Reklama

Jeża poczucie sprawiedliwości.

Trudno powiedzieć, czy ów wieczór był wieczorem bezspornie miłym. O ile czas spędzony w towarzystwie kandydata na przyjaciela stanowi sam w sobie pewną inwestycję – wykładasz bowiem skromne oszczędności płonnych nadziei, że może tym razem masz do czynienia z bratnią duszą – o tyle wydatek energii poświęconej na przeżycie w solidnie zadymionym pomieszczeniu racząc się piwem hojnie rozwodnionym, cierpiąc na skręt usznych bębenków z nadmiaru hałasu i zapalenie strun głosowych z tegoż samego powodu, wydaje się być do niczego absolutnie niewspółmierny. Wychodzisz wszakże z takiej intelektualnie zapowiadającej się imprezy bezradnie ciągnąc za sobą papierosowo –alkoholową woń, tylko przez nadmierną słabość do eufemizmów nie nazwaną smrodem, i nie bardzo możesz się pochwalić bardziej niż popołudniu dnia tego samego rozwiniętą świadomością rzeczywistości. Nie o tym jednak. Prawość egzystencji jeża bowiem należy tu pod niebiosa wychwalać. Owszem, jeża w najeżonej jego osobie własnej.

Reklama

Ostatecznie spotkanie owo z kandydatem na bratnią duszę kończąc, wracać jęłam na łono ciemnej krakowskiej dzielnicy późną sobotnią porą. Posłuchałam głosu owego kandydata, dodam może dla uściślenia – płci żeńskiej, który przekonywał mnie z całą stanowczością, że dwa piwa rozlane po krwi obiegu żadnej szkody mej umiejętności koncentracji za kierownicą nie wyrządzą. Uwierzyłam. Przyjaźń wszakże budować na zaufaniu trzeba, a co dopiero przyjaźń – noworodka. Nawet mi ta łatwowierność tego wieczoru na rękę była, jak to zwykle na rękę są wszelkie rady przeciwne rozsądkowi a z potrzebą chwili zgodne. Przekonana zatem o słuszności mego haniebnego postępowania łyknęłam dla niepoznaki peppermiętówkę i odpaliłam silnik. Z początku szło gładko, z wdziękiem jaszczurki wywinęłam się nawet z ciasno obstawionej koperty udającej miejsce parkingowe pod jakąś rzadko uczęszczaną bramą. Choć wyobraźnia płatała mi niezwykłe figle stawiając na mej drodze fantasmagoryczne karawany policyjnych pancerników wypchanych alkomatami, nie dałam się zawładnąć panice i dzielnie pokonywałam na trójce kolejne skrzyżowania. I to żaden policjant, ani nawet żaden inny strażnik miejski, lecz jeż właśnie w przejawach swej kolczatowości uświadomił mi błąd, jaki popełniłam, tak naiwnie do rad niedoszłej przyjaciółki podchodząc.

Wjeżdżam oto w ostatni odcinek czterokilometrowej, przepełnionej poczuciem winy i lęku trasy, odcinek najciemniejszy, najbardziej złowieszczy, kryjący najmniej spodziewane uosobienia szeroko pojętego niebezpieczeństwa, wjeżdżam tak sobie beztrosko obryzgując nielicznych pieszych błotem z kałuży, wjeżdżam tryumfalnie już prawie świętując zwycięstwo me nad promilami, gdy nagle znikąd na środku pasa, który dumnie zajmuję, jawi się niczego nieświadomy, absolutnie beztroski i bezmiernie leniwy jeż. Jakby jego samej obecności było mało, raczy złowrogo nagle stroszyć piórka, przepraszam, ostrzyć kolce i już gotów ponieść bohaterską śmierć pod moją zimową wciąż tą letnią porą oponą, już gotów życie oddać za dobro narodu, ojczyźnie się przysłużyć, policję wyręczyć, oponę pijanemu kierowcy przebić! Instynktem dusigrosza (gdzież to i za co tydzień przed wypłatą oponę kupię), odruchem obrońcy praw zwierząt (a nuż to jakiś gatunek wymierający) i silnym poczuciem winy kierowana, opieram cały ciężar ciała na opornym pedale hamulca i po chwili w świetle ulicznej latarni podziwiam roztrzaskany przedni reflektor. Po jeżu ani śladu, po promilach również. Tudzież po przyjaźni.  

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama