Mieszka daleko. Ma swoją rodzinę (już widzę te kategoryczne miny). Twierdzi, że mnie kocha.
Rozmawia ze mną codziennie, no, może prawie codziennie ponad godzinę przez telefon. Opowiada o pracy. Albo o pasji swojej czyli skokach ze spadochronem. Albo o wszystkim i o niczym.
Znamy się już-dopiero dwa lata. Spotykamy się tak rzadko, że niedawno napisałam mu, że już nie pamiętam jak wygląda. I że właściwie nie tęsknię za nim, bo niby jak można tęsknić za czymś, czego nie było.
Żeby było jasne. Nie spaliśmy ze sobą. Jest to związek platoniczny całkowicie i przez to też nienormalny. On sypia ze swoją żoną. Ja nie sypiam z nikim. Seks istnieje dla mnie w telewizji i w książkach.
On niby chce spędzić resztę (którą resztę) życia ze mną. Bo, jak twierdzi - i ja nie zaprzeczam przez grzeczność - jestem wspaniałą kobietą. Jestem. Wiem o tym.
To wszystko, patrząc z boku, jest tak kompletnie absurdalne, że właściwie nawet komentarze są zbędne. Dlaczego jestem tak naiwna, mimo wieku, nie potrafię tego wytłumaczyć.
Czy wszystko można wytłumaczyć tym, że kocham? A może oszukuję siebie samą tak skutecznie, że trwam w tym stanie permanentnej Penelopy? Jak długo może trwać ten stan?
Pytania retoryczne. A ja przecież znam odpowiedzi na nie. Po raz kolejny rozmawiam z nim, tłumaczę, on słucha i pewnie nawet rozumie. I dalej nic się nie zmienia. Dalej jest to psychiczne ubezwłasnowolnienie i brak konkretów.
A jak mówi, że kocha - kłamie. Kłamie?