Reklama

Inny welon cz.1

„Mamo, idę do zakonu”. Jedno zdanie i świat się wali. Iza i Ewa musiały zmierzyć się z niecodziennym wyborem córek. Zaakceptować, że nie urządzą im wesela, że nie będzie wnuków, że córki nie zrobią kariery i nie stworzą „normalnego” domu. Czy w ogóle można się z tym pogodzić? Opowiadają matki zakonnic.

Ewa. Miało być inaczej

"Mamo, zrobiłam ci kanapki, chcę pogadać - głos Martyny jest trochę zmieniony. Ewa zamyka laptopa, odwraca się. - Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego", dziewczyna przełyka ślinę.

- Przeleciało mi przez głowę: zaraz usłyszę, że jest lesbijką albo że zaszła w ciążę - opowiada Ewa. Wysoka, ładna brunetka w golfie i skórzanych spodniach. Prawniczka, po dziadku i ojcu. Tamtego wieczoru jej córka maturzystka powiedziała: "Nie pójdę na studia. To znaczy... może potem. Teraz idę do zakonu. Tobie pierwszej o tym mówię".

Ewa wstała. Usiadła. Wstała. Czy się przesłyszała? Niech córka powie jeszcze raz. Nie idzie na studia? To znaczy nie na prawo? Czyli na jakiś kurs? - Mój mózg wypierał drugą część jej wypowiedzi.

Reklama

"To żart? - zapytała córkę. - Idę do zakonu, do Krakowa" - powtórzyła Martyna.

Ewa pamięta podchodzącą do gardła gorzką, gęstą falę. "Co ty mówisz? Nie rozumiem". Nonsens. Dobrze, że zaraz przyjdzie Patryk, mąż, razem zjedzą kolację, Martyna wytłumaczy im, że obejrzała jakiś film i teraz myśli o takich rzeczach... Dziewczyna siedziała przy stole ze spuszczoną głową. Podniosła ją, kiedy wszedł ojciec. Ewa myślała, że córka płacze. Myliła się. Na jej twarzy zobaczyła jasny, szeroki uśmiech.

Fanaberie

"Co ona wymyśliła?! Mamo, u nas przecież nikt nigdy... Może ty jej przemów do rozumu!", Ewa zadzwoniła najpierw do swojej matki. Potem do siostry: "To jakieś fanaberie, ona ma iść na studia, przecież wszystko było już zaplanowane! Jak mogłaby zrobić nam coś takiego?". Patrykowi wbiła paznokcie w przedramię: "Zrób coś. Może zaprowadźmy ją do psychologa, nie wiem, do lekarza?". Mąż był poważny, mało mówił. Zapalił papierosa, pierwszego od roku. Ewa zacisnęła pięści. Nie, to niedorzeczność. Martyna ostatnio faktycznie częściej chodzi do kościoła, ale o czym my mówimy? Ona ma być prawnikiem.

- Miotałam się, a ona czekała. Po trzech dniach osłabłam. Byłam gotowa na rozmowę - wspomina Ewa. Jej córka siedziała na dywanie, była w dżinsach i T-shircie z pacyfą. Wyglądała zwyczajnie. Ewa rozejrzała się po pokoju - żadnego nadmiaru świętych obrazków, krzyżyków. Martyna podała jej gruby zeszyt zapisany odręcznym pismem. Pamiętnik, wszystko tam jest. Ewa ma czytać? Nie, niech Martyna opowie własnymi słowami. Co jej... się stało? Ewa chciała powiedzieć: odbiło, ale się powstrzymała. I wtedy pierwszy raz usłyszała o "głosie". Córka długo nie chciała go do siebie dopuścić. Ale on w niej rósł, aż stał się silny. Rosła i rośnie jej miłość do Jezusa, którego obecność od kilku miesięcy czuje niemal tak jak obecność rodziców. Potrzeba pójścia za Nim jest większa niż wszystko inne. Tak trudno to wytłumaczyć...

- "Myślę, że Bóg mnie woła, mamo", powiedziała to tak spokojnie, że poczułam ciarki na plecach - wspomina Ewa. Wtedy usiadła na podłodze obok córki, spojrzała jej w oczy. "Tobie to przejdzie, prawda?", szepnęła. Tamta pokręciła głową kilkanaście razy, maniakalnie - Ewa miała takie wrażenie. Dla niej to było za dużo. Wstała, wyszła z pokoju. W kuchni czekał mąż, teraz jego kolej, niech on porozmawia z córką. "A co ty o tym myślisz?", zapytał żonę. Odpowiedziała, że jej zdaniem to początki schizofrenii.

Prośbą i groźbą

"Martynko, a pies, co by się z nim stało, gdybyś odjechała na zawsze? Przecież bez ciebie długo nie wytrzyma. Pamiętasz, jak cię Melba ciągała na sankach?" Po kilku tygodniach od rozmowy na dywanie Ewa wymyślała kolejne sposoby na poruszenie sumienia córki. "Marti, pomyśl, jak fajnie będzie za dziesięć lat, kiedy już będziesz pracować. Znajdziesz męża, tata obiecał, że pomoże wam zbudować dom na działce od dziadków, pamiętasz, jakie tam są piękne drzewa nad jeziorem?" Gdy prośby nie skutkowały, Ewa zmieniała ton. "Ty chyba sobie nie zdajesz sprawy, jak to nas wszystkich zaboli. Tak się staraliśmy: prywatne liceum, lekcje pianina, angielski. Czy ty myślisz, że możesz tak po prostu machnąć ręką? A pomyślałaś, co będzie, kiedy my się zestarzejemy, kto nam pomoże? Przecież jesteś naszą jedyną córką!" - prosiłam i groziłam. A ona powtarzała: "Mamo, niedługo to zrozumiesz, zaakceptujesz, na razie po prostu pochodź z tym" - wspomina Ewa.

Martyna oswajała ich ze swoim planem stopniowo: po maturze zgłosi się do głównego domu zakonnego w Krakowie, przejdzie postulat, potem nowicjat, do ślubów wieczystych droga jest długa. To zakon czynny, siostry żyją jak w rodzinie, mogą się kształcić, a kontakt z bliskimi jest prawie nieograniczony. Może w przyszłości wyjedzie na misję? Ewa starała się wytrzymywać coraz dłużej w pokoju, gdy córka mówiła takie rzeczy. Przełykała "postulat", wiedziała swoje: "Adam, trzeba go odnaleźć. Byli ze sobą ponad rok, może to wszystko dlatego, że się rozstali? On jej przemówi do rozsądku i Martyna się opamięta. Bo przecież jasne, że kiedyś musi się ocknąć, a wtedy może być za późno".

- W internecie wyczytałam, że w niektórych zgromadzeniach można unieważnić śluby wieczyste. Ale Martyna wybrała akurat zakon, z którego nie ma powrotu - opowiada Ewa. Pewnej nocy obudził ją zły sen. Poszła do kuchni, żeby napić się wody. I wtedy zobaczyła męża. Jego plecy drżały. - "Nie było mnie na jej komunii, pracowałem w Stanach, pamiętasz? Obiecaliśmy sobie, że odrobię to w dniu ślubu, że ją zaprowadzę do ołtarza. Ale chyba tak się już nie stanie, prawda?"

- Wtedy nie wytrzymałam. Pobiegłam do pokoju Martyny, zerwałam z niej kołdrę: "Wstawaj, egoistko, zobacz, co narobiłaś! Ojciec przez ciebie płacze!". Poszła do niego, a ja rzuciłam się na jej łóżko. Na poduszce był zapach włosów Martyny zmieszany z wonią perfum. Pod poduszką - różaniec. Pomyślałam: "Boże, przecież ona jest ładna, młoda, musi mieć dzieci, musi się stroić. A u ciebie nawet kolczyków nie będzie mogła założyć, nawet perfum jej zabronisz. Proszę, nie zabieraj mi córki". Głupie to było, naiwne, ale czułam się taka bezradna.

Dziecko w ciemnym lesie

Co ją do niego tak ciągnie? Nie mogłaby go kochać jako zwykła kobieta? Bóg aż tyle od niej chce: żeby zostawiła bliskich, swoje ambicje, nadzieje rodziców. O tym myślała Ewa, siedząc w kościelnej ławce. Dawno tu nie była. Ona i Patryk na msze chodzili tylko w święta i w rocznice śmierci jego ojca. Raz mąż był chrzestnym, więc musiał pójść do spowiedzi. Ewa nie pamiętała, kiedy sama ostatni raz klęczała przy konfesjonale. Skąd się to wzięło u Martyny? Przyszła, żeby o tym porozmawiać z jedynym księdzem, którego znała. Chciała zapytać o tę wielką zachłanność Boga, o to, czy da się skłonić Martynę, żeby jeszcze poczekała.

- "Czy jest górna granica wieku, proszę księdza? Można pójść do zakonu, kiedy już się naprawdę dojrzeje?" W chłodnej sali przy zakrystii ksiądz zaproponował kawę i zadał jedno pytanie: "Pani Ewo, czy pani wie, co teraz przeżywa córka?". Zdziwiłam się. Nie o tym chciałam rozmawiać. Co przeżywa? Chce iść do zakonu, tyle. A ja tego nie chcę ani Patryk, ani babcia Martyny, ani...

"Powinniście teraz skupić się na niej. Ona przeżywa rozterki, jest jak dziecko zostawione samo w ciemnym lesie, nie utrudniajcie jej znalezienia drogi". Tak mówił, a ja szeroko otwierałam oczy - opowiada Ewa. Dziecko w lesie? Rzeczywiście, Ewa skoncentrowała się na swoim żalu i rozczarowaniu, o uczuciach córki nie pomyślała.

Wróciłam do domu. Na kanapie przygotowałam dwa pledy, zrobiłam kakao. Poprosiłam Martynę. "Córeczko, naprawdę nie będzie ci żal, że nie wyjdziesz za mąż, nie będziesz miała dzieci? Nie będzie ci brakowało, no wiesz... bycia z mężczyzną, prowadzenia domu? A pracy takiej, w której się spełniasz?" Martyna spojrzała na mnie i powiedziała: "Dziękuję ci, mamo". Od tego zaczęły się nasze rozmowy. Dowiadywałam się, że ona bardzo się boi tęsknoty i poczucia, że nas zawodzi. Wątpi, czy zniesie podporządkowanie przełożonej. Czy wytrzyma bez ulubionego jedzenia, muzyki, zakupów na wyprzedażach, bez piwa i seksu? Jest gotowa mierzyć się z tymi wątpliwościami, tylko potrzebuje pomocy - wyznaje Ewa.

Pewnego dnia ona i Patryk zabrali córkę na lody. Jak w jej dzieciństwie. Ewa powiedziała: "Przemyśleliśmy wszystko. Możesz na nas liczyć". Mąż udał, że musi odczytać SMS, uciekł wzrokiem. Martyna wyczekała: "Tato, postanowiłam, że jeśli przełożona się zgodzi, przybiorę imię Florentyna, po twoim ojcu, dziadku Florianie". Już się nie dało wymówić SMS-em, Patryk pozwolił płynąć łzom. A Ewa westchnęła: "Florentyna? Litości. Może lepiej Andżela albo ja wiem - Adele? Coś modnego". Śmiali się nad lodami we troje.

Wesela nie będzie

Siedem miesięcy przygotowań. Rekolekcje, wyjazd Martyny na obóz formacyjny, na dni skupienia, no i matura. - Przeczytałam wyniki i ścisnęło mnie w gardle. Córka prawdopodobnie dostałaby się na prawo, miała świetne oceny. I co? I nic. Otworzyłam wino, Martyna poszła na imprezę do klubu, jedną z ostatnich przed wstąpieniem - wspomina Ewa. "Wstąpienie", "nowicjat", "pierwsza profesja", wzbogacała swój słownik. "Siostra przełożona"? Obce pojęcie kojarzyło jej się z filmem Matka Joanna od Aniołów. Ale w realnym życiu to prawdziwa matka X zastąpi wkrótce Ewę. Jaka jest? Może zbyt sroga apodyktyczna? A może Martyna będzie musiała pracować tam ponad siły w pralni, w piwnicy, jak siostra Faustyna?

- Dotarło do mnie, że Faustyna to właściwie jedyna zakonnica, którą "znam", że nie mam o tym życiu bladego pojęcia. Poprosiłam Martynę: "Powiedz mi, na czym to wszystko polega. Są jakieś awanse, podział obowiązków? Ja nic nie wiem". A córka spokojnie przekonywała: "Mami, Bóg ci pomoże przez to przejść, zobaczysz". Coraz częściej wymawialiśmy w domu słowa: "Bóg, Chrystus, Matka Boska". Coraz częściej Oni wchodzili w naszą codzienność. Może nierozumiani, może wciąż oskarżani o kidnaping, bo przecież "porywali" nasze dziecko. Ale jednak bliżsi - tłumaczy Ewa.

Miesiąc przed odjazdem Martyny zrobiła jej zdjęcie. Podlewała surfinie, odwróciła buzię do obiektywu. Ewa nigdy w życiu nie widziała, żeby córka miała tak pogodną twarz. - Powiedziałam do Patryka: "Jeśli faktycznie znalazła swoją drogę, chyba my też powinniśmy się cieszyć". Spojrzał poważnie, przyniósł ze strychu czarną torbę na kółkach. To on zawiózł ją do Krakowa. Ja nie dałabym rady żegnać się z córką przy furcie. Kiedy wyszli z domu, otworzyłam okno. Spojrzałam w niebo. I wtedy stało się coś strasznego, ciężko mi o tym mówić. "Jesteś dranieeem! Dranieeem!", darłam się w niebo. Chciałam, żeby Jezus usłyszał, jaka jestem nieszczęśliwa. A potem zamknęłam okno, wzięłam prysznic, usiadłam sama przy stole. I przyszedł wielki spokój.

To niezwykłe, ale ten spokój towarzyszył mi przez cały czas, gdy Martyna szykowała się do obłóczyn. Dwa lata później rude, kręcone włosy naszej córki przykrył biały welon. Rozpoczęła nowicjat. Po uroczystości było przyjęcie. Dobre jedzenie, udekorowana sala. "Jak na weselu", zażartowała moja siostra. Wesela nie będzie. "Ale moja córka jest szczęśliwa i tylko to się liczy", powiedziałam sobie w duchu.

Na jedną kartę

- "Aby odnaleźć Boga" Thomasa Mertona. To chyba pierwsza książka religijna, którą wzięłam do rąk. Wtedy córka była jeszcze w postulacie. "Musimy wiedzieć i ona musi wiedzieć, że wiara jest mocna, powołanie prawdziwe", wyjaśniła Ewie podczas odwiedzin jedna ze starszych sióstr opiekunek. Ewa sama coraz częściej zaglądała do kościoła. Słuchała czytań, nie słuchała kazań - kazania ją denerwowały. Stary ksiądz mówił zbyt okrągłymi zdaniami, młodszy wciąż nawiązywał do polityki.

"Jedź na mszę do jezuitów, do Sącza", poradziła jej kiedyś znajoma. Ewa namówiła Patryka. W niedzielne przedpołudnie kościół był zalany słońcem. Mądre, długie kazanie. O tajemnicy Ducha Świętego. Duch Święty? Dla Ewy - enigma. Ale może powinna to podrążyć? - W internecie zamówiłam książkę, a po kolejnej mszy u jezuitów zapisałam się do ich biblioteki. Wieczorami czytałam na zmianę uzasadnienia wyroków i przeróżne świadectwa wiary, życiorysy stygmatyków, rozważania księdza Tischnera, traktaty o Bogu i nauce księdza profesora Hellera.

Po swojemu wchodziłam w świat, w którym tak dobrze czuła się moja córka - opowiada Ewa. Nowicjat Martyny trwał niecałe trzy lata. Po złożeniu pierwszych ślubów welon zmienił kolor z białego na czarny. - Wiedziałam, jaką pracę wykonała córka. Byłam świadkiem jej gorszych i lepszych nastrojów, na ile mogłam to wyczuć z telefonicznych rozmów i krótkich spotkań podczas świąt. Ale postanowiłam sobie, że nigdy nie powiem: "Wracaj do domu". W pewnym sensie oddałam ją w ręce ludzi, którzy się nią tam zajmują, "formują", jeśli już trzeba użyć tego słowa. No i w ręce Boga, któremu postanowiłam uwierzyć. Nie da jej zrobić krzywdy, zajmie się nią. Rok po wyjeździe Martyny do zakonu pojechałam do Częstochowy i oddałam ją pod opiekę Matce Boskiej. To było postawienie wszystkiego na jedną kartę. Poczułam ulgę.

Witaj, Florentyno!

"Martyna już ci pomaga w kancelarii?", "Córa chyba zaraz zrobi cię babcią?" Pytania niezorientowanych znajomych przez jakiś czas drażniły. "Martyna jest w zakonie" - to nie brzmiało dobrze, przynajmniej na początku. - Była w tym nuta porażki. Inni mają dzieci na studiach, za granicą, w rozwojowych firmach, a ja? Pewnego dnia tradycyjną pocztą przyszedł list od przełożonej Martyny - wspomina Ewa. Krótki wzruszający, o postępach córki w rozwoju duchowym. Przełożona chce, by Ewa wiedziała, jaką wspaniałą córkę wychowała.

- Tego dnia było mi lekko i dobrze. Wieczorem poszłam się pomodlić do kościoła, rano miałam proces. Broniłam klienta oskarżonego o spowodowanie wypadku. Nasz cel: jak najkrótsza kara. Środek do celu: kilka naciągniętych dowodów. Wynik: dobra nasza. Żona poszkodowanego popatrzyła na mnie z wyrzutem. O co jej chodzi? Wyszłam przed budynek sądu i poczułam, że moje buty są ciężkie, że nie chce mi się iść na obiad do włoskiej knajpki, co było rytuałem po wygranym procesie. Wyrzuty sumienia? U profesjonalisty? Powtarzałam sobie: przecież to moja praca, każdy ma prawo do obrony - opowiada Ewa. Wieczorem zadzwoniła do Martyny: "Źle mi, wiesz? Chodzą za mną jakieś cienie, mam doła". Córka rozumiała: "Wiesz mama, może jedź do Sącza, do spowiedzi. Przygotuj się i jedź, będzie ci lżej". Spowiedź? Ewa nawet nie pamiętała formułki. I co niby miałaby powiedzieć? Komu? Ksiądz to tylko człowiek. Ale czuła, że córka dobrze jej radzi. Przewodniczka duchowa? Kto wie...

- Zaczęłam dużo rozmyślać o tym, co mnie uwiera, za co czuję się winna. Jakiś miesiąc później pojechałam do spowiedzi. Jednego tylko nie powiedziałam, że wtedy wyzywałam Jezusa przez okno - wspomina Ewa. "Martyna, psia krew, jeden grzech mi został", wyznała córce. Ta zapytała: "Zapomniałaś czy zataiłaś?". Zapomniała, serio, przypomniała sobie tuż za progiem kościoła, ale głupio już było zawracać. "Powiesz następnym razem. I jak ci teraz, lepiej?" Lepiej. Ewa wieczorem przytuliła się do Patryka, włączyła płytę Stinga. Pies chrapał na fotelu. Było dobrze. "Martyna wstąpiła do zakonu" - pewnego dnia Ewa wymówiła te słowa z dumą.

Jakiś czas temu pierwszy raz zwróciła się do córki jej zakonnym imieniem: "Hurra, Florentyna dotarła!". Młoda zakonnica przyjechała na tydzień wakacji. - "Matka, zrób mi kakao i naleśniki! - zarządziła. - Robi się, siostro". Pies szalał z radości, Patryk stwierdził, że skoczy po brzoskwiniowy płyn do kąpieli, jaki córka lubi. I po truskawki.

Tu przeczytasz drugą część reportażu o matkach zakonnic.


Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl 12/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy