Reklama

Pewnego dnia... Mur z książek

Żyła w świecie kobiet i książek. W domu zdominowanym przez rozgadaną, wiecznie narzekającą matkę i babkę, która potrafiła tylko modlić się i narzekać na niewdzięczność niezaradnej córki oraz wiecznie siedzącej z nosem w „romansidłach” wnuczki. Bez ojca, który dawno temu – jakby w poprzednim życiu jeszcze – odszedł do innej, cichszej i bardziej potulnej kobiety. Na osiedlu, które rozbrzmiewało wrzaskami matek nawołujących swoje pociechy z piaskownic i boisk, plotkami o brukowcowym rodowodzie, wygłaszanymi scenicznym szeptem w zaufanym gronie sąsiadek i koleżanek, brzękiem przesuwanych na kuchence garnków, patelni, pokrywek... Nawet miotane przez okolicznych żuli przekleństwa najczęściej odnosiły się do kobiet. – „Ty kurwo!” – słyszała, kiedy nie chciała dać któremuś z nich dwóch złotych na piwo.

Żyła w świecie kobiet i książek. W domu zdominowanym przez rozgadaną, wiecznie narzekającą matkę i babkę, która potrafiła tylko modlić się i narzekać na niewdzięczność niezaradnej córki oraz wiecznie siedzącej z nosem w „romansidłach” wnuczki. Bez ojca, który dawno temu – jakby w poprzednim życiu jeszcze – odszedł do innej, cichszej i bardziej potulnej kobiety. Na osiedlu, które rozbrzmiewało wrzaskami matek nawołujących swoje pociechy 
z piaskownic i boisk, plotkami o brukowcowym rodowodzie, wygłaszanymi scenicznym szeptem w zaufanym gronie sąsiadek 
i koleżanek, brzękiem przesuwanych na kuchence garnków, patelni, pokrywek... Nawet miotane przez okolicznych żuli przekleństwa najczęściej odnosiły się do kobiet. – „Ty kurwo!” – słyszała, kiedy nie chciała dać któremuś z nich dwóch złotych na piwo.

W pracy było podobnie – same baby. Uczyła „polaka” w małym gimnazjum położonym na drugim końcu jej kilkunastotysięcznego miasteczka, w którym powołanie pedagogiczne dotykało głównie takich jak ona niezamężnych, pozbawionych perspektyw i istot. Niekiedy miała wrażenie, że to jakaś zaraza, która opanowała okolicę.

A lekarstwem na tę zarazę mogły być tylko książki: przynoszone ukradkiem z gminnej biblioteki do domu, w którym czytanie stanowiło zbrodnię marnotrawstwa czasu; przywożone z dużych, nieprzyjaznych księgarni w mieście wojewódzkim, w którym regularnie stawiała się na rozmaite szkolenia zawodowe; dźwigane całymi siatkami, jeśli trafiła przypadkiem na promocję w jakimś antykwariacie. Książki, których szorstkie stronice nigdy nie odmówiły pieszczoty jej palcom. „One – jedyne” – myślała, uśmiechając się gorzko.

Reklama

Na szczęście rzadko miała czas na takie refleksje – praca i dom, w którym wszystko musiała wykonywać pod dyktando matki i babki, pochłaniały ją niemal całkowicie. Stosy zeszytów i wypracowań, konspekty kolejnych lekcji, których i tak żaden z jej uczniów nie doceniał, poprawianie bez końca ortograficznych wpadek młodzieży, i tak nie interesującej niczym poza tym, by jak najszybciej skończyć ze szkołą, zwiać do najbliższego dużego miasta i tam się wyszaleć.

Czy można się było dziwić jej zniechęceniu? Każdy poranek zaczynał się od grymasu obrzydzenia na twarzy – tak, to kolejny dzień, który przyjdzie jej spędzić podobnie, jak wszystkie poprzednie. Nie chciała nawet spojrzeć w lustro podczas porannej toalety. Wiedziała, że nie zobaczy odbicia, tylko karykaturę – zniszczoną, wynędzniałą wersję samej siebie sprzed kilku lat,  z okresu, który obfitował w marzenia, ideały, piękne wizje... Siebie
z okresu studiów.

Jak to było dawno! Minęło dwanaście lat, odkąd wróciła z dyplomem magistra i ze złudzeniami, z których po kolei, z sadystyczną przyjemnością odzierała ją małomiasteczkowa rzeczywistość. Gdzie te cholerne idee, które wciskano jej do głowy i do serca przez lata? Gdzie garnące się do nauki i posłuszne dzieciaki, wśród których mogłaby wypatrzyć kilka talentów i należycie się nimi zaopiekować, dla których mogłaby się stać nie tylko mentorką, lecz także przyjaciółką wprowadzającą je krok po kroku w trudny, lecz piękny świat literatury? Gdzie, do diabła, pasje, które miała rozwijać – kółko teatralne, konkursy recytatorskie, wyjazdy do muzeów i opery?

Tak, twarz w lustrze mówiła tylko jedno: „Przegrałaś, koleżanko, przegrałaś na całej linii, a teraz męcz się. Masz za swoje”. Była pewna, że prócz niej widzą to wszyscy dookoła. Matka, zła na cały świat, że dał jej taką niewydarzoną córkę. Sąsiadki, szepczące ze współczuciem za jej plecami, że przydałoby się w końcu męża złapać, bo latka lecą… Nawet uczniowie w szkole – chłopcy z politowaniem spoglądający na jej zniszczoną urodę czy dziewczęta, uśmiechające się pogardliwie na widok jej nienajnowszych butów czy niemodnej fryzury.

A jednocześnie – nie miała siły tego zmieniać. Po co? Dla kogo? Książki na szczęście nie mają oczu, a wszyscy dookoła widzą i tak, jak jest i jak już zawsze będzie. W końcu razem ze złudzeniami straciła też jakąkolwiek nadzieję na zmiany i na uczucie – to, które od najmłodszych lat śniło jej się nocami, o którym czytała w niemal każdej powieści. Miasteczko nie było książkowe. Tu rządziła twarda rzeczywistość, bezlitośnie i na ślepo rozdająca malo efektowne radości oraz zupełnie nie-literackie smutki. Jej przypadały w udziale niemal wyłącznie te ostatnie.

Do podobnych wniosków dochodziła często. Zbyt często. Także pewnego dnia, kiedy, jadąc do szkoły, władowała się, ledwo uchodząc z życiem, pod wymuszającą pierwszeństwo na skrzyżowaniu ciężarówkę. Skończyło się wprawdzie na lekkich uszkodzeniach ciała i kilkudniowym pobycie w szpitalu, ale auto nadawało się tylko na złom, a kierowca ciężarówki nie raczył nawet na moment zatrzymać się, żeby sprawdzić, co się stało.

I jeszcze ta cholerna policja! Już w szpitalu odwiedził ją mundurowy prowadzący sprawę, żeby wypytać o szczegóły i ustalić z nią dalszy plan działań. No, dobrze, był miły, starał się pomóc i chyba naprawdę przejął się jej sprawą, choć początkowo odnosiła się do niego nieufnie i wrogo, odgradzając się od tysiąca pytań murem z książek, dostarczonych przez troskliwe – czy może raczej ciekawskie – koleżanki z pracy. Pomyślała, że ma szczęście w nieszczęściu, bo nie dość, że ma teraz nieco czasu na nadrobienie lekturowych zaległości, to może choć raz tutejszy komisariat stanie na wysokości zadania i złapie drania, który sprawił, że jej paskudnie układające się życie rozsypało się jeszcze bardziej.

Później myślała tak już nieco rzadziej. Bandziora za kierownicą wprawdzie nie ujęto, choć świadków zdarzenia było wielu, ale w jej głowie coraz więcej miejsca zajmowały wizje pewnego przedstawiciela służb mundurowych, który tak bardzo troszczył się o jej obywatelskie dobro, że zaczął pojawiać się na rutynowych kontrolach – najpierw w szpitalu, a później w domu – coraz częściej, ku pełnemu zawiści zaskoczeniu nie tylko matki i babki, lecz również całego osiedla. Rzecz jasna, „wieść gminna” o tych nietypowych odwiedzinach obiegła sąsiedztwo lotem błyskawicy.

Przychodził więc, ale coraz rzadziej rozmawiał z nią o sprawie, która zapoczątkowała ich znajomość. Przynosił kwiaty, czekoladki, zapraszał do kina i restauracji, zabierał na spacery... Nie myślała, co będzie dalej, chłonęła te chwile tak, jak kiedyś pochłaniała kolejne powieści z listy lektur i spoza niej.

Odżyła, a zmianę dało się zauważyć niemal od razu. Poweselała, jej spojrzenie straciło ponury wyraz, którym do tej pory częstowała wszystkich napotkanych na drodze ludzi. Pozwoliła sobie nawet na drobne zmiany w garderobie, zamiast kolejnych tomów
w antykwariacie zakupiła, rumieniąc się ze wstydu przy kasie znanej sieciówki, kilka kolorowych bluzek i modną torebkę. Później zmieniła fryzurę, a następnie... nazwisko.

Ślub był cichy, skromny i tylko cywilny, bo od dawna nie należała już do żadnej wspólnoty religijnej, a i on – choć deklarował, że jest katolikiem – nie miał ochoty ganiać na katechezy dla narzeczonych i odbębniać wizyt w poradni przedmałżeńskiej. Zamieszkali na drugim krańcu tego samego osiedla, które wcześniej przyglądało się jego konkurom i jej metamorfozie. Zabrała ze sobą książki. Matka i babka zostały w starym mieszkaniu.

Czy to możliwe, by małe miasto mogło tak nagle wypięknieć i z zapomnianej przez Boga i ludzi dziury zmienić się w sam środek raju? „Możliwe...” – myślała niekiedy, zasypiając u boku świeżo poślubionego męża. Świat kobiet przestał istnieć, przesłonięty jej i jego prywatnym światem. Mikrokosmosem, który wkrótce zresztą powiększył się o kolejnego członka – rozwrzeszczane i jej zdaniem najcudowniejsze ze wszystkich niemowlę. Wtedy nawet świat książek odsunął się, wyblakł za zasłoną z pieluszek.

Mijały lata. Ona wciąż uczyła w szkole, on – wciąż pracował w policji. Mało czasu spędzali razem, bo trzeba było zarobić na dom, zająć się wszystkim. Jakoś dzielili się obowiązkami. Jakoś udawało im się oszczędzać na coroczne wakacje nad morzem. I córka nie sprawiała większych kłopotów. Znajdowała też trochę czasu na swoje książkowe pasje. Wiodło im się. Naprawdę się wiodło.

Pewnego wieczoru siedziała jak zwykle nad zeszytami, jednocześnie pilnując bawiącej się w kącie pokoju dziewczynki. Automatycznie wykonywała swoją pracę, myślami przebywając daleko od mieszkania, gdzieś w krainie marzeń i fantazji. Mała miała wkrótce iść do szkoły, więc wyobrażała sobie pierwsze kroki córki w tej nowej dla niej rzeczywistości. Nie mieli więcej dzieci. Nie chcieli. Pragnęli skupić się na zapewnieniu dobrego startu ukochanej jedynaczce. To dla niej pracowali po godzinach, dla niej odkładali teraz każdą zarobioną złotówkę.

Dzwonek u drzwi sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Za drzwiami stał jeden z kolegów męża z pracy...

Niewiele zapamiętała z tego dnia. Usłyszała, że jej mąż zginął na tym samym skrzyżowaniu, które zapoczątkowało ich znajomość. I że w samochodzie, który został doszczętnie skasowany przez rozpędzonego tira, prócz męża siedziała także kobieta, z którą od jakiegoś czasu romansował. Tamta kobieta – jej syna uczyła w gimnazjum od niemal roku – przeżyła, w ciężkim stanie zawieziono ją do szpitala wojewódzkiego.

Nie wiedziała, kto zajął się dzieckiem, gdy ona, zemdlona, trafiła na izbę przyjęć lokalnej kliniki. Nie odzyskała świadomości przez kilkanaście godzin. „Szok” – zawyrokował lekarz, nie dziwiąc się wcale jej stanowi. Wyszła ze szpitala po kilku dniach, gdy zadecydowano, że nie trzeba kierować jej na badania psychiatryczne, bo już poradziła sobie z tragedią.

Ale nie poradziła sobie. Po pogrzebie, na którym zjawiła się też rodzina „tamtej”, zamknęła się w mieszkaniu z dzieckiem i nie wychodziła przez kilka dni. Sąsiedzi pukali, by pożyczyć cukier i przy okazji wyrazić współczucie, a czasami także powiedzieć kilka ostrych słów o małżeńskiej niewierności. Z czasem i to ustało.

W szkole zrozumieli. Dostała urlop do końca roku szkolnego, zresztą, to było raptem kilka tygodni. Przez ten czas zdołała spakować wszystkie rzeczy męża. Część oddała jego kolegom z pracy, resztę – wyrzuciła na śmietnik, nie chcąc nawet na nie patrzeć. Razem z rzeczami do kubła powędrowała obrączka. Nie żałowała. Od jakiegoś czasu ten idiotycznie złoty krążek palił ją w palec zbyt mocno, by dało się to dłużej wytrzymać. Przeszkadzał.

Zamieszkała znów z matką. Babka wkrótce umarła, więc w starym mieszkaniu ponownie żyły trzy kobiety, przedstawicielki trzech pokoleń: jej wiecznie niezadowolona matka, ona – wypełniona żalem i wściekłością na los, który zadrwił z jej uczuć tak okrutnie, z duszą pełną niewypowiedzianych oskarżeń oraz niewypłakanych łez – i córka, samotne, przerażone światem dziecko, nierozumiejące, dlaczego nastąpiły w jego życiu tak nagłe zmiany. No i książki – one też wróciły.

Pewnego dnia przestała patrzeć w lustro. Wróciła do starych przyzwyczajeń i strojów. Nie nosiła żałoby, a na współczujące spojrzenia sąsiadek i koleżanek z pracy odpowiadała zaczepnym, rozpaczliwym uśmiechem. Nie chodziła na cmentarz, wolała siadywać na ławce w parku i czytać, podczas gdy jej – już tylko jej – córka bawiła się cichutko w kącie zapuszczonej piaskownicy.

„Tamtej” nie spotkała już nigdy, choć wiedziała, że wyzdrowiała i wróciła do miasteczka z podniesionym czołem, bez cienia wstydu. Tylko opiekę nad klasą, do której chodził syn kochanki męża, oddała koleżance.

Znów żyła w świecie kobiet i książek, w miasteczku, w którym nic się nie ukryje przed czujnymi oczami życzliwych. I tylko wściekłej rozpaczy, zżerającej ją od środka jak trucizna, żadne oko nie potrafiło dostrzec. Chowała ją zbyt dobrze za coraz wyższym murem z książek, między kartkami kolejnych lektur, czując, że sama zamienia się w jedną z najsmutniejszych opowieści. 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy