Reklama

Ucieczka z Nowego Jorku

Wielu jej zazdrości dzieciństwa w Nowym Jorku. I tego, że dorastała wśród artystów. Mika Urbaniak (29) mówi: nie ma czego. SHOW opowiada o rozstaniu rodziców, godzinach spędzanych w kozie i pianinie ze śmietnika.

Kiedy pytam ją o dzieciństwo, mówi: "Ludziom wydaje się, że miałam fajnie - mieszkałam w Nowym Jorku, w wyluzowanym świecie, gdzie wszystko jest możliwe. Zdziwisz się. Moje wspomnienia nie są kolorowe". Rodzice - Urszula Dudziak i Michał Urbaniak - zapisali ją i starszą siostrę Kasię do katolickiej szkoły. Myśleli, że dyscyplina i chrześcijańskie wartości przydadzą się córkom. "Pamiętam, że bałam się nauczycieli. Gdy miałam za krótką o jeden centymetr spódnicę, to musiałam za karę zostać po lekcjach w kozie. I patrzeć przez godzinę na tykający zegar. Koszmar!", wspomina. Obie z siostrą czuły się inne. Bo z Polski. Bo rodzice mieli dziwne, artystyczne zawody.

Reklama

"Mówiłyśmy dobrze po angielsku, ale z polskim akcentem. Dlatego dzieci śmiały się z nas, opowiadając mało wybredne żarty o Polakach", mówi. Chciały być wtedy Amerykankami. Naciskały, by mówiono do nich Michelle i Katherine. Dopiero kiedy przechodziły okres buntu, doceniły to, że są inne. Wróciły do oryginalnych imion. I były z nich dumne.

Pianino ze śmietnika

"Wiele osób mówi mi, że pewnie dzięki rodzicom poznałam najlepszych jazzmenów Ameryki. A to też nie było tak. Gdy Michał odszedł od Uli (Mika mówi do rodziców po imieniu, przyp. red.), miałam sześć lat. W domu zrobiło się strasznie pusto. Do studia nie przychodziło już tylu muzyków i znajomych. No i nie mieliśmy kasy", opowiada.

To były trudne czasy. "Kiedyś znalazłyśmy z mama rozstrojone pianino. Nie dało się wydobyć z niego ładnej melodii, ale nie zapomnę, jak bardzo sie cieszyłam, przyciskając klawisze". Ula, widząc entuzjazm córki, zapytała w zaprzyjaźnionym sklepie z instrumentami, czy córka może czasem pograć tu na fortepianie. Mika była w siódmym niebie.

Dziwadło na rolkach

Mika w domu rozmawiała z rodzicami po polsku. Nie poprawiali jej błędów językowych. Uważali, że są zabawne. I tak zostało. Artystka dziś trochę żałuje, że nie potrafi pisać i mówić czystą polszczyzną.

Do Polski przyjechała pierwszy raz, kiedy miała 14 lat. "Zrobiło mi się przykro, bo zobaczyłam, że pochodzę z bardzo smutnego i szarego kraju," mówi. W Nowym Jorku jeździła na rolkach po Central Parku. Śpiewała na głos ze słuchawkami na uszach i nikt nie zwracał na nią uwagi. A kiedy w Warszawie jechała po ulicy Kruczej, ludzie patrzyli na nią jak na jakieś dziwadło. Znowu czuła się obco. "Bałam się być głośna i bezpośrednia", opowiada. "Jednak wyczuwałam podskórnie, że Polska musi mieć jakiś nieodkryty przeze mnie potencjał. Skoro moi rodzice pochodzą z tego kraju… Chciałam też zrozumieć siebie przez pryzmat Polski".

Udało jej się to znacznie później, gdy do kraju przyjechała na stałe. Pamięta, jak osiem lat temu w jej amerykańskim mieszkaniu zadzwonił telefon. To była Urszula Dudziak: "Przyjedź do Polski", zaproponowała. "Zobaczysz, czy ci się spodoba". Mika miała wtedy trudny okres w życiu. Rzuciła studia artystyczne i nie wiedziała, co chce robić. Mieszkała z przyjaciółmi, pracowała przy obsłudze przyjęć jako kelnerka po 12 godzin dziennie. Kiedy wracała do domu, piła piwo i szła spać.

Tu jest moje miejsce

Zachęcona przez mamę, postanowiła zacząć nowy rozdział. Do Warszawy przyjechała na kilka miesięcy. I... to było to! Poznała fantastycznych ludzi. Zaczęła komponować, śpiewać. Wcześniej nie kształciła się muzycznie, nie licząc prób z fortepianem w sklepie

muzycznym. Pierwszy raz poczuła, że gdzieś przynależy, że ktoś ją naprawdę rozumie. Potem odkryła jeszcze niesamowitą przyrodę, lasy i jeziora. Wiedziała już: tu jest jej miejsce.

Nieśmiała od urodzenia

"Jako mała dziewczynka nie okazywałam uczuć", opowiada. Odziedziczyła to po ojcu. Zawsze jej mówiono, że jest bardziej podobna do niego. Introwertyczna, ale mocno stapająca po ziemi. "Rodzice imponują mi, bo po latach pracy w show-biznesie wciąż potrafią zachować dystans", opowiada. "Kiedy idziemy na imprezę i wita nas tłum paparazzich, Ula jest w siódmym niebie, a Michał ma wszystko w nosie", śmieje się Mika. Ona nadal najchętniej nasunęłaby na oczy czapkę z daszkiem. "Bo nie lubię siebie pokazywać na talerzu", mówi.

Iwona Zgliczyńska

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy