Reklama

Barbara Krafftówna: Znaczenie liczby siedemnaście

Po stracie pierwszego męża długo nie szukała miłości. Dopiero z czasem pozwoliła sobie na kolejne uczucie. Śmierć upomniała się jednak i o tego ukochanego.

"Krafftówna w krainie czarów". Taki tytuł nosi wydana właśnie książka o Barbarze Krafftównie (87) Remigiusza Grzeli. Jej życie zaczęło się trochę jak bajka. Nim jej rodzice zostali małżeństwem, stanowili... rodzinę - ich małżonkowie byli rodzeństwem. Gdy mąż matki Barbary zginął na wojnie, a jego siostra, żona ojca Krafftówny zmarła, wdowa i wdowiec postanowili zostać małżeństwem. Dzieciństwo Barbary pełne konwenansów i zasad zrewolucjonizowała wojna a potem doświadczenie powstania warszawskiego. Największy wpływ miały one na jej uczuciowość. - Po wojnie ludzie kierowali się emocjami w sposób ostateczny. Wojna rozluźnia obyczaje, nie znaliśmy dnia ani godziny, więc natychmiast korzystaliśmy z tego, co jest. I ta ostateczność decyzji jeszcze jakiś czas w nas tkwiła - tłumaczy aktorka.

Reklama

Miłość z pochodu 1 Maja

Gdy po zakończeniu walk zamieszkała w Gdyni, gdzie Iwo Gall zakładał teatr, miała jednocześnie kilku zalotników. Każdy myślał, że jest tym jedynym. Był utalentowany pianista - umawiała się z nim na schadzki w domu, z którego roztaczał się widok na morze. Lekarz, zabierający ją na spotkania do cukierni. Oficjalny adorator, zaakceptowany przez dyrektora teatru, ponieważ był działaczem kulturalnym. A także zdolny muzyk, który towarzyszył jej podczas wczasów w sanatorium. Gdy jednak w trakcie wizyty we Wrocławiu poznała dyrygenta z tamtejszego teatru, rzuciła wszystko: adoratorów, Wybrzeże, pracę, aby być z nim. Wydawało się, że zostanie jego żoną, ale...

- Nagle jakbym dostała obuchem w łeb. Powiedział coś, co stało się ciężkim chamstwem. Przestał dla mnie istnieć - mówi.

Prawdziwe uczucie miało ją spotkać dopiero w Warszawie, gdzie poznała aktora Michała Gazdę. Zakochali się w sobie w 1953 r. na marszu z okazji 1 maja.

- Ja z Michałem niosłam transparent: "Niechaj żyje Pierwszy Maja!". Pochód trwał cały dzień i to był najdłuższy dzień adoracji. A siedemnastego maja zapadła decyzja o ślubie - wspomina gwiazda. Jak tłumaczy, bez wahania zgodziła się zostać żoną, ponieważ... kilka lat wcześniej wywróżono jej, że 17 maja założy rodzinę. Uroczystość odbyła się 1 czerwca. Chcąc zrobić psikusa koleżance z teatru, która zawsze wszystko wiedziała pierwsza, nikomu o ślubie nie powiedzieli. Dopiero gdy wyjeżdżali na służbowe wczasy i chcieli być razem w pokoju, podzielili się radosną nowiną. Przez 16 lat tworzyli szczęśliwy związek. Doczekali się syna Piotra. Ich małżeństwa nie zniszczyło nawet to, że Michał pozostawał w cieniu sławnej żony.

Pamiętnego listopada 1969 r. Barbara czekała na męża w SPATiF-ie. Nagle portier poprosił ją do telefonu. To była milicja, kazano jej przyjechać do domu. Wbiegła do mieszkania przekonana, że coś stało się jej synkowi.

- W progu stał oficer. Powiedział, że Michał nie żyje. Prowadził auto i na moście Gdańskim dostał zawału serca. Rzuciłam się na tego milicjanta i zaczęłam go bić w klatkę piersiową. Zareagowałam tylko ruchem, bezdźwięcznie - przyznaje.

Przez miesiąc była na lekach uspokajających.

- Dotarło do mnie później, że znów pojawiła się ta siedemnastka. Właśnie wchodziliśmy w 17. rok małżeństwa. Potem kolejnych 17 lat byłam sama. Całe lata nie myślałam o ułożeniu sobie życia. Tragedia była we mnie wciąż za świeża - przyznaje. Dopiero gdy syn dorósł, postanowiła znów pomyśleć o sobie. Wyjechała wtedy do USA, gdzie zaproponowano jej rolę w przedstawieniu na podstawie Witkacego. Za oceanem znalazła miłość.

Usłyszała straszny krzyk

Arnold Seidner był dyrektorem International Institut w San Francisco. Ona nie znała języka angielskiego, on polskiego, ale od razu się w sobie zakochali.

- Wszystko, co robił, przypominało mi Michała - przyznała. - Kilka dni przed ślubem zauważyłam, że Michał ma oderwany guzik przy koszuli. Podał mi guzik i nitkę. Tuż przed zaręczynami Arnold podał mi rękaw koszuli i poprosił o przyszycie guzika. Reinkarnacja? - opowiadała.

Mieli takie plany... Tymczasem 5 miesięcy po ślubie mąż dostał zawału serca. Wiadomość przekazano jej przez telefon.

- Usłyszałam straszny krzyk - mój własny - mówi.

Nie wie, co by zrobiła bez przyjaciół i bez pracy. To ją uratowało. A gdy Waldemar Dziki zaproponował jej rolę w serialu "Bank nie z tej ziemi", przyjechała do Polski. I już została.

W 2009 r. dotknęła ją najgorsza tragedia. Straciła jedynego syna. Zapytana przez autora książki, jak wraca się do życia po takich nieszczęściach, przyznała: "Bardzo pomagają pigułki. Najpierw przychodzi otępienie, a potem trzeba spróbować jakoś z niego wyjść. W końcu pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna".

Z. Król

Na Żywo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy