Reklama

Rzym, miasto otwarte

Grudniowy Rzym. Mam całe popołudnie i wieczór, włóczę się więc i chcąc nie chcąc trafiam to pod Koloseum, to pod Panteon. Nie potrafię pójść za Herbertem, który radzi, że „pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie według zasady prosto, potem trzecia w lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Systemów jest wiele i wszystkie dobre”. Nie w Rzymie, może w Neapolu, może w Palermo, może nawet we Florencji...

Grudniowy Rzym. Mam całe popołudnie i wieczór, włóczę się więc i chcąc nie chcąc trafiam to pod Koloseum, to pod Panteon. Nie potrafię pójść za Herbertem, który radzi, że „pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie według zasady prosto, potem trzecia w lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Systemów jest wiele i wszystkie dobre”. Nie w Rzymie, może w Neapolu, może w Palermo, może nawet we Florencji...

Nie mam tak silnej woli, Rzym mnie pochłania, zobowiązuje, zagarnia – wyzywająco każe pójść pod to zatłoczone i tak Koloseum, pod Forum Romanum, pod Panteon – wrośnięte w kosmopolityczne i nowoczesne (tak, nowoczesne) miasto, uporczywie w nim tkwiące i przypominające swą ruiną, że żyjemy pośród szczątków i nas czas też nie oszczędzi, że z tą świadomością gruzów może i da się żyć w symbiozie.

Jest zimno, pod cienkim neapolitańskim płaszczem za parę euro ziąb, w plecaku mam laptop, jakąś włoską kawę, jakiś album, szukam czegoś do poczytania na lotnisko – wylatuję rano do Polski, całą noc spędzę na czekaniu w hali przylotów, może kogoś spotkam, może poczytam, może uda się zasnąć, choć podobno zimno w diabły. Na piazza Navona ktoś pokazuje mi fontannę, wstępuję do Feltrinellego, na targu kupuję pocztówki, idę do di Trevi – ściemniło się już jakiś czas temu, patrzę na grę kolorów i świateł, siadam na chwilę, notabene, w tym samym miejscu co Mastroianni nim wszedł do basenu fontanny za zjawiskową Anitą Ekberg. Wtedy wokół pustka – nie wiem, czy kiedykolwiek poza potrzebami Felliniego tak jeszcze było, bo teraz, i podejrzewam, że zawsze, tłumy. Wracam jakąś wąską uliczką, głodnieję, wiem, że jeśli chcę zjeść coś ciepłego to właściwie tylko teraz, zatrzymuję się przy szyldzie pizzerii, czytam menu. I nagle słyszę obok:

Reklama

- Bardzo dobra pizza, jedna z lepszych w mieście! – za mną stoi Włoch w starszym wieku, ciepło ubrany, łysiejący, serdecznie uśmiechnięty, z zajętą czymś głową, ale mający na wszystko czas.

Dziękuję za informację i jakoś tak, jak to zwykle z Włochami, przechodzimy do, co prawda standardowej (ale może czasem to wszystko, co możemy) pogawędki. Skąd wracam, skąd jestem – ah, si, di Polonia, belissimo, il papa! – co robię tutaj – studiuję, a to świetnie, ale w Neapolu mają lepszą pizzę, to królestwo pizzy, po neapolitańskiej ta tak bardzo by mi nie smakowała, więc może napijemy się kawy. Jak pizza, to tylko z Neapolu, jak kawa, to tylko z Rzymu, z małej kawiarni, przy Panteonie. Coś jest takiego w tym człowieku, że właściwie się nie waham – wchodzimy, siadamy przy barze, dostaję gorące aromatyczne cappucino z aksamitną pianką, kawałek ciasta, przedstawiamy się sobie. Rozmawiamy. O niczym właściwie – o zajęciach, o kawie, o winie, ja moim kalekim włoskim, ciesząc się z kolejnej okazji do jego podszlifowania, Antonio starając się mówić wyraźnie. Dwoje przypadkowo poznanych ludzi w zatłoczonej, odrobinę chaotycznej, ale wyrafinowanej kawiarni, zajętych zwykłą rozmową przy dobrej kawie – to wszystko.

Teraz też jest grudzień, Rzym pewnie przed Nowym Rokiem znów zatłoczony, di Trevi i tamta kawiarnia też goszczą ciekawych. Ja siedzę u siebie w domu, w Polsce, za oknem mam ciszę, pustą ulicę i myślę, że wtedy daliśmy z siebie tyle, ile mogą dać sobie nawzajem obce osoby – serdeczne spotkanie z drugim, innym. W przyjaznej atmosferze, bez strachu, który tak często nas paraliżuje i sprawia, że stajemy się zamknięci, może aroganccy, może wycofani. Strachu przed odrzuceniem, niedowartościowaniem, utratą pozycji, brakiem akceptacji – często tak głęboko zakorzenionego, że już nierozpoznawalnego, ale leżącego u podstawy wielu nieporozumień, pośpiesznych spotkań, złości.

Może nie byłoby tak źle, gdybyśmy na życie i ludzi spoglądali z większą ufnością – czego na nadchodzący rok sobie i wszystkim życzę.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy