Reklama

Kobieta w Archiwum X

Wiele miesięcy spędziła nad tomami sądowych akt. Zdobyła zaufanie policjantów ze sławnego Archiwum X. Napisała bestsellerową książkę Zbrodnie prawie doskonałe o tajemniczych, często niewyjaśnionych morderstwach. Po co? Iza Michalewicz mówi, że to daje nadzieję na sprawiedliwość. Może ktoś przeczyta i coś sobie przypomni. Może odnajdzie się nieznany świadek. A że potem długo nie udaje się zasnąć? Taka misja.

Blondynka o zielonych oczach. Gdy się uśmiecha - a uśmiecha się często -  w policzkach robią  jej się zabawne dołeczki. Trudno uwierzyć, że ta wesoła kobieta to autorka cyklu reportaży o najbardziej wstrząsających zbrodniach z ostatniego ćwierćwiecza. W trakcie prac nad książką podążała podobnym tropem co policjanci, którzy  te sprawy prowadzili: wertowała akta, rozmawiała ze świadkami, ze śledczymi.

Twój STYL: Co się pani śni?

Iza Michalewicz: - Może mam piękne sny, ale zwykle ich nie pamiętam. Natomiast te nieliczne, które zostają mi w pamięci, wiem, że trudno w to uwierzyć, przepowiadają przyszłość. Coś mi się złego śni i potem to zło spotyka mnie lub kogoś z mojej rodziny. Jestem widać czarownicą.

Reklama

Pytam panią dlatego, że nie wyobrażam sobie, jak można spać spokojnie po napisaniu takiej książki. Opisuje pani okrutne zbrodnie, których ofiary są często przypadkowe. Nie wracają do pani nocami obrazy zamordowanych?

- Podczas pisania Zbrodni prawie doskonałych cierpiałam na głębokie zaburzenia snu. Wybudzałam się z myślą o ofiarach, ich bliskich i nie mogłam już zasnąć. Chodziłam do rana po mieszkaniu. Obserwowałam wschody słońca, codziennie prawie identyczne. Gdy zaczynał się dzień, siadałam do komputera. Bezmiar ludzkiej krzywdy, z którym mierzyłam się w tym czasie, dotykał mnie osobiście. Nie sposób, by było inaczej.

W takim razie po co o tym pisać, po co do tego wracać? 

- Żeby nie dać wytchnąć mordercom. Przecież moja książka, czyli fakt, że po latach dziennikarz zaczyna interesować się starymi sprawami, to może być kamyczek, który poruszy lawinę. Na przykład pojawią się nowe informacje i sprawa zostanie rozwiązana? W sensie moralnym te zbrodnie nie ulegają przedawnieniu. Nigdy.

Rodzinom ofiar należy się wyjaśnienie, wykrycie sprawców. Ale wiem z doświadczenia, że wiele z tych rodzin jest złamanych zbrodnią, której ofiarą padła kochana osoba. Nie wierzą już w polskie organy ścigania ani wymiar sprawiedliwości. Nieraz po wielu latach nie potrafią o tym rozmawiać.

Pani pewnie też jest trudno prowadzić takie rozmowy. Co pani robi, żeby zapomnieć o opisywanych zbrodniach, odpocząć od nich? Jaki jest pani sposób na zmycie z siebie złości, smutku, obrzydzenia po spotkaniu z mordercą?

- Ja się nie spotykam z mordercami. Nie chcę ich o nic pytać, wystarcza mi to, co znajdę w aktach, co powiedzieli w czasie śledztwa. Przecież nie powiedzą nic innego. Dzięki temu unikam szukania taniej sensacji. Wiem, że zbrodniarze budzą niezdrową fascynację. Wiele osób chętnie przeczyta w gazecie wywiad z dzieciobójczynią, obejrzy jej zdjęcia. Inni lubią spoglądać w oczy psychopacie. To niezdrowa rozrywka.
 Nie dostarczam takich wrażeń moim czytelnikom.

Interesowały mnie po prostu trudne do wyjaśnienia historie kryminalne, chciałam oddać sprawiedliwość ich ofiarom. Upamiętnić je. Nie wszystkie sprawy, którymi się zajęłam na potrzeby książki, zostały rozwiązane. Przy niektórych nie było więc mowy  o spotkaniu z zabójcą. Nie wiadomo, kto zastrzelił Annę Kembrowską i Roberta Odżgę, dwoje studentów, w Górach Stołowych na szlaku turystycznym w pobliżu skały Narożnik w 1997 roku. Tylko raz w trakcie pracy nad książką wystąpiłam do władz więzienia z prośbą o umożliwienie spotkania z Piotrem skazanym za zabójstwo matki i dwóch młodszych braci. Miał 17 lat, gdy zabił, jego bracia dziewięć i dziesięć. Wykopał dla nich dół w sadzie, zwabił i zamordował, uderzając młotkiem w tył głowy. Dziś Piotr to już mężczyzna.

Po co chciała go pani zobaczyć?

- Byłam ciekawa, jak patrzy z perspektywy minionych 19 lat na przeszłość. Jak widzi siebie, gdy wyjdzie na wolność w 2024 roku? Dokąd pójdzie, z kim spędzi święta? Czy wybaczył samemu sobie? Czy jemu przebaczono? Męczyło mnie jedno pytanie. Po narodzinach młodszych braci Piotr był przez matkę zaniedbywany, wyraźnie faworyzowała inne dzieci. Czy można zabić, bo nie było się kochanym? Ale Piotr nie zgodził się na widzenie.

Może to i lepiej? Nie chciałabym znaleźć w sobie współczucia dla niego, szukać usprawiedliwień. To byłoby nie fair wobec pozostałej rodziny ofiar. No, ale w rezultacie nie dowiedziałam się od Piotra, czy brak miłości w jego wypadku wystarczył, by doprowadzić do zbrodni. Kiedy myśl o niej w ogóle rodzi się w człowieku? Jacek Kaczmarski napisał: "W nas jest raj, piekło i do obu szlaki". Tym cytatem zakończyłam w książce reportaż o Piotrze.

W każdym z nas? Każdy może zostać mordercą?

- Nie sądzę mimo wszystko. Czytałam wiele akt, także wcześniej, gdy pisałam reportaż o młodocianych mordercach. I prawie we wszystkich, jak refren, powtarzał się ten sam motyw co u Piotra: brak rodzicielskiej miłości, obojętność, przemoc - nie zawsze fizyczna, często psychiczna. Powtarzane po wielekroć "Ty kretynie, idioto, nic ci się nie uda, jesteś nikim!" może zostawić na psychice ślady trwalsze od bicia i zamienić się w przeznaczenie. To też są zbrodnie, tylko innego typu: złe słowa zabijają w dziecku duszę. Brak miłości sprawia, że wychowujemy dzieci na okrutnych dorosłych. Brak uwagi z kolei pcha je w stronę poszukiwania autorytetów u youtuberów albo osiedlowych  łobuzów, a potem gangsterów.

Serce pani nie pękało, gdy czytała pani akta zabójstwa braci dokonanego przez Piotra? Albo innych, na tle seksualnym, popełnionych na nastoletnich chłopcach? Ma pani syna w podobnym wieku... Marta Guzowska, pisarka kryminałów, powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie zabija w książkach dzieci, bo sama jest matką.

- Pyta mnie pani, czy - pisząc o zabójstwach dzieci - nie myślę, że i mój syn mógłby stać się ofiarą? Jedna z blogerek, recenzując moją książkę, lapidarnie ją podsumowała: i ty możesz stać się teczką akt. Trafnie. Nigdy bardziej niż podczas godzin spędzonych w policyjnych archiwach nie byłam pewna, że dokładnie tak jest: ja, pani, mój syn, pani syn - możemy stać się teczką. Każdego z nas może spotkać los zamordowanych.

Oczywiście mam obsesję, że mojemu synowi - od niedawna pełnoletniemu - może się przytrafić coś złego. Zawsze się bałam, jak każda mama, ale w trakcie prac nad Zbrodniami prawie doskonałymi te lęki przybrały na sile. Nieustannie mu powtarzałam, żeby nie otwierał drzwi nieznajomym, odchodziłam od zmysłów, gdy nie wrócił do domu o umówionej porze. Zanim skończył 18 lat, obleciałam okoliczne sklepy z alkoholem, żeby powiedzieć, że jak ktokolwiek sprzeda temu chłopakowi - tu wyciągałam zza pazuchy zdjęcie - choć jedno piwo, ściągnę mu na głowę całą komendę policji.

To chyba przesada?

- Lekka paranoja, tak rzecz nazwijmy. Jestem świadoma, że to ślad, jaki pozostawiły we mnie i w moim życiu opisywane morderstwa. Ja, kochająca mama, czytałam w dokumentach ze szczegółami, jak ginęły czyjeś dzieci. Ich życie kończyło się w wieku siedmiu, jedenastu lat - były wtedy same z oprawcą. To uruchamia wyobraźnię, sprawia, że człowiek zaczyna postrzegać świat jako niebezpieczne miejsce. Odpowiadając jeszcze na poprzednie pytanie: tak, pękało mi serce, gdy czytałam opisy zabójstw, oglądałam zdjęcia z miejsc, w których ich dokonano.

Nigdy nie wiesz, jaki los spotka ciebie i tych, których kochasz. Ale paradoksalnie, pisząc o tym, skąd się bierze i jak wygląda zło, zaczęłam rozumieć jego mechanizmy. Jednego też mogę być pewna: policja nie da spokoju mordercy. A gdyby nawet trochę dała, to pojawią się śledczy z Archiwum X. Albo jakaś inna Iza Michalewicz. Nie ma zbrodni doskonałej. Zawsze zostaje ślad, choćby guzik, jak w sprawie mordu kobiety, której rozczłonkowane zwłoki znajdowano w różnych dzielnicach Krakowa. I po tym jednym guziku policjanci doszli do mordercy. Gdy słucham takich historii, mimo że są makabryczne, odnajduję w nich jakąś nadzieję. Uważaj, zabójco. Nie uciekniesz sprawiedliwości, choćby po latach.

Skąd się pani właściwie wzięła w tym Archiwum X?

- Już kilka lat temu postanowiłam, że o nim napiszę. To brzmi szumnie: policyjne Archiwum X. A w istocie jest to kilka wydziałów przy wojewódzkich komendach w całej Polsce, w każdym pracuje dwóch, trzech śledczych. Nie ma wśród nich ani jednej kobiety. Tylko mężczyźni: oczytani, inteligentni, całkowicie zaangażowani w pracę. Potrafią godzinami ślęczeć nad aktami sprzed 20 lat, przepytywać świadków, którzy mogli coś zobaczyć, jakiś kluczowy szczegół, naście lat temu.

Bałam się, że nie będą chcieli ze mną gadać. Oni nie lubią dziennikarzy goniących za sensacją. Posługują się nimi tylko po to, żeby od czasu do czasu wypuścić jakąś kaczkę dziennikarską, fałszywy news, który może uśpić czujność mordercy albo wypłoszyć go, sprawić, że zacznie w pośpiechu popełniać błędy. Ale od słowa do słowa lody pękały. Śledczy przekonywali się, że staram się dokładnie przyjrzeć każdej historii, nie pracuję po łebkach, żeby szybko zarobić na wierszówkę i uciec do innego tematu. Ja naprawdę chciałam poznać każdą ze spraw, które opisałam w książce - jest ich w sumie osiem. Z czasem z kilkoma z tych policjantów bardzo się zbliżyłam - może nie na zasadach przyjaźni, ale zawodowego sojuszu.

Na czym polegał?

- Pomagali mi w szukaniu akt, podawali ich numery - wydobycie teczek z archiwum sądowego, gdy nie zna się ich sygnatury, jest nieprawdopodobnie trudne. Większość dziennikarzy, którzy piszą o zbrodniach, czyta tylko akty oskarżenia i uzasadnienia wyroków. A moim zdaniem najciekawsze jest to, co pomiędzy. Notatki policyjne, protokoły przesłuchań świadków. Możliwość prześledzenia dzięki aktom tropów, za którymi podążali policjanci z dochodzeniówki, i tych, które z jakiegoś powodu, nie zawsze słusznego, porzucili. Żmudna robota. Żaden tam Wallander. Zdarzało się - jak w przypadku seryjnych zabójstw dwojga dzieci na Pomorzu - że sąd nie wyrażał zgody na to, bym skopiowała akta. Mogłam z nich korzystać tylko na miejscu i notować ważne informacje. Godzinami ślęczałam w czytelni.

 Jak długo pisała pani książkę?

- Dokumentacja i pisanie zajęły dwa i pół roku. Ostatni rok pisałam właściwie non stop i zajmowałam się wyłącznie Zbrodniami prawie doskonałymi, bo zostałam zwolniona  z redakcji "Dużego Formatu". Straciłam etat i jedyne stałe źródło dochodów.

To z czego pani żyła, z zaliczki za książkę od wydawcy?

- Starczyła mi na pół roku. Moja koleżanka, znakomita reporterka Ania Śmigulec, powiedziała, że w Polsce reporter musi mieszkać blisko torów kolejowych, bo tam rośnie dużo szczawiu dobrego na zupę. Taki żarcik środowiskowy. Ja mam to szczęście, że moja mama, fryzjerka, choć na emeryturze, wciąż przyjmuje klientki i zarabia, więc czasami zasilała moje konto. Zawsze mogę na nią liczyć. Poza tym prowadzę kursy reportażu, dorywczo pisuję do gazet. Mam też w planie napisanie serii książek true crime, chyba że wpadnie mi do głowy pomysł na jakąś ciekawą biografię.

Wróćmy do policjantów z Archiwum X. Czym kierują się, wybierając sprawy, którymi się zajmą? Zbrodni nierozwiązanych jest zapewne wiele. 

- Tak. Te, które trafiają do śledczych, to kropla w morzu. Przede wszystkim policjanci dobierają sprawy pod kątem tego, kiedy zbrodnia się przedawni. Jeśli czasu jest mało, to taka sprawa staje się dla nich priorytetem. W Polsce zbrodnia przedawnia się po 40 latach. Policjanci, nawet jeśli akta się rozpadają, a świadkowie zmarli, z uporem myślą, co nowego można wnieść. Albo jeżeli zaginęły dowody - na przykład w sprawie zabójstwa premiera Jaroszewicza na wiele lat przepadły gdzieś folie ze śladami daktyloskopijnymi z miejsca zbrodni, bezcenne z punktu widzenia dochodzeniowca.

Potem okazało się, że wysłano je w paczce do młodszego syna premiera, Jana, wraz z ubraniami zdjętymi z ciał ofiar. Jan, co jest dość niezrozumiałe, nie chciał otwierać paczki i zrobił to dopiero w trakcie wywiadu do reportażu telewizyjnego. Ale wracając do pani pytania: policjanci zastanawiają się, analizując akta sprawy, czy da się coś jeszcze nowego ustalić, używając zabezpieczonych przed laty dowodów, takich jak wspomniane folie czy ślady biologiczne. Tym bardziej że pojawiły się nowe techniki ich analizy. Mamy już bazy DNA i odcisków palców.

A może po latach wypłynął nowy fakt?

- Tak, bywa, że skruszeni przestępcy, schwytani przy okazji innego śledztwa, "przypominają sobie" szczegóły starej zbrodni. Albo toczy się inne dochodzenie, a policjantowi, który ma świetną pamięć, modus operandi - sposób działania zabójcy - przypomina inną sprawę. W 1991 roku w Cedzynie w pobliżu Kielc znaleziono ciała zgwałconej i zastrzelonej Ukrainki i jej dwóch rodaków. Nikt nic nie widział, na miejscu zabezpieczono łuski i spermę, ale zabójcom udało się uciec, w czym pomogła im między innymi ulewa. Zmyła ślady. Po latach policjant z Archiwum X stwierdził, że sposób działania morderców przypomina ten tzw. gangu kantorowców. I trafił w dziesiątkę. Gwałcicielem i zabójcą okazał się plantator truskawek, na pozór spokojny rolnik  z Kielecczyzny. Ostatnio zrobiło się o nim głośno. Jest podejrzewany o współudział w kilkunastu zabójstwach. Ale czasem powodem podjęcia na powrót starego śledztwa jest coś, co w policyjnym żargonie nazywa się "sercem matki".

Metafizyka?

- W pewnym sensie. Szósty zmysł. Doświadczony policjant nigdy nie zbagatelizuje rzuconych przez matkę ofiary słów: "Jestem pewna, że to on zrobił". Tak było w przypadku morderstwa Iwony Cygan. Jej matka pojechała do szefa krakowskiego Archiwum X, Bogdana Michalca, i powiedziała: "Wiem, kto zabił moją córkę. To są ci panowie".

 I wymieniła nazwiska. Znała to środowisko od lat, mijała tych ludzi na ulicy, zauważyła, że nagle zaczęli się zachowywać inaczej. Miała rację. Niedawno, 20 lat po zabójstwie, sprawców ujęto. Czasem jedyną przesłanką do podjęcia śledztwa na nowo jest upór rodziny. Bliscy potrafią chodzić od jednej instancji do drugiej, zanim trafią do Archiwum X z błaganiem: "Pomóżcie". To wielka odpowiedzialność wymierzać sprawiedliwość. Bo nikt z nas nie jest w stanie już nic innego tym rodzinom zaoferować.

Do pani też zgłaszają się bliscy ofiar z prośbą, by zajęła się pani jakąś sprawą?

- Tak, bliscy ofiar, jak chociażby rodzice zmarłej w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach Pauliny Antczak, o której napisałam reportaż. Ale też potencjalni nowi świadkowie. Dlatego prowadzę swoją stronę internetową, zachęcam czytelników do kontaktu. Łatwiej im znaleźć mnie na Facebooku, gdzie założyłam profil: Iza Michalewicz Archiwum X, niż jakiegokolwiek policjanta w komendzie, do którego trzeba dzwonić, wybierać tonowo numer wewnętrzny, przebijać się przez sekretariaty. Ostatnio dostałam mail: jakiś mężczyzna napisał, że jeśli chcę, to on mógłby mi dostarczyć nowych informacji w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów. Odpisałam, że chcę.

 W marcu zatrzymano trzech mężczyzn podejrzewanych o dokonanie tego morderstwa. Ale motywy ich działań nie są jasne, nie usłyszeli jeszcze aktu oskarżenia, więc nie ma pewności, że ujęto właściwe osoby. Moim zdaniem ta sprawa wciąż nie została zamknięta. Mężczyzna, który do mnie pisał, więcej się nie odezwał.

To wyjątkowo brudna historia. Brutalny mord o niejasnych motywach. Nie były chyba czysto rabunkowe. Mówiło się o zabójstwie na tle politycznym, o tajnym komandzie wykańczającym byłych członków komunistycznego aparatu władzy, by nie mogli już nikomu zaszkodzić swoją wiedzą. Nie bała się pani tego dotykać?

- Bałam się. Ale mnie już nic nie zdziwi, dotknęłam samego zła. Dlatego mój adres zamieszkania jest tajny, podobnie jak numer telefonu. Ani jeden, ani drugi nie są udostępniane osobom postronnym. Dostawałam pogróżki po reportażu o kobiecie, ofierze przemocy domowej, która zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach w wyniku zabiegu z zakresu chirurgii plastycznej. Niewykluczone, że było to zabójstwo. W moim budynku na szczęście jest ochrona, która zna mnie od lat, więc czułam się w miarę bezpiecznie, ale strach był.

Tak samo jak niedawno, gdy w internecie pod recenzją mojej książki czytałam komentarz kogoś podpisującego się jako "Diabeł": "Iza, znajdź mnie". Lęk to część mojej pracy zawodowej. Ale dziś mnie nie paraliżuje. Oczywiście są sprawy, do których strach się zabierać. Takie jak mord na Bohdanie Piaseckim, synu Bolesława Piaseckiego, działacza nacjonalistycznego, dokonany w 1957 roku. O nim też bym napisała, mimo że ta historia po ponad półwieczu nadal budzi przerażenie.

Policjanci z Archiwum X muszą przejść ten sam szlak co ci, którzy pierwotnie prowadzili dochodzenie. Ale i panią czekała identyczna droga. Pani nawet pojechała  w Góry Stołowe, żeby pokonać trasę, którą feralnego dnia wyruszyli Anna Kembrowska i Robert Odżga, zastrzeleni tuż koło  turystycznego szlaku.

- Tak. Wybrałam się na ten szlak z przyjaciółmi. Dla nich to miała być wycieczka, dla mnie dokumentacja do tematu. Doszliśmy do miejsca, w którym zastrzelono Anię i Roberta. Trzeba zejść ze szlaku w dół skalistym zboczem, teraz stoi tam mała kapliczka, dwa krzyże, nad którymi zawieszono tablicę: "Byli młodzi, wrażliwi, pełni radości życia. Zginęli od kuli zabójcy na turystycznym szlaku w górach, które tak ukochali. Pokój ich duszy". I nagle nieoczekiwanie dla samej siebie zaczęłam strasznie płakać. Dostałam histerii, w ogóle nie mogłam się uspokoić. Takie piękne miejsce, tacy młodzi ludzie i taka bezsensowna śmierć.

Łatwo się załamać, zwariować, czytając akta, grzebiąc się w tych sprawach, przepytując świadków, rodziny. Wie pani, co mnie ratowało? Właśnie to, że jestem kobietą. Siedziałam wiele godzin nad papierami, przeglądałam skany akt w komputerze. Bywało, że miałam otwarte na monitorze zdjęcie ofiary. Zamyślona, zatopiona w pracy nie zauważałam, że za plecami stawał mój syn. "Mama, co zrobisz na obiad?" - pytał. I schodziłam na ziemię. Szłam robić kotlety. Jak się wali w mięso tłuczkiem, wiele złości można z siebie wytłuc. To pomaga. Łatwiej jest potem zasnąć.

Rozmawiała Jagna Kaczanowska

Twój STYL 7/2018

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy