Reklama

Żeby było tak jak jest

Inna, osobna. Antyaktorka? Daria Widawska w szkole teatralnej chowała się za fortepianem, żeby nie kazali jej nic pokazywać. Widzowie "39 i pół" ją pokochali, bo jest w niej prawda. Może także dzięki chorobie, która nauczyła Darię, co jest ważne. Że zabawa z synem, wieczór z mężem, jazz i marzenia. Żeby nie stracić swoich małych szczęść.

Wybuchowa. Nie tłucze tylko porcelany, bo jest zbyt cenna. Zakochana. Od dziewięciu lat w tym samym mężczyźnie, Michale, operatorze filmowym. Muzykalna. Odstresowuje się, grając na fortepianie standardy Gershwina. Uzależniona. Od dwunastocentymetrowych szpilek. Kupuje w nadmiarze i chowa przed mężem. Czasem sfrustrowana, gdy chciałaby coś ugotować, ale nie potrafi. Inna. W długim wełnianym swetrze, krótkich włosach i wielkich okularach-muchach wygląda jak muza Andy'ego Warhola. Szczupła. W kawiarni zamawia kawę i ciasto z owocami. Pytana o role, odpowiada: - Zagram u Almodóvara. Za darmo albo mu dopłacę. I dodaje: - A tak serio? Najważniejszą moją rolą jest macierzyństwo. Tylko czasem tęsknię za niezależnością. Pakuję wtedy dziecko do samochodu i jadę przed siebie. Jak ostatnio. Miała być krótka przejażdżka, ale wylądowaliśmy pod Poznaniem. Po prostu się zamyśliłam.

Reklama

Stąd jestem

Gdynia zapamiętana z dzieciństwa: widok z okna na morze, fortepian i słowa babci: "Zagraj to jeszcze raz, Daria". Ma trzy lata, kiedy rodzice zapisują ją do Zespołu Pieśni i Tańca "Fregata". Siedem, gdy zostaje uczennicą szkoły muzycznej w klasie fortepianu. - Od kiedy pamiętam, grałam. Szopena, Mozarta. Muzyka była we mnie "genetycznie". Mama, radca prawny, grała na pianinie, tata na gitarze, ciocia na akordeonie, a brat cioteczny na skrzypcach. Uwielbiałam rodzinne muzykowanie w święta. Dołączałam do nich, tańcząc, śpiewając i wykrzykując coś od rzeczy. Byłam jedynaczką, najmłodszym dzieckiem w rodzinie. Zawsze w centrum uwagi. Wychowuje się w domu zajętych ludzi, ale nigdy nie biega z kluczem na szyi. Mama wieczorem gotuje obiady, które tata odgrzewa córce, gdy ta wraca ze szkoły. Daria ma cztery lata, kiedy przez okno widzi scenę, która zostaje w niej na długie lata. Jest rok 1981. Przed blok wjeżdżają czołgi. Z hotelu stoczniowego po drugiej stronie ulicy zomowcy gazem wypędzają ludzi. Matki z dziećmi na rękach po drabinach wspinają się na dachy, duszący dym dociera do ich mieszkania na czwartym piętrze. Mama kocami zatyka szpary w oknie, tata w pokoju obok naradza się z kolegami, jest w Solidarności w Morskim Instytucie Rybackim.

- Wtedy jako kilkulatka widziałam zło i wiedziałam, że moi rodzice z nim walczą. Podziwiałam ich. Nie mogłam się buntować przeciwko takim ludziom, ich słowa, rady były dla mnie ostateczne - mówi. Z rodzicami jest zżyta. Do szesnastego roku życia chodzi z nimi na sylwestry. Na prywatkach tańczy z ojcem. I ubiera się poważnie. W zieloną marynarkę z wełny i spódnice do kostek. W sklepach jest znana: jedyna dziewczyna, która nie potrzebuje modnych sukienek. Mama błaga: "Daria, kupmy ci coś nowego", ale ona się nie stroi, a chłopaków traktuje jak kumpli. Na biwakach pomaga im rozkładać namioty. Zauroczenia? Fascynacje? Po obejrzeniu Top Gun podkochuje się w Tomie Cruisie. I odkąd pamięta w starszym o dziesięć lat bracie ciotecznym. - Uczył mnie jeździć na rowerze, gwizdać na źdźble trawy, myślałam, że będę jego żoną. Całą niezdarną kokieterię trzymałam dla niego. Gdy nas odwiedzał, malowałam na różowo usta, policzki i paznokcie.

O tym marzę

Nie gra w szkolnych teatrzykach, nie podziwia aktorek, chce być radcą prawnym jak mama. Ale w liceum ma kiepskie stopnie. Niezłe tylko z historii. - Szkoła średnia? Czas największego wysiłku intelektualnego. Stale kombinowałam, z jakiej lekcji uciec, żeby mnie nie zapytano - mówi. Zamiast na rosyjskim przesiaduje w kawiarni Teatru Miejskiego. Jak wtedy, gdy grali popołudniową Pastorałkę. Przerwa. Dwie aktorki ze skrzydłami anielskimi schodzą do baru, wypijają po kieliszku wiśniówki i wracają na scenę. Daria po raz pierwszy myśli, że to fajny zawód. W foyer przesiaduje coraz częściej. Tango, Ferdydurke, jest na każdej premierze. - Jeśli ktoś mnie pyta o idoli, to mówię: aktorzy Teatru Miejskiego. Po spektaklu, jako stała bywalczyni, bawiłam się z nimi przy nalewce. Nie marzyłam o wielkiej karierze. Chciałam tak jak oni występować wieczorami w niedużym teatrze, stawać się kimś innym. Uwodzicielką, femme fatale - wspomina. "Cząstka kobiety we mnie potrzebuje swojego mężczyzny, który jadłby z nią, grzał ją w nocy, zwierzał się, współmyślał z jej duszą", recytuje Sylvię Plath przed liście przyjętych. Idzie ulicami Warszawy i płacze. Trochę ze szczęścia, koleżankami aktorkami.

Jedna z nich widzi w niej talent. "Pomogę ci przygotować się do szkoły teatralnej", mówi. Daria nie traktuje tego serio, ale zaczynają pracować. Nad tekstami Plath, autorki, którą zaczytuje się wieczorami na plaży. - A potem wychodziłam na pustą scenę, gadałam do siebie albo do kilku osób z teatru. Czułam spełnienie. Byłam spełniona - wyznaje. Po maturze składa papiery na politologię, stosunki międzynarodowe i do szkoły teatralnej w Warszawie. Nie idzie na egzamin na prawo, bo w tym czasie zdaje na wydział aktorski. Daria recytuje Czechowa, Mickiewicza, Plath. "Masz w sobie czar i eteryczność Kaliny Jędrusik", powie później Zofi a Kucówna. Daria jest na trochę z żalu za rodzinnym domem. - Zadzwoniłam do mamy. Też płakała i miała nadzieję, że po pierwszym roku mnie wywalą, a wtedy wrócę do Gdyni - wspomina. - Do Warszawy odwoziła mnie z kolegą. Pod Elblągiem mieliśmy wypadek, samochód skasowany, nam nic się nie stało, ale ona ostrzegała: "To znak! Nie wyjeżdżaj!". Przez pierwsze chude lata w Warszawie, myślałam, że ma rację.

Natalia Kuc

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy