Reklama

Epizody Magdy G.

O skandalach, mężczyznach i sekretach swojego sukcesu. Tylko u nas słynna restauratorka rozprawia się z plotkami i kulinarnymi grzechami Polaków.

Co pani ostatnio ugotowała?

Magda Gessler: Kotlety siekane z dzika, genialny krupnik, makowiec na kruchym drożdżowym cieście. A na przystawkę pulpety z dorsza marynowane w zaprawie octowo-miodowej na zimno. Nie mam jednego popisowego dania. Każde, które przygotowuję dla bliskich, musi być wyjątkowe.

- Dla dzieci już nie gotuję, bo mój syn Tadeusz właśnie otworzył własną restaurację w Warszawie, na ulicy Świętokrzyskiej. Z kolei córka Lara wyjechała do Londynu. Mogła zostać tu i odcinać kupony. Wybrała własną drogę. Jest szefem cukierni w restauracji, która ma trzy gwiazdki Michelin.

Reklama

Jest pani z niej dumna?

- Raczej przekonana, że ma ciężką pracę!

Była pani w restauracji Michela Morana?

- Ależ oczywiście! Bardzo ją lubię. Nie podoba mi się jej estetyka - moim zdaniem jest żadna. Natomiast Michel jest świetnym kucharzem dla delikatnych podniebień bogatych Polaków, którzy, broń Boże, nie chcą utyć, bo są na restrykcyjnych dietach. Ryby są tam dobre, choć nie nadzwyczajne. Nie jest to nie wiadomo co, ale po prostu restauracja correct. I ja jestem jej bardzo przychylna.

Natomiast Michel nie był "U Fukiera" (w lokalu Magdy Gessler, przyp. red.).

- No cóż, niscy mężczyźni mają swoje duże problemy.

W programie Kuby Wojewódzkiego wyraził się niepochlebnie o pani zdolnościach kulinarnych...

- Uważam, że jest niewychowany. Kiedy we Francji uczyli savoir-vivre’u, on chyba był na wagarach. Jest z prostego domu i tego nie da się ukryć. Na planie "MasterChefa" współpracowało nam się jednak dobrze, bo to w gruncie rzeczy miły człowiek.

Jest pani zadowolona z finału show?

- Nie do końca. Uwielbiałam Janka. Zawsze po nagraniu wyjadaliśmy jego potrawy. Świetna była też Ślązaczka Kinga Paruzel, która robiła doskonałe potrawy kuchni regionalnej, ale była, niestety, kompletnie nieobyta. Zwyciężczyni, Basia Ritz,miała i sposobność, i pieniądze, by ten świat poznać. Pod tym względem ich szanse w programie były nierówne.

- Kinga była geniuszem, ale nie miała możliwości, by swój talent wcześniej oszlifować. Uważam, że ludzie, którzy startują w takim konkursie, powinni mieszkać w Polsce. Basia nie była moją faworytką.

Ma pani poczucie, że odmienia polską kuchnię?

- Tak. Dzięki mojej pomocy wiele restauracji nie tylko stanęło na nogi, ale zmieniły się w coś wyjątkowego. Czuję, że dzięki mnie powstaje wiele nowych, rewelacyjnych i zaskakujących miejsc. Jestem trochę czarodziejką. Wchodzę do restauracji i już wiem, w czym tkwi problem. Często są to kłopoty rodzinne, ale, niestety, najczęstszym problemem jest to, że Polacy po prostu nie potrafią gotować.

Dlaczego?

- Bo nie mają wzorców. Bo była wojna, a potem komuna, która zlikwidowała resztki polskiej kultury. Nasze społeczeństwo dopiero się formuje. Klasy średniej brak, klasa wyższa jest wąska i tłusta, a reszta to bardzo dużo bardzo biednych ludzi. Oni nie mają skąd czerpać wiedzy o gotowaniu, bo ich rodzice byli pewnie robotnikami w fabryce. Na kolację kupowali puszkę paprykarzu szczecińskiego. Od Polaków trudno wymagać, żeby wiedzieli, jak jeść, bo nie mają szansy pójść do restauracji - to jest wysiłek, to nie jest ich nawyk, no i jest drogo.

Jakie są nasze największe kulinarne grzechy?

- Jesteśmy potwornie przepieprzeni! Nadużywamy przypraw, pewnie z przyzwyczajenia, bo w czasie komuny wszystko było zamrożone i bez smaku. Przelewanie makaronu zimną wodą, przewracanie mięsa na patelni po tysiąc razy, oj, mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.

"Weekend bez sushi weekendem straconym", to słowa córki znanego dziennikarza. Tak się dziś żywimy?

- Dodałabym do tego jeszcze pizzę i kebab, bo to przecież tanio i dużo. Dla niektórych jest to jakiś powiew egzotyki, bo jednak "odbijają" się od mielonego. A sushi zawojowało przede wszystkim Warszawę. Tu jest największy w Polsce rygor wagi, wszyscy chcą być z "warszawki" i dlatego jedzą sushi. Pewnie wszyscy mają tasiemca, bo przecież surowa ryba ma w sobie jego jaja (śmiech).

Dla kogo otwiera pani swoją szkołę kucharską?

- To będzie szkoła dla czternastolatków. Prowadziłam kiedyś lekcje dla dzieci i sądzę, że błyskawicznie łapią kulinarnego bakcyla.

Będzie też pani uczyć gotowania na portalu smakizycia.pl?

- Taką mam ambicję. O, właśnie idą moje smaki! (Do stolika podchodzi kelner, przyp. red.). Najważniejszym smakiem jest oczywiście słodycz miłości. Nieprawdopodobny, kiedy człowiek czuje się kochany.

Miłość jest dla pani najważniejsza?

- Tak, bez niej nie mogłabym żyć.

Będzie też tematem pani najnowszej książki?

- Poświęcę jej bardzo dużo miejsca. Ta książka będzie wyjątkowa, bardzo intymna. "68 epizodów z życia Magdy G." piszę z Magdą Żakowską. Zdradzę tam naprawdę wiele.

Co na przykład? Oj, czego tam nie będzie?!

- Niezwykłe sceny z mojego życia. Będzie o moich wzlotach i upadkach. O tym, kogo kochałam...

O andaluzyjskim kochanku?

- Był jak Banderas, tylko dziesięć razy przystojniejszy. On był moją pierwszą miłością.

Ktoś powinien się obawiać pani biografii?

- Nie, bo nie chcę nikomu wyrządzić krzywdy. To będzie bardzo poważna pozycja. Bardziej typu Simone de Beauvoir i Sartre’a. Książka o miłości i o tym, jak czasami słono trzeba płacić za osiągnięcia.

Pani osiągnęła wiele. Jak godzi pani obowiązki właścicielki kilkunastu restauracji i gwiazdy?

- Udaje się to, bo pojawiam się jak grom z jasnego nieba. Nikt nigdy nie wie, kiedy i gdzie się danego dnia zjawię. Mam też nieprawdopodobną intuicję i nadzwyczajny smak, który jest w tym zawodzie bezcenny. No i świetnie zorganizowaną ekipę.

W "Kuchennych rewolucjach" pokazuje się pani jako psycholog.

- Generalnie pragnę, by ludzie siebie polubili, byli dla siebie dobrzy, by świat był bardziej kolorowy. Nienawidzę nietolerancyjnych, konserwatywnych osób, które zawsze widzą tylko ciemne strony życia. One stopują szczęście na tym świecie.

Przywraca pani utraconą nadzieję?

- Pamiętam odcinek gruziński. Z przerażeniem patrzyłam na Lianę, która na początku nie umiała nawet pokroić dobrze cebuli. Niespodziewanie odkryłam w niej kulinarnego wirtuoza. Dziś ta knajpka to najlepsza kuchnia narodowa w Warszawie. Kiedyś mieli 300 zł dziennego obrotu, a dziś do ich restauracji walą tłumy.

Jak reaguje więc pani na plotki, że zamiast pomagać, tylko się pani lansuje, a restauratorzy chcą panią pozwać za nieudane rewolucje?

- Wcale nie reaguję. Zamknęłam się w zakonie dobroci. Skupiam się na niesieniu ludziom pomocy. I na ciężkiej pracy. Nie czytam bzdur, nie wchodzę do internetu, nawet nie do końca potrafię go obsługiwać (śmiech).

Ponoć ktoś włamał się na pani konto na Facebooku i wypisywał różne dziwne rzeczy...

- Trudno mi to wyjaśnić, bo nie znam się na metodach włamywania na konta. Ktoś, kto mi zazdrości, albo źle życzy, zadał sobie trud, by to zrobić. Tak to już jest, że w Polsce ludzi boli, jak innym się coś udaje, i próbują to zepsuć. Niektórych to wszystko bardzo ucieszyło. Moja strona natychmiast zaliczyła znaczny wzrost liczby wejść. Właściwie można powiedzieć, że to jest dobra polityka marketingowa. Jak to mówią, nieważne jak, ważne, żeby mówili.

Nie ma pani czasem ochoty wszystkiego rzucić i wyjechać w ciepłe kraje?

- Nigdy w życiu! Nie czuję się zmęczona. I chyba nieprędko się zmęczę (śmiech). Jak pani odpoczywa? Kiedy tylko mogę, wyjeżdżam. Czerpię wtedy nową energię, napawam się zapachami, kolorami. A kiedy wracam, rzucam się w wir pracy.

- Mam wrażenie, że nasze celebrytki mają mnóstwo czasu dla siebie: na spa, na dbanie o urodę. Ja przeciwnie: ostatnio było tak, że skończyłam nagrywać o dwunastej w nocy, do piątej rano robiłam sobie włosy i paznokcie. O ósmej musiałam być z powrotem na planie.

Jest pani szczęśliwa?

- To nie jest oczywiście idealne szczęście, bo brakuje mi jedności. Moja rodzina rozjechała się po świecie. Jestem rozdarta między Toronto a Warszawą. Cieszę się, że mam tak ciekawe życie. I współczuję tym, którzy się nudzą.

Justyna Kasprzyk

Show
Dowiedz się więcej na temat: Magda Gessler
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy