Reklama

Wymarzone dziecko i ...

W czasach polityki prorodzinnej trudno uwierzyć, jak wielu pracodawców pozbywa się młodych matek, traktując je jak pracownika drugiej lub wręcz trzeciej kategorii.

W czasach polityki prorodzinnej trudno uwierzyć, jak wielu pracodawców pozbywa się młodych matek, traktując je jak pracownika drugiej lub wręcz trzeciej kategorii.

 

Stałam się taka ociężała i śpiąca. "To przemęczenie" - pomyślałam. I nagle zapaliło się czerwone światełko, przyspieszone bicie serca i nadzieja. A może... Może się udało. Pędem pobiegłam do apteki i kupiłam test ciążowy. Próba i ... wynik negatywny. Wiedziałam. To nie mogło się udać. 38 lat, kilka poronień, rezygnacja.

 

 

Ale kalendarzyk też dawał do myślenia - więc po 3 dniach kolejny test i WYNIK POZYTYWNY. Szybki telefon do mojego ginekologa, ustalona wizyta. Do dziś pamietam drogę do lekarza pełną strachu i nadziei. Wizyta potwierdziła przypuszczenia. Byłam w ciąży. Jednak ze względu na historię poprzednich poronień lekarka zaleciła tryb życia "spokojnej emerytki". Dojazdy do pracy (ok. 60 km w jedną stronę po wybojach) i stres związany z pełnionym stanowiskiem musiały zostać wyeliminowane. Musiałam wybrać - praca czy dziecko. Wybrałam dziecko. 

Reklama

 

 

Myślałam, że to tylko 7 miesięcy i urlop macierzyński. Jeśli będzie trzeba, mogę pracować w domu, mogę skrócić urlop. Jestem w końcu cenionym pracownikiem, specjalistą z wieloletnim stażem, na tę opinię pracowałam latami, odsuwając ciągle decyzję o dziecku. Teraz nadszedł czas zmiany, ale przecież to nie koniec świata  - to tylko przerwa.

 

 

Pracodawca przyjął informację o ciąży z wymuszonym uśmiechem, ale gratulował. Kiedy znalazłam się w szpitalu z powodu zagrożenia płodu - dzwonił, dowiadywał się o stan zdrowia. Dziś wiem, że to nie była troska, tylko chłodna kalkulacja: "Może ona jeszcze wróci i nie ma sensu szukać zastępstwa, tracić pieniędzy".

 

 

Ciążę utrzymałam, leżąc w domu półżywa przy nieustannych mdłościach, zmuszałam się do pracy przy komputerze, żeby przygotować bieżące dokumenty, przetłumaczyć najpilniejsze teksty. Ale 10 miesięcy to długo - na prośbę pracodawcy poprosiłam koleżankę, żeby przyszła tymczasowo na moje miejsce.

 

 

"Proszę się nie obawiać - pani stanowisko będzie na panią czekać. Proszę przekonać koleżankę do przejścia do nas, a dla obu pań praca w naszej firmie będzie zapewniona - rozwijamy się i potrzebujemy specjalistów" - to były słowa mojego szefa. A ja uwierzyłam. Bo tak było spokojniej, a ja nade wszystko potrzebowałam spokoju.

 

 

Po urodzeniu dziecka skontaktowałam się z szefem. Był miły, gratulował. Mówiłam, że w każdej chwili mogę pomóc i w domu wykonywać prace zlecone przez firmę. Grzecznie odmówił: "Proszę zająć się dzieckiem. My sobie radzimy" 

 

 

Alarm się nie włączył - byłam w końcu cenionym pracownikiem - czekano na mnie. 

 

 

Miesiąc przed końcem urlopu macierzyńskiego pojechałam na rozmowę do szefa. Był miły, pytał o zdrowie, o dziecko, ale nie patrzył w oczy. Postanowiłam zagrać w otwarte karty. 

 

 

"W każdej chwili mogę wrócić do pracy. Mogę skrócić urlop macierzyński" - zaproponowałam.

 

 

Zamiast oczekiwanej radości i propozycji natychmiastowego wdrażania się, usłyszałam: "Firma ma kłopoty finansowe. Chyba musi pani szukać innej pracy" 

 

 

"A koleżanka, którą poleciłam i ściągnełam?" - zapytałam.

 

 

"Pracuje, jesteśmy z niej zadowoleni"

 

 

Później dowiedziałam się, że na zajmowanym wcześniej przeze mnie stanowisku. Firma w ramach kłopotów finansowych wybierała się właśnie na zagraniczne targi do Azji, później do Ameryki. Dzięki dotacjom - o uzyskanie których ja przygotowałam wniosek...

 

 

Chciałam odpuścić, odejść, poszukać innego zatrudnienia. Ale jak - z klikumiesięcznym dzieckiem? W firmie rekrutacyjnej popatrzono na mnie pobłażliwie: "Pani ma małe dziecko? Ty chyba nie jest najlepszy moment na szukanie nowej pracy". Nie był. Wiedziałam o tym, ale wizja niespłacanego kredytu i zaległych rachunków też była niezwykle realna.

 

 

Mąż mnie przekonał, żeby walczyć.

 

 

"Skontaktuj się z prawnikami specjalizującymi się w prawie pracy, zapytaj, jakie masz prawa, czy jesteś w jakiś sposób chroniona"- mówił.

 

 

Zawalczyłam. Prawnik objaśnił mi wszyskie niuanse: plusy i minusy mojej sytaucji. I kiedy mój pracodawca ze zbolałą miną chciał mi wręczyć wymówienie z powodu likwidacji mojego stanowiska, zaskoczyłam go znajmościąprzepisów. Musiał mnie przyjąć z powrotem do pracy. Na inne stanowisko - równorzędne. Sukces? Satysfakcja? Nie do końca.

 

 

Ciężko jest wracać do pracy z poczuciem, że jest się czarną owcą i tak naprawdę kołem u wozu. Trudno jest przełknąć fakt, że nagle kwalifikacje i wieloletnie doświadczenie stały się w ogóle nieistotne. Frustruje stanowisko dyrektora, który tak naprawdę jest... sekretarką. I to chyba niezbyt "lotną", skoro szef, który wcześniej dawał pełną autonomię decyzji, nagle musi sprawdzać każde wysyłane przeze mnie pismo, bo może niewłaściwie sformułowałam jego wypowiedzi.

 

 

Ale na pewno na końcu będzie happy end, prawda? 

 

 

Po kliku miesiącach takiej pracy popadłam w depresję, coraz częściej zdarzały mi się niekontrolowane wybuchy w stosunku do dziecka i męża. Starałam się opanować, ale z trudem. Zaczęłam się leczyć, w obawie, że skrzywdzę najbliższych. 

 

 

A pracę straciłam... Znalazł się powód do zwolnienia, to co wcześniej było zaletą, teraz stało się wadą, usprawiedliwiającą wymówienie.

W trakcie tych wszystkich miesięcy nikt nigdy nie dał mi możliwości udowodnienia, że jestem w stanie sprostać wyzwaniom, że jako "młoda matka" jestem lepszym pracownikiem niż wcześniej - lepiej zorganizowanym, wytrwalszym, bardziej odpowiedzialnym. 

 

 

Co będzie dalej, trudno powiedzieć. Spór będzie rozstrzygany w sądzie. Tylko, czy ktoś będzie w stanie odpowiedzieć mi na przewijające się ciągle w myślach pytanie: "Dlaczego zostałam ukarana, za to, co jest moim podstawowym prawem i przywilejem - za urodzenie i posiadanie dziecka???"

 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy