Reklama

Benicio Del Toro

Krążą o nim legendy, że ćpun i macho. Nie znosi czerwonych dywanów. Masochista na planie i nudziarz zamęczający reżyserów pytaniami. Karierę aktorską rozpoczął w szpitalu, rozśmieszając chorą mamę. Na ekrany wchodzi właśnie "Wilkołak" z Beniciem Del Toro w roli tytułowej.

PANI: Naprawdę jesteś masochistą?

- Trochę tak… (śmiech). Ba, nawet więcej niż trochę! Kocham poświęcać się dla roli. Kiedy na planie czuję ból, to znaczy, że jest nieźle. Przez kilka tygodni tuczyłem się fast foodami, żeby przytyć 20 kg. Do dziś czuję obrzydzenie do frytek i hamburgerów, ale musiałem wcielić się w postać grubasa w „Las Vegas Parano” Terry'ego Gilliama. W dodatku reżyser kazał mi się jąkać, ślinić i ciągle o coś potykać. Na planie przypalałem się papierosami, ponieważ tak właśnie zachowywał się prawdziwy Oscar Zeta Acosta. Niestety, moje „poświęcenie” zostało zwyczajnie wycięte w trakcie montażu. W „Nożowniku” (reż. William Friedkin) przez całe dnie zarastałem brudem. Po skończeniu zdjęć przez kilka godzin nie wychodziłem z łazienki. Wcześniej Tommy Lee Jones rozciął mi nożem przegub nadgarstka, tak że musieliśmy na kilka tygodni przerwać zdjęcia.

Reklama

Niebawem zobaczymy cię w roli wilkołaka. Jak zniosłeś tę przemianę?

- Granie faceta, który po ugryzieniu przez wilkołaka staje się potworem, jest interesujące. Najgorsza była charakteryzacja. Musiałem przychodzić na plan trzy godziny przed rozpoczęciem zdjęć. Nie było mowy, bym tak jak pozostali w czasie przerwy wyskoczył na lunch, bo wystraszyłbym ludzi. Codzienne usuwanie charakteryzacji trwało godzinę. Czasem byłem już tak zmęczony, że zasypiałem przed lustrem.

Kiedy po raz pierwszy zaświtała w twojej głowie myśl, że zostaniesz aktorem?

- Gdy odkryłem, jak przystojnym mężczyzną jest mój ojciec (śmiech). To po nim odziedziczyłem wygląd, ale tak na serio aktorski zew poczułem w smutnych okolicznościach. Miałem dziewięć lat, kiedy moja mama zachorowała na raka. Pamiętam, że w szpitalu próbowałem ją rozbawić. Chciałem, by się uśmiechnęła, by zapomniała o chorobie. Stroiłem różne miny, naśladowałem znajomych i krewnych. Nie wiem, skąd mi to przychodziło do głowy. Wiedziałem jednak, że mama umiera. Nigdy nie powiedziałem jej, że w przyszłości chciałbym zostać aktorem. Nie zdążyłem, ale myślę, że gdzieś tam z góry ogląda moje filmy i cieszy się z moich sukcesów.

Przed naszą rozmową i w jej trakcie wypaliłeś mnóstwo papierosów…

- (śmiech) Jak widać, przeżywam każde spotkanie, a że wciąż udzielam wywiadów, to mój nałóg, niestety, się pogłębia.

A teraz się denerwujesz? Trudno to ukryć, prawda? Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona. Skąd te nerwy?

- Rzecz w tym, że ludzie ciągle widzą we mnie kogoś, kim nie jestem, a ja nie znoszę udawać i naginać się do stereotypowych wyobrażeń na własny temat.

To znaczy jakich?

- Że jestem jakąś cholerną gwiazdą albo latynoskim macho. Jestem najzwyklejszym pod słońcem i nieco nudnym facetem, który zamęcza reżyserów pytaniami. Staram się sumiennie wykonywać swoją pracę. To, co mówię, nie jest szczególnie medialne, ale taki właśnie jestem. Nie zależy mi na gaży, nie pcham się na castingi. Moja twarz nie musi spoglądać z billboardów. Przebieram w scenariuszach i jestem wybredny. A bankiety, festiwale, błyski fleszy? To mnie męczy i rozprasza.

Czy to znaczy, że decydując się na aktorstwo, nie marzyłeś o sławie?

- W dzieciństwie grałem w koszykówkę, a to uczy pokory wobec porażek. Bo z nich biorą się sukcesy. W aktorstwie, tak jak w sporcie, są wzloty i upadki, a między nimi trwa nieustająca praca. Dlatego trzeba być od razu zahartowanym i nie oczekiwać zbyt wiele.

Przyznasz, że Oscar zmienił twoje życie.

- Nie tak bardzo, jak myślisz… Jedyna korzyść to ta, że dostaję więcej propozycji, ale ilość niekoniecznie przechodzi w jakość. Ten Oscar wprowadził wielu ludzi w błąd. Dostałem go za rolę w filmie „Traffic” (reż. Steven Soderbergh) i od tej chwili sporo osób myśli, że to mój kinowy debiut. A ja grałem wtedy już od prawie 10 lat.

Nie mówisz o życiu prywatnym, choć twoje nazwisko łączono z wieloma znanymi aktorkami, m.in. z Chiarą Mastroianni czy Valerią Golino.

- Tak, ale to nie jest żadna strategia czy kokieteria z mojej strony. Nie związałem się z nikim na stałe, ponieważ aktorstwo wypełnia mi cały czas. Kiedy gram, wszystko inne przestaje się liczyć. To oczywiście nie oznacza, że tak będzie przez całe życie. Kiedyś na pewno założę rodzinę, ale nie chciałbym być wtedy dla moich dzieci weekendowym ojcem.

To może powiesz mi coś o swoich nałogach i uratujesz w ten sposób „honor” oscarowego laureata. Podobno próbowałeś narkotyków, rozbijasz się szybkimi autami.

- Pewnie dlatego, że mam sińce pod oczami? (śmiech). Po prostu taki się urodziłem. Już w szkole wołali na mnie „ćpun”. Nie było to miłe… Kiedyś policjantka z Utah zatrzymała mnie za przekroczenie prędkości. Natychmiast mnie rozpoznała i poprosiła o autograf. Chciałem zapłacić karę, bo rzeczywiście jechałem za szybko, spieszyłem się na przyjęcie, ale nie chciała słyszeć o pieniądzach. Poczułem się niezręcznie, bo nie mam zwyczaju wykorzystywać popularności.

Zapytam w takim razie o to, czy jesteś komunistą.

- Nie, ponieważ wierzę w Boga i w drugiego człowieka.

Jednak tak przekonująco zagrałeś Che Guevarę w filmie Stevena Soderbergha, że w Cannes otrzymałeś Złotą Palmę dla najlepszego aktora.

- No i co z tego? To, że wcieliłem się w Che, nie znaczy, że podzielam jego poglądy polityczne albo że usprawiedliwiam fakt, iż ma zbrodnie na sumieniu. Nigdy nie osądzam moralnie swoich bohaterów. To brak profesjonalizmu. W Cannes bez przerwy mnie pytali, dlaczego zrobiliśmy film o terroryście. Odpowiadałem: bo to złożona i tragiczna postać. Chcieliśmy pokazać przemianę, jaka w nim zachodzi – od idealisty do krwawego despoty. To nie była żadna próba wybielenia Che.

Czego nowego dowiedziałeś się o nim?

- Był świetnym obserwatorem epoki i doskonałym pisarzem. Przygotowując się do roli, spotkałem ludzi, którzy znali go Żaden z nich nie twierdził, że to ideał rewolucjonisty, ale zapewniam cię, że dla wielu był to człowiek, który miał misję, któremu uwierzono, że może zmienić świat na lepszy, wyrwać ludzi z biedy, analfabetyzmu. W Boliwii i na Kubie nie spotkałem nikogo, kto nazwałby Che bandytą. Potem przeczytałem „Don Kichota”.

Chcesz powiedzieć, że Che to współczesny rycerz z La Manchy?

- Niezupełnie! Chciałem tylko powiedzieć, że pierwsza książka, którą opublikowano na Kubie po rewolucji, to właśnie powieść Cervantesa. To nie przypadek. Moim zdaniem, chociaż pewnie się ze mną nie zgodzisz, Che ma jednak cechy Don Kichota. Obaj byli marzycielami i szybko podejmowali decyzje. Z tym że Guevara to skrzyżowanie intelektu z partyzantem, coś jak połączenie Gregory’ego Pecka i Steve’a McQueena.

Latynosi zawsze inaczej będą oceniać Che niż Europejczycy. Do 10. roku życia mieszkałeś w Puerto Rico, zanim z rodziną wyemigrowaliście do USA. Czy z tego okresu nie wyniosłeś przypadkiem antyamerykańskich przekonań politycznych?

- Byłem dzieckiem, ale pamiętam epizod, który wpłynął na moje dorosłe myślenie o polityce. Pod koniec lat 70. na wyspie Vieques amerykańska marynarka wojenna testowała różne rodzaje broni, w tym bomby z dodatkiem uranu. Nikogo nie obchodziło, że wskaźnik zachorowań na raka okolicznych mieszkańców alarmująco wzrastał. W końcu jednak sprawa wyszła na jaw i spotkała się z protestami samych Amerykanów. Do Puerto Rico przyjechał Robert Kennedy, który w towarzystwie aktora Edwarda Jamesa Olmosa został aresztowany. Razem z moim ojcem, który był prawnikiem, poszliśmy do więzienia. Tak po raz pierwszy zetknąłem się z polityką i zrozumiałem, że ludzi nie należy sądzić według ich pochodzenia. Zanim zaczniemy kogoś oceniać, warto dobrze go poznać.

Mimo głównej roli w „Che – Rewolucja” i „Che – Guerilla” wciąż uchodzisz za aktora drugiego planu. Nie irytuje cię to? Przecież udowodniłeś, że stać cię na więcej.

- Zaistnieć na drugim planie jest trudniej, to dopiero prawdziwa szkoła warsztatu. Dla mnie zawsze najważniejsza była wielowymiarowość postaci. Odpowiada mi proste życie, bez zbędnych luksusów. Po wyjeździe z Puerto Rico dorastałem w małym miasteczku Mercersburg w Pensylwanii. Nie miałem wielkich ambicji. Nawet wtedy gdy przyjechałem do Kalifornii studiować prawo za namową ojca. Wiedziałem tylko, że cokolwiek będę robił, muszę to robić dobrze.

Jak dziś oceniasz swoje życie? Czujesz się spełniony?

- Tak! Kiedy na kalifornijskich plażach podziwiałem wyczyny surferów, przyszło mi do głowy, że chciałbym tak surfować przez życie. Zamiast planować karierę, kalkulować, wolę poddać się fali życia, delektować chwilami, nie buntować się wobec tego, co przynoszą okoliczności, los, sytuacje. Bo dopiero taka akceptacja przynosi prawdziwą wolność.

Rozmawiała Mariola Wiktor

PANI 03/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy