Reklama

Piotr Bukartyk: Cena za wolne życie bywa za wysoka

Piotr Bukartyk: "Jestem najlepszym ze znanych mi brzdąkających Bukartyków" /materiały prasowe

- Jako nieopierzony szczeniak bardzo chciałem być smutnym, zbuntowanym poetą. Pisałem wyłącznie samobójcze ballady, w których chyba nie do końca byłem szczery, bo w rezultacie ani razu się nie zabiłem - mówi Piotr Bukartyk, autor piosenek, w tym muzycznych felietonów, które przez 15 lat co tydzień prezentował w radiowej audycji Wojciecha Manna. - Patrzę dziś na swoje stare zdjęcia, na których mam spojrzenie spode łba, blond grzywkę, palę papierosa i noszę skórzaną kurteczkę, i myślę sobie: "Boże, jak ja bym cię, chłopaku, w dupę kopnął za tę pozę".

Maja Jaszewska, Styl.pl: O pańskich tekstach mówi się, że to przykład słownej mechaniki precyzyjnej. Podoba się panu taka definicja?

Piotr Bukartyk: - Myślę, że to wynik jakiejś skazy genetycznej. W dzieciństwie bywałem traktowany jak domowa małpka. Co tylko było rytmiczne i do rymu, chłonąłem i powtarzałem. Do dziś dobrze pamiętam płytę formacji Tropicale Thaitii Granda Banda, odtwarzaną na obszytym dermą adapterze. Nie rozumiałem o co chodzi w utworze "Marzenia Szalonego Elektroakustyka", ale brzmienie tych słów zachwycało mnie. Niestety pamiętam długie fragmenty różnych tekstów i one wracają do mnie w najmniej pożądanych momentach. Na przykład, kiedy piszę.

Reklama

Lubi być pan nazywany bardem?

- Obojętnie do jakiej szuflady by mnie nie wciśnięto, mam nadzieję odrobinę z niej wystawać. Żeby zdobyć złoty medal w jakiejś dyscyplinie, najlepiej samemu ją sobie stworzyć. Jestem najlepszym ze znanych mi brzdąkających Bukartyków, bo lista uczestników jest króciutka i zamknięta.

Obrywa się panu od ludzi za kpiący ton i niezależność?

- Kiedyś to nawet bolało. Teraz raczej budzi żałość, bo hejt jest na tak niskim poziomie, że mnie nie dotyka. Mam paru dyżurnych trolli, którzy piszą i pewnie będą pisać, że niepotrzebnie zajmuję się polityką, że jestem agentem i majorem KGB, który w 1980 roku wezwany do Moskwy dostał rozkaz popierania Platformy Obywatelskiej. Jestem rocznik 1964, więc jak łatwo obliczyć, miałem 16 lat, jak zostałem majorem.

Błyskawiczna kariera.

- Pawka Morozow pewnie jeszcze wcześniej awansował. (śmiech)

Na okładce pana biograficznej książki widnieje: "Bukartyk. Fatalny przykład dla młodzieży". Skąd to ostrzeżenie?

- Pewnie trochę bym się obawiał, jakby moje dziecko poszło w moje ślady. To, co robię, nie zapewnia stabilnego, spokojnego życia. Teraz wszystko prezentuje się fajnie, ale sporo przeszedłem. Nie pamiętam ile wynajętych mieszkań po drodze zmieniłem, ale za dużo było tułaczki. Jestem mężczyzną przechodzonym i moje życie rodzinne długi czas było mocno nieustabilizowane. Z bezdomnością skończyłem w okolicach 40. urodzin za namową ostatniej kobiety mojego życia, która ze mną wytrzymuje. Cena za wolne życie jest wysoka, bywa, że za wysoka. Wciąż mam wyrzuty sumienia, że nie byłem takim ojcem dla córki, jak teraz jestem dla syna.

Kiedy pytają o wykształcenie, odpowiada pan, że uczył się "tu i ówdzie". Dużo tych miejsc było?

- Jako wybitny naukowiec otrzymałem możliwość dokończenia edukacji licealnej w trybie zaocznym. Mój kolega, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny, zostawił mi w szkolnym kibelku rozwiązania maturalnych zadań z matematyki, dzięki czemu trafiłem na studia ze wszystkimi z mojego rocznika. Dostałem się na kulturoznawstwo. Jak podsumował egzaminator, mówiłem ciekawie, dużo i nie do końca zgodnie z historią, myląc Cromwella z Wellingtonem. Ale widać moja alternatywna opowieść spodobała się, bo dostałem czwórkę. Niestety trzeba było chodzić na zajęcia, co nie do końca mi pasowało, bo byłem bardzo zaabsorbowany. Układałem piosenki i zajmowałem się bujnym życiem uczuciowym. Po wygraniu ogólnopolskiego przeglądu piosenki autorskiej dostałem zaproszenie do Berlina Zachodniego. To był rok 1983 i niestety nie mogłem wyjechać, bo byłem studentem. Rzuciłem więc studia.

Naprawdę pan to zrobił, żeby pojechać na wycieczkę?

- Wcale nie było to proste. Wylecieć ze studiów można było migiem, ale samemu z nich zrezygnować nie było łatwo. Dostałem tak zwaną obiegówkę, dzięki której dowiedziałem się o istnieniu szeregu instytucji, o których nie miałem pojęcia. Okazało się, że jakieś związki sportowe, organizacje akademickie muszą przyłożyć pieczątkę zezwalającą mi na odejście. Ostatecznie udało się, wyjechałem na dwa tygodnie, a po powrocie odezwała się moja ulubiona Wojewódzka Komenda Uzupełnień pragnąca wziąć mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła. Wyjście było jedno...

Znowu zostać studentem?

- Ani razu nie zostałem nim po to, żeby studiować. Byłem wolnym słuchaczem we Wrocławiu, gdzie brałem udział w zajęciach z kultury języka u profesora Miodka. Mimo że dochodzący, miewałem najwyższe oceny z całej grupy. Niestety, z innymi zajęciami było gorzej. Przez jakiś czas byłem zapisany do studia teatralnego w Kaliszu, gdzie opuściłem 100 procent zajęć. Studiowałem też w Zielonej Górze w WSP, gdzie doszedłem aż do trzeciego roku, na którym opuściłem 250 procent zajęć, bo dopiero po dwóch latach z hakiem ostatecznie mnie skreślono. W sumie miałem tych indeksów kilka, ze cztery może. Ten pierwszy, z Poznania, ma jeden wpis - zaliczone przysposobienie biblioteczne.

Kolekcjoner z pana.

- Może raczej podróżnik. Studiowałem, żeby nie pójść do wojska. Jeździłem z miasta do miasta, aż okazało się, że w wyniku urazu kręgosłupa jestem trwale niezdolny do służby wojskowej.

Nadal w panu siedzi niespokojny duch?

- Myślę, że tak. Wewnętrznie jestem mocno nieustabilizowany. Do potrzeb doczesnych podchodziłem dość niefrasobliwie a wrodzona pyskatość dopełniała całości. Trzeba uważać, żeby z takim podejściem nie skończyć jak obiecujący do późnej starości debiutant. Zdecydowałem się być wiecznie poza schematem. W pojedynkę można płacić dowolną cenę za wybory. Gorzej, jeśli ponoszą za to koszty osoby, którymi powinniśmy się opiekować i wziąć za nie odpowiedzialność. Intencje zawsze miałem dobre, ale wiadomo gdzie jest miejsce dobrych intencji, więc i moimi spora część piekła jest wybrukowana.

A jednak napisał pan:
"Bo choć jedno nad nami niebo
Każdy co innego widzi w nim.
I z tylu chmur ponad głową Czarną Ty,
a ja różową
Wybrałbym, wybrałbym"
Tak wygląda optymizm?

- Tak, i za nic bym swojej wiodącej ku niemu drogi nie zamienił. Każdy musi zaliczyć swoje błędy. Chociaż szczerze współczuję wszystkim, którzy mieli ze mną do czynienia lata temu, bo myślę, że jako nastolatek musiałem być strasznie wrednym bachorem.

Skąd więc w panu ta jasność teraz?

- Mam swoją złotą myśl, że są możliwe szczęśliwe zakończenia "pomimo", a nie "ponieważ". Może dlatego, że spotkałem po drodze kilka osób, które czasami jednym zdaniem zmieniały mój punkt widzenia. Zdawałem sobie z tego sprawę dopiero po jakimś czasie. Jako nieopierzony szczeniak bardzo chciałem być smutnym, zbuntowanym poetą. Pisałem wyłącznie samobójcze ballady, w których chyba nie do końca byłem szczery, bo w rezultacie ani razu się nie zabiłem.

- Miałem 17 lat, kiedy na przeglądzie piosenki w Myśliborzu usłyszałem od Andrzeja Waligórskiego: "Synek, ty nawet fajnie kombinujesz, ale co ty taki smutny jesteś? Jakąś wojnę przeżyłeś?". Jakby mi kto wtedy w mordę strzelił. To ja tutaj świat naprawiam, krew z żył toczę i takie coś słyszę?! Minęło parę miesięcy i pomalutku coś do mnie zaczęło docierać. Kolejne ważne spotkanie było kilka lat potem, z Jonaszem Koftą. Podszedł do mnie w Jaszczurach, po studenckim festiwalu, wyłuskał z tłumu i powiedział: "Pan kiedyś będzie pisał". A ja rozżalony werdyktem, bo nie wygrałem, odpowiedziałem z całą butą dwudziestolatka: "Proszę pana, ja już piszę!". Na co Kofta odpowiedział: "Nie, chłopcze. Nie, ale będziesz".

- I tak zjawiali się różni ważni ludzie, którzy mówili mi dobre słowa. Patrzę dziś na swoje stare zdjęcia, na których mam spojrzenie spode łba, blond grzywkę, palę papierosa i noszę skórzaną kurteczkę, i myślę sobie: "Boże, jak ja bym cię, chłopaku, w dupę kopnął za tę pozę".

Stylizacja na Marka Hłasko?

- Hłasko z Koziej Wólki - pełen pretensji, że świat nie chce go posłuchać. Ale chyba nie było tak najgorzej, skoro dostawałem tyle wsparcia. Na debiutach opolskich śpiewałem śmiertelnie poważną balladę zatytułowaną "Walc ołowianych żołnierzyków". Po koncercie zadali sobie trud, żeby mnie odnaleźć Ewa Bem i Zbyszek Wodecki. Przyszli do garderoby i powiedzieli: "Dla nas był pan najlepszy. Nie wygra pan tego konkursu, bo już od dawna wiadomo, kto jest zwycięzcą. Ale proszę się takimi rzeczami nie przejmować". Nigdy tego nie zapomniałem. To był jeden z ważniejszych momentów dla debiutującego dzieciaka.

Kiedy Piotr Bukartyk brzmi jak Paulo Coelho - czytaj na następnej stronie >>>

***Zobacz także***

Przypięli panu skrzydła. Pan teraz też je młodym przypina?

- Jurek Owsiak poprosił mnie w 2010, żebym napisał piosenkę na zakończenie Przystanku Woodstock. No i napisałem zacytowaną przez panią "Z tylu chmur". Młodzi śpiewają ją na finał Pol’and’Rocka. Jeżdżę na ten festiwal co roku i spotykam się z uczestnikami na czymś, co nazywa się warsztatami muzycznymi, ale tu chodzi przede wszystkim o uwagę poświęcaną dzieciakom. Traktuję to jako swoją powinność. Za to wszystko, co kiedyś dostałem.

Tam też Jurek Owsiak powiedział do młodych: "Nigdy nie gaście w sobie ducha, że Polska jest waszym krajem". Pan też poświęca w swoich piosenkach ogrom uwagi polskim sprawom. Często tym najtrudniejszym.

- Siedzimy sobie teraz z panią i rozmawiamy na zadupiu wszechświata, ale może wszędzie są te same kręgi na wodzie? Poruszam się w obrębie języka polskiego, w tym języku mi się śni, więc i na świat tego języka jestem szczególnie uwrażliwiony. Nie znam żadnego innego tak dobrze. Ale wstrząsają mną różne sprawy dotyczące innych obszarów świata. Cenię w życiu zapał i żarliwość. Ostatnio najbardziej dumny jestem z hasła "rząd nie ciąża, da się usunąć", które pochodzi z piosenki, którą zaśpiewałem u redaktora Wojciecha Manna.


Gościł pan w jego trójkowej audycji co piątek przez 15 lat, za każdym razem przynosząc ze sobą nową piosenkę. Podziwiam tę dyscyplinę i moc twórczą.

- Pisząc, wprowadzam się w trans, więc może nie ja to wszystko napisałem... Na pewno motywujące jest znalezienie się w sytuacji bez wyjścia. Żeby nauczyć się pływać, trzeba znaleźć się w wodzie. Gdyby nie to, że umówiłem się z Wojtkiem, że co piątek przychodzę z piosenką, pewnie przez te lata napisałabym góra 10 procent tego, co powstało na potrzeby audycji. Non stop trenuję i często eksperymentuję. Wszystko polega na tym, żeby nie zabić w sobie dziecka. Co pani tak patrzy? Dobra, wiem, brzmi jak z Coelho... Ale ja się naprawdę cały czas bawię.

Dziecko jest wszystkiego ciekawe.

- Za każdym razem jestem ogromnie ciekaw co wyjdzie z pomysłu, który mi przyszedł do głowy. Nie tworzę jakichś skomplikowanych dzieł, trzymam się dosyć prostej formy, jaką jest piosenka.

Na jednej ze swoich płyt podziękował pan swojej babci Kazi. Na ile była dla pana ważna?

- Niezmiernie ważna. Myślę, że to po niej mam upodobanie do rymowania. Babcia była antyklerykałką, co w tamtych czasach było rzadko spotykane. Była niezwykle charakterna. Byłem jej ulubionym wnukiem i grywaliśmy w tysiąca. Czasami babcia w trakcie gry przysypiała. Moją twórczość darzyła umiarkowanym entuzjazmem, gdyż o wiele wyżej ceniła własną. Została gwiazdą Radia Zachód, bo któregoś dnia w stanie wojennym poszła z własnymi postulatami. Zdzieliła laską strażnika z pepeszą i zażądała rozmowy z tym najważniejszym, co puszcza muzykę. Wysłali do babci młodą redaktorkę z magnetofonem i ona nagrała te postulaty.

Wiadomo jakie one były?

- Tak. Powiedziała, że nie życzy sobie aby między ósmą rano a piętnastą, kiedy dzieci są w szkole a gówniarze w pracy, puszczać jej jakieś szwabskie gadanie. Babcia pochodziła z rosyjskiego zaboru i dzieliła świat na język polski, ruski język okupanta, a cała reszta, czyli angielski, francuski, bantu czy suahili, to było szwabskie gadanie, którego babcia nie życzyła sobie słuchać. Mówiła, że w radiu powinno być "cuś fajnego, ludowego, na ten przykład Śląsk albo Mazowsze". Musiała zrobić wrażenie swoimi postulatami, bo ją potem jeszcze kilka razy zaproszono do audycji. Opowiadała w nich o niedoli emerytów, przedzielając to rymowaną wstawką: "Tak wam mówi babcia stara, co przeżyła nawet cara". Taka była moja Kazia. Przybysz z kosmosu.

- Kiedyś zadzwonił do mnie Jacek Grodzki z Radia Zachód. Archiwizowali stare nagrania i trafił na jedną z opowieści babci Kazi. Mówiła też o mnie: "Córka ma syna, taki grajek z bożej łaski. Może pani zna? Piotr Bukartyk się nazywa. To mój wnuk jest". Zamieściłem fragment tej krytycznej opinii na swojej płycie.

Wczoraj przez pana musiałam wziąć tabletkę przeciwbólową, bo myślałam, że mi stres rozsadzi głowę.

- Dlaczego?!

Obejrzałam teledysk do pana piosenki "Brudna miłość".

- To zasługa Smarzola (reżysera Wojciecha Smarzowskiego - przyp. red.). Zrobił ten film telefonem. W teledysku zagrała mazda, którą dostał od Onetu za film "Kler", co uważał za paradoks, bo chciał tym filmem coś w ludziach zmienić, a nie pieniądze za niego dostawać. Zaraz po zdjęciach oddał samochód na aukcję WOŚP. Być może będzie jeszcze kolejny obraz - do piosenki "Droga do Boga" z mojej najnowszej płyty "Być może to wszystko". Nie zarabiam na płytach, ale robię takie, jakie chcę.

Zakres klimatów, w których pan się porusza, delikatnie mówiąc jest szeroki, żeby nie powiedzieć mocno rozstrzelony. Z jednej strony wstrząsająca "Brudna miłość", z drugiej delikatne i ujmujące "Serce na patyku" czy "Kup sobie psa". Nieźle pan jest rozhuśtany.

- Dla mnie przebywanie między tymi skrajnościami jest niezbędne. Jeśli dłużej przebywam w jednym stylu, jednym temacie, zaczyna mnie mdlić.

Powiedział pan kiedyś o sobie - "ja jestem błazen". Jeśli tak, to chyba jak ten Stańczyk z Wesela, który mówi:
"Polska, swoi, własne łzy,
własne trwogi, zbrodnie, sny,
własne brudy, podłość, kłam;
znam, zanadto dobrze znam".

- Spotykam się z takim porównaniem, ale jestem ogromnie uprzedzony do powagi na własny temat. Jestem kpiarzem. Interesują mnie wyłącznie skrajności. Kpię, może czasami przekraczając granice dobrego smaku. Muszę wtedy poskramiać emocje, bo potrafię być okrutny. Lubię kretyńsko śmieszne rzeczy, które zdarza się, że bawią tylko mnie. Ale taki śmiech jest dla mnie oddechem. Bywa, że na koncertach bardzo wesoło zapowiadam piosenki, które są wstrząsające. Lubię taki słodko-kwaśny przeplataniec. Cieszę się, że mam w tym doborze smaków swój elektorat.

Dużo się pan śmieje, ale poczucie grozy nie jest chyba panu obce?

- Groza proszę pani towarzyszy mi dzień w dzień od wczesnego dzieciństwa. (śmiech).

- A poważnie mówiąc, przez lata czułem paraliżujący lęk przed występem i trwało to długo, mimo że pisałem już w miarę przyzwoite piosenki. Dopiero sporo po trzydziestce się uspokoiłem.

Jakie to uczucie, kiedy pan słyszy innych wykonawców śpiewających pana piosenki? Za jedną z nich - "Qrwa Qrwa" - Artur Caturian dostał Grand Prix na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej.

- Lubię, kiedy one zaczynają żyć swoim życiem, kiedy śpiewają je młodzi ludzie, nieraz mający tyle lat, ile mają śpiewane przez nich teksty. Czasami nawet nie zdając sobie sprawy, kto jest ich autorem albo myląc moje nazwisko. Wtedy sobie myślę, że właśnie o to mi chodzi, o taki rodzaj popularności.

Czuje się pan wolnym człowiekiem?

- Tak i tego nie dam sobie odebrać. Trochę fruwam, a część tej wolności przeznaczam na szlachetny cel. Myślałem, że nikt mnie nigdy nie zmusi do tego, żeby się rzucić w przepaść. A tymczasem syn mnie namówił i wsiedliśmy do czegoś, czego szczerze nienawidzę, a co się nazywa roller coaster hyperion imperium. Miałem wrażenie, że spadamy z wysokości warszawskiego Pałacu Kultury. Wysiedliśmy, popatrzyliśmy na siebie z żoną i poszliśmy zjechać jeszcze raz.

Rozmawiała: Maja Jaszewska

***

Zobacz również:

Rozlicz PIT online już teraz lub pobierz darmowy program

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: piosenkarz | hejt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy