Reklama

Siedzą we mnie dwie natury

Spokojny, misiowaty profesor Zybert ze szpitala w Leśnej Górze podbił serca widzów. - Taki jestem. Myślę, że w serialu gram siebie: uczciwego człowieka i dobrego fachowca, choć oczywiście nie jestem tak nieskazitelny jak Zybert.

Dlaczego w takim razie koledzy z teatru nazywają go pieszczotliwie "Bulterierem"? - Jestem pełen sprzeczności. Siedzą we mnie dwie natury: miłego Mańka i dzikiego Azjaty - śmieje się Marian Opania. - Potrafię być do rany przyłóż. Ale też łatwo mnie zdenerwować. Wtedy przegryzam gardło.

Impulsywność zawdzięcza genom. Pradziadek ze strony matki był Tatarem. Ze strony ojca ma korzenie włoskie. Połączenie krwi tatarskiej, włoskiej i polskiej dało mieszankę wybuchową.

Urodził się w Puławach. Jego ojciec (był leśnikiem) w 1939 roku brał udział w obronie bazy lotniczej w Dęblinie. Trafił do oflagu, zbiegł, działał w AK. Matkę aresztowało gestapo. Z wyrokiem śmierci znalazła się na zamku w Lublinie. Cudem przeżyła. Ojciec nie miał szczęścia, zginął w ostatnim dniu Powstania Warszawskiego. Aktor znał go tylko z opowieści. Tęsknił za nim tak bardzo, że namawiał wszystkich znajomych i krewnych, by ożenili się z jego mamą.

Reklama

Miewa koszmarne sny. Budzi się, by kogoś bronić

Wojna pozostawiła na nim piętno. Bał się zostawać sam. Kiedy babcia wracała z targu z zakupami już z daleka słyszała płacz małego Minia, jak go nazywała. Do dziś aktor miewa koszmarne sny. Budzi się przerażony, by kogoś przed czymś bronić...

W jego rodzinie wszyscy mieli zdolności artystyczne. Ojciec śpiewał, mama grywała w teatrze amatorskim, wujowie malowali. Jednak pomysł, by zostać aktorem wzbudził kontrowersje, zwłaszcza ze strony mamy.

Papiery złożył do warszawskiej PWST i - asekuracyjnie - na wydział fizyki jądrowej. Żartuje, że gdyby nie zdał za pierwszym razem, dziś Polska miałaby bombę atomową. Ale początki w szkole aktorskiej nie były łatwe. Chłopak z prowincji, introwertyk, przez warszawskich kolegów traktowany był protekcjonalnie. Ale to on szybko zaczął robić karierę. Grał dużo.

W pewnym momencie dobra passa się skończyła, osiwiał, przytył, zaczęło brakować dla niego ról. Przełomową okazała się rola dziennikarza oportunisty w "Człowieku z żelaza" w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Swoją przyszłą żonę Hannę poznał w liceum, na zajęciach w kółku recytatorskim. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Mieli po 16 lat. Do dziś nie wie, jakim cudem udało mu się odbić ją muskularnemu i przystojnemu koledze. W maju minie 50 lat, gdy po raz pierwszy pocałował Hannę. Do dziś rocznica tamtego pocałunku jest dla nich ważniejsza od rocznicy ślubu.

Pani Hania skończyła weterynarię, pracuje jako bakteriolog. Mimo licznych burz (rozwodzą się dwa razy na tydzień) tworzą szczęśliwą rodzinę. - Nieraz nagrzeszyłem, słusznie dostałem za swoje. Jednak jeśli ktoś mnie zaatakuje, żona staje w mojej obronie i walczy jak lwica. Dom to jedyne miejsce w którym czuję się dobrze. Wybudowałem sobie małe Puławy w Warszawie. Żadnego plastiku, metalu szkła. Tylko cegła, kamień, drewno.

Bywał ojcem nieobecnym, ale bardzo kochającym

Ojca nie znał. Jakim był ojcem dla swoich dzieci? - Często nieobecnym - przyznaje. - Ale bardzo kochającym.

Syn poszedł w jego ślady. Cieszy się, że Bartosz ma urodę amanta. Sam bowiem przez całe życie pragnął usłyszeć, że jest przystojny... Nie doczekał się, ale usłyszał, że jest drugim Jaraczem (wybitny aktor teatralny). Młodszą Magdalenę udało się odwieść od pomysłu zdawania na reżyserię. Ukończyła filologię japońską.

W lutym skończył 67 lat. Czy myśli o emeryturze? - Świetnie określił mnie syn. Powiedział: "Ojcze widzę, jak uwielbiasz ten zawód, te brawka i bisiki, jak lubisz brylować na scenie". Tak jest, więc nie składam broni. Mam jeszcze mnóstwo planów i marzeń...

M. Jungst

13/2010

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama