cię jak muchy. I są podobnie namolne.

Zobaczyłyśmy typowy dom mieszkalny: na parterze - zwierzęta i składzik na warzywa, na piętrze gospodarze, na stryszku – goście. Całe szczęście, że nie mamy akurat tutaj noclegu:)

Czas na lunch i ryżowe tarasy. Lunch szybki: Mariola i ja – smażony ryż po prostu, a Ewa - ryż pieczony w bambusie – nic specjalnego. Pośpieszyłybyśmy się bardziej, gdyby nie nasz kochany przewodnik. Nie powiedział, że teoretycznie już PRZED lunchem mamy czas wolny. Poczekał aż wszyscy zamówią. Pewnie za naganianie klientów ma obiad za friko. Dokończyłyśmy więc nasze dania i popędziłyśmy na tarasy. A co dalej to napisze potem, bo mi się już czas kończy:)))

Poletka są w pełnym rozroście – tzn. nie widać wody – ale i tak wyglądają zachwycająco. Robią wrażenie nawet w tym upale. Komercja wokół nich niestety już nie. Jak już, to negatywne. Nie za długo Longshen, Yangshuo czy inne małe urocze miejscowości pozostaną takie, jakie są... tereny wokół nich już są zajęte przez budujące się domy. Szkoda. Za parę lat nie pozostanie już nic. Tutaj też – podobnie jak wcześniej w każdym innym turystycznym miejscu, Chińczycy nagminnie robią sobie z nami zdjęcia. Może powinnyśmy pobierać za to opłatę 10 Y – tak jak robią to dziewczyny z ludu Mao ubrane w tradycyjne stroje.

Pola ryżowe latem to nieograniczony ocean zieleni, pocięty nitkami ścieżek. Pola ryżowe, to nie tylko główne źródło wyżywienia dla całej Azji, pamiętam te z okien pociągu w Tajlandii, chińskie są jakby "bardziej energiczne", cokolwiek to znaczy. To uczta dla oczu i dla duszy. Tak jaskrawej i żywej zieleni nie widziałam nigdzie w Europie (no, chyba w Opatowicach, na wiosnę kiedy wschodzi zboże:))))) Szachownica drobnych poletek co jakiś czas przetykana była zgiętymi sylwetkami monotonnie powtarzającymi te same czynności. Obok nas przydreptał sobie staruszek z workiem ryżu i... liściami ryżowymi na głowie (czemu nie miał kapelusza??), i spokojnie sobie dosiewał. Żadnych zbędnych ruchów, hałasu, czy czegokolwiek, co wprowadzałoby nerwową atmosferę czy pośpiech. Czas płynie tu zupełne inaczej. Stety i niestety:) Pola oddzielane są od siebie wąskimi ścieżkami, gdzieniegdzie stoi kryta słomą wiata, gdzie rolnicy zostawiają swoje rzeczy, ubrania, jedzenie i picie, i pewnie odpoczywają.

Jest takie pytanie, które zadaje się na powitanie, niemal zamiast "dzień dobry". Brzmi ono: "czy jadłeś już dzisiaj ryż"? Jest typowe dla Chin. Jest wyrazem troski o drugą osobę i okazania serdeczności. Ale zdradza też wiele ze zwyczajów żywieniowych Azjatów. Ryż można jeść od samego rana, na śniadanie począwszy, i na kolacji czy wieczornej przekąsce kończąc. W Yangshuo jednak najczęściej na śniadanie jada się makaron ryżowy. To dla mnie nie do przełknięcia.

Przeszłyśmy przez wioskę Ping an, wspięłyśmy się dosyć wysoko w górę i naszym oczom ukazały się jeszcze wspanialsze widoki, co prawda przez pot zalewający oczy, mało co widziałam. Zabrałyśmy się też za robienie zdjęć. Zostało nam za mało czasu, przed 16 miałyśmy być na parkingu, a tu jeszcze tyle przed nami. Świadomie nie zawróciłyśmy do wioski i postanowiłyśmy zobaczyć WSZYSTKO bez względu na konsekwencje. Po cichu jednak miałam nadzieję, że autobus bez nas nie odjedzie... Ale nie zdziwiłabym się, gdyby tak było... Chciałyśmy sobie skrócić ścieżkę, ale potem momentalnie się skończyła i pewnie znalazłyśmy się na czyimś poletku. Poskakałyśmy chwile jak kozice i mimo braku czasu nadal robiłyśmy zdjęcia:) A co tam. Najwyżej zostaniemy tutaj. W końcu jednak wizja wściekłego przewodnika, i chyba jeszcze bardziej wściekłych oczekujących pasażerów, sprawiła że ogarnęła nas panika. Okoliczni mieszkańcy chyba jeszcze nigdy w życiu nie widzieli, jak turyści galopują przez tarasy ryżowe, zamiast wydawać "ach" i "och" i przystawać co chwila, żeby robić zdjęcia. Teraz mieli okazję. Prawie zbiegłyśmy do wioski, oczywiście zgubiłyśmy się w gąszczu uliczek, ale wkrótce wyszłyśmy na ostatnią prostą i parę tylko minut po 16 dopadłyśmy naszego autobusu. Chyba rzeczywiście czekał tylko na nas, bo od razu ruszyliśmy. Tak... Z powrotem to punktualnie, a przyjechać po nas, to pół godziny później. Międliłam to już w buzi, żeby powiedzieć niezbyt grzecznym tonem przewodnikowi, gdyby tylko odważył się nam zwrócić uwagę. Nie powiedział nic. I całe szczęście.

Do Yangshuo dojechaliśmy przed 19, potem spróbowałyśmy zabukować hostel w Pekinie, ale wszystko sprzysięgło się przeciw nam, bo albo się otwierała stronka wieczność, albo się zawieszał... Zdesperowane wzięłyśmy pierwszy lepszy. Na naszą kieszeń oczywiście. Ciekawe, jaki będzie. To na tyle, jestem do tyłu z jednym dniem, ale nie mam już siły. Bo to oczywiście było wczoraj:)) Pozdrowienia, Kasia.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy