Reklama

Jestem zmienna

Moda to nie metka, ale wyraz nastroju, mówi Małgorzata Kożuchowska. Kobieta, która dla wielu Polek jest ideałem stylu, dla największych polskich projektantów - inspirującą klientką, a dla serialowych widzów - wzorem codziennej elegancji. Równie dobrze czuje się w balowej sukni, co w legginsach i sportowym swetrze. Czasami wybiera śmieszną bluzkę, żeby puścić oko... Kto i co ją inspiruje? Komu ufa najbardziej? Oto moda według Małgosi.

Sesja w renomowanym warszawskim studiu fotograficznym. Na wieszakach ubrania z wiosennych kolekcji znanych światowych marek: Vivienne Westwood, Kenzo, Burberry, Sportmax. Ostatnie przymiarki, szybkie decyzje. Fryzjer i makijażystka w stanie najwyższej gotowości. Małgosia Kożuchowska przegląda sukienki, spódnice, buty.

– To ja, to nie ja! – ocenia szybko, stanowczym głosem osoby, która doskonale wie, czego chce. Wyzywające obcisłe spodnie z wielkimi kryształami? Nie! Bluzka z lekkiej dzianiny z wymyślnym drapowaniem? Tak! Zaczynają się zdjęcia. Aktorkę, pozującą w perfekcyjnym makijażu i lśniącej sukience Gosi Baczyńskiej z piórami i cekinami, można wziąć za zawodową modelkę. Chodzenie na gigantycznych obcasach? Nie jest problemem. Kiedy spotykamy się parę dni później, Małgosia tym razem w sportowej kurtce, wełnianych legginsach, krótkich kozakach Ugg. Bez makijażu, z czapką nasuniętą głęboko na głowę mogłaby niezauważona wsiąść do metra...

Reklama

Cały dzień spędziła na planie pod Warszawą, zdjęcia plenerowe, minus 20 stopni. – Czasami musi być po prostu wygodnie. Kiedy wstaję o 6 rano i wiem, że czeka mnie dziesięć godzin pracy w ekstremalnych warunkach, doceniam komfort.

Twój styl ubierania się inspiruje Polki. O jakich ciuchach marzyłaś jako nastolatka?

Małgorzata Kożuchowska: Dorastałam w czasach, kiedy sklepy nie oferowały nic. Potrzeba było nieźle się nagłowić, żeby stworzyć coś z niczego. Miałam szczęście; moja mama była „kobiecą” złotą rączką. Potrafiła z kawałka harcerskiego płótna wyczarować superspódnicę. Dziergała, szydełkowała, haftowała. Dla mnie i dla sióstr szyła spódniczki, płaszczyki na watolinie, z pięknymi podszewkami. Wykroje były z „Burdy”. Rozkładała je na stole, brała zębaty nożyk z drewnianą rączką i krawieckie mydełko do obrysowywania szablonów. Pamiętam białą bluzkę: okrągły kołnierzyk obszyty falbanką i haftowane mankiety. Od dzieciństwa wiedziałam, jak wygląda warsztat krawiecki. Wszędzie tasiemki, koronki.

Mama umiała zrobić wszystko. Kiedy ty zaczęłaś wiedzieć, czego chcesz? Miałaś swoje idolki, podpatrywałaś czyjś styl?

Małgorzata Kożuchowska: Podobała mi się Izabela Trojanowska, ale bardzo długo miałam dziecinną buzię i jej drapieżny image nie bardzo mi pasował. W podstawówce przeszłam też fazę Madonny: kabaretki, tiulowe spódniczki. W ogólniaku sama już siadałam do projektów. Do pofarbowanego na pomarańczowo podkoszulka męskiego doszyłam płócienną spódnicę. Miała rozporki z obu stron, nosiłam ją z paskiem. Byłam też fanką Republiki, która powstała w moim Toruniu. Wydziergałam sobie na szydełku czarno-białą torebkę.

Na studiach aktorskich w Warszawie pewnie panowały już zupełnie inne snobizmy...

Małgorzata Kożuchowska: Późno zaczęłam kupować sobie ciuchy. Raczej się kombinowało: coś od mamy, coś z paczki, coś przerobionego. Ojcu podwędziłam marynarkę. Ale miałam jeden zestaw, w którym czułam się wspaniale: krótka dżinsowa kurtka, duży sweter, minispódniczka, martensy i czapka leninówka. Tak nosiła się tylko bohema. Czasami pożyczałam coś ze szkolnego magazynu z kostiumami. Pamiętam kozaki, długie do kolan, obciskające łydkę, na wysokim obcasie, z boku zapinane na guziki. Paradowałam w nich zadowolona, a moja koleżanka Agata Kulesza mówiła, że są zbyt wyzywające. Po dyplomie sprawiłam sobie kostium. Uznałam, że jestem dorosła. Nosiłam go do szpilek.

Pierwsze zakupy, kiedy pieniądze przestały być już problemem?

Małgorzata Kożuchowska: Pamiętam, jak poszłam po buty do Prady. To było w Londynie, gdzie mieszkała moja siostra. Pradę cenię najbardziej, przeciera szlaki innym, zwiastuje to, co dopiero nadejdzie. Ale zabawna sytuacja wiąże się z zakupami w butiku Louis Vuitton w Rzymie. Mierzyłam buty ze srebrnymi kulkami. Włoscy sprzedawcy byli zachwyceni, że buty nareszcie trafiły na odpowiednie nogi. Powiedziałam im z dumą, że jestem aktorką z Polski. Poczułam satysfakcję, że mogę iść do takiego luksusowego sklepu. To był rok 2001, zrozumiałam, że granice się otworzyły, coś w końcu się zmieniło i Zachód nie jest tak niedostępny. Później, właśnie w tych butach, odbierałam swoją pierwszą Telekamerę.

Na wielkie gale ubierasz się u Gosi Baczyńskiej i u Dawida Wolińskiego. A przecież ci projektanci reprezentują skrajnie różne stylistyki.

Małgorzata Kożuchowska: Krawiectwo Dawida polega na formie, liczą się tkaniny i konstrukcja. Gosia Baczyńska proponuje sukienki lżejsze, ale za to bogatsze, pełne ornamentów. Cenię sobie tę różnorodność. W naszej pracy ważne jest zaufanie. W ich pracowniach powstają niepowtarzalne dzieła sztuki, kreacje, które najczęściej mam na sobie jeden, jedyny raz. Czuję się wtedy wyjątkowo.

Pamiętasz suknię wieczorową, w której poczułaś "to jest to"?

Małgorzata Kożuchowska: W 2001 roku w Teatrze Wielkim prowadziłam z Krzysztofem Kowalewskim galę wręczenia Orłów. Poprosiłam zaprzyjaźnioną projektantkę, Gosię Krzemień, żeby uszyła mi długą sukienkę w kolorze fuksji podbitą brzoskwiniowym jedwabiem. Wiedziałam, że na czarnym tle sceny będzie wyrazistym znakiem. Ostatnio tę sukienkę przypomniał mi kolega z teatru Marek Barbasiewicz. Musiała więc zrobić wrażenie!

Chodzenie w takich kreacjach masz we krwi?

Małgorzata Kożuchowska: Nigdy się tego nie uczyłam.

To prawda, że współpracujesz z kostiumografami nad swoim scenicznym strojem?

Małgorzata Kożuchowska: Praca nad kostiumem jest jak praca nad rolą; to proces. Zanim wyklaruje się wizja, potrzeba prób. Kiedy grałam Albertynkę w Błądzeniu według Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, zaczęłam szukać właściwego stroju, gdy poczułam klimat postaci. W "Vogue'u" znalazłam sesję modelki z wielką rokokową peruką zawiązaną czarną kokardą, do tego gorset. Wiedziałam, że to jest to. Po prostu strzał w dziesiątkę.

Najczęściej występujesz w eleganckich zestawach, które podkreślają figurę. Wolisz też stonowaną kolorystykę. Wyznajesz klasykę?

Małgorzata Kożuchowska: Cenię zmysłową, kobiecą modę w stylu Grace Kelly czy Audrey Hepburn. W takich zestawach można poczuć się elegancko i pewnie. Do powrotu do ołówkowej spódnicy zachęcił mnie Dawid Woliński. Uszył kolekcję inspirowaną latami 40. Fasony najpierw wydały mi się zbyt opinające - nie znoszę ubrań, które krępują ruchy! Okazało się jednak, że czuję się w nich swobodnie. Wszystko zależy od nastroju. Przeszłam przez okres filuternych bluzeczek z bufkami i wiązaniami. Teraz szukam rzeczy mocniejszych, które wyrażają siłę. Dlatego przeglądam kolekcje Lanvin, Ricka Owensa, Comme des Garçons, Costume National. Lubię oryginalny krój, jakiś szczegół, który przykuwa uwagę. Zdecydowanie nie mam potrzeby wielkiej ekstrawagancji. Choć czasami wkładam coś dowcipnego. W bluzce w deseń "usta" wystąpiłam u Szymona Majewskiego. Nie zawsze trzeba być śmiertelnie poważnym. Dobrze się czuję też we wszelkich toczkach i ozdobnych opaskach. Są jak puszczenie oka.

Z trendów na wiosnę-lato podobają ci się...

Małgorzata Kożuchowska: Trencze! Mam już kilka, w tym dwa identyczne Burberry, biały i czarny. Bardzo przypadły mi do gustu te długie i wyciągnięte z kolekcji MaxMary i Alberty Ferretti. Poza tym szukam torebki na długim pasku. Od dwóch lat noszę męski model Prady. Pora na coś kobiecego!

Lidia Pańków

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy