Reklama
Zbrodnia bez makijażu

Wywiad z Katarzyną Bondą

Weszła do polskich więzień, aby porozmawiać z kobietami, które cały kraj postrzegał jako bestie. Książka, którą wtedy napisała nie tylko pomogła czytelnikom zrozumieć, kim naprawdę są morderczynie znane z pierwszych stron gazet, ale była też wykorzystana w badaniach kryminalistycznych.

Katarzyna Bonda opowiada specyfice kobiecej zbrodni, fascynacji profilowaniem kryminalnym i swojej najnowszej powieści "Pochłaniacz".

Izabela Grelowska, Styl.pl: Pani książka "Polskie morderczynie" jest już pozycją kultową. Dlaczego zajęła się pani tym tematem? Chodziło o to, aby je zrozumieć?

Katarzyna Bonda: - Najpierw chciałam się z nimi zmierzyć. W latach 90. obserwowałam, jak pierwsze morderczynie zasiadły na ławach oskarżonych. Nie chodziło tu o zbrodnie przy krojeniu chleba, kiedy żona zabija dręczącego ją męża, ale o babki mordujące z zimną krwią, często dowodzące grupą mężczyzn.

Reklama

- To był szok. Nie było jeszcze wtedy medialnego serialu o matce Madzi, ludzie nie byli przyzwyczajeni do takich rzeczy. Ciekawiło mnie, co w nich jest takiego, co mają w sobie. Wyobrażałam sobie, że są rodzajem nadczłowieka, że są to kobiety silne, pozbawione uczuć, coś jak połączenie Lady Makbet i Hannibala Lectera. Do napisania książki dojrzałam później.

- Postanowiłam pojechać do Moniki Szymańskiej, która była wtedy według mnie największą bestią. [Monika Szymańska - w 1997 roku brała udział w zamordowaniu 19-letniego maturzysty, który wcześniej był przez wiele godzin przetrzymywany i torturowany w jej mieszkaniu, wg sądu dowodziła grupą sprawców - przyp red.] Przygotowywałam się jak na pojedynek. Zgodnie z radą psychologa więziennego ubrałam się w całkowicie aseksualny sposób: żadnego dekoltu, rozpuszczonych włosów. Zrobiłam reaserch, napisałam sobie pytania. Teraz się z tego śmieję.

- Pamiętam moment, kiedy ją zobaczyłam. Nie poznałam jej. Wcześniej widziałam zdjęcia z zatrzymania: to była dresiara z odrostami na farbowanych blond włosach, kafar w damskim wydaniu.

- A tu przyszła taka... ciocia. Wyglądała jak zwykła kobieta, pracująca na poczcie czy w Biedronce. I to mną wstrząsnęło. Zdjęłam marynarkę i stałam się znowu sobą, zaczęłam z nią rozmawiać. Kiedy stamtąd wyszłam, to wiedziałam, że to nie będzie książka o bestiach, ale o zwykłej kobiecie, która stała się morderczynią.

Istnieje ogromne zainteresowanie postaciami morderców. Nie bała się pani, że umożliwi im wylansowanie się na celebrytki?

- Myślę, że jest to coś zupełnie innego niż podgrzewanie atmosfery na bieżąco, jak to było w sprawie Katarzyny Waśniewskiej.

- Inny był cel, operowałam też innymi emocjami. W książce chodzi o to, aby je zrozumieć. Dałam im szansę się wypowiedzieć, ale później skonfrontowałam to z zawartością akt. Ten zabieg robi ogromne wrażenie na czytelnikach, a ja, pracując z tymi kobietami, odczuwałam to samo. One uwodzą, co jest typowe dla zbrodni kobiecej. Dlatego opis zbrodni na podstawie akt, uznałam za niezbędny.

To książka poświęcona kobietom, czy kobiece zbrodnie są inne?

- Zdecydowanie. Brutalne morderstwo nie leży w naturze kobiety. Jeśli dokonała takiego przestępstwa, to musiała być kiedyś złamana.

- Chociaż emancypacja kobiet i to, że mogą one rywalizować z mężczyznami w wielu dziedzinach, wpływa na wzrost agresji, to silne kobiety, które robią kariery, nie dokonują zbrodni. Chyba że coś się wydarzyło w przeszłości. Mogła to być agresja fizyczna, albo, co jest o wiele straszniejsze - przemoc psychiczna. Ta ostatnia nie zawsze ma charakter świadomy. Bywa, że rodzice w dobrej wierze, chcąc ratować swój toksyczny związek, uczą dziecko kłamstwa, tolerancji dla agresji psychicznej, manipulacji, oszustwa. Jeśli dziewczynka wzrasta w takiej atmosferze, to nie wierzy w dobro i później, już jako kobieta, trafia na swoją ofiarę.

- Polecam tu rozdział o Małgorzacie Połczyńskiej, która była lekarzem mającym dwie specjalizacje, pracowała w pogotowiu, ratowała życie, i która zamordowała żonę swojego kochanka.

Nie płaciła im pani za te wywiady, a historie nie są anonimowe, każda jest opatrzona zdjęciem i nazwiskiem. Jak pani myśli, dlaczego się zgadzały na te rozmowy?

- Nie wiem. Dokonały zbrodni, odsiadują wyroki, a zapewniam, że więzienie to nie jest fajny domek. Mieszkają w wieloosobowych celach, są całkowicie pozbawione prywatności. Mają po dwie zmiany odzieży, nie mają nawet podpasek, pęsetki, czy innych ważnych dla kobiety przedmiotów. Mają dzieci, które ich nie odwiedzają i mężów, którzy je zostawili.

- Nigdy nie dojdziemy do tego, jakie są ich motywacje. Obiektywnie rzecz biorąc w ogóle im się to nie opłacało. Mógł to być rodzaj spowiedzi, a spowiedź leczy. Może chodziło o to, że doświadczyły zrozumienia, bo ja ich nie oceniałam, ale słuchałam.

- Jedna z bohaterek, Mirka Romanowska, która zabiła męża i pochowała go w kanale w garażu, wpadła, bo codziennie chodziła się tam modlić i palić świeczki. Ona jako jedyna miała poczucie winy i dręczyły ją koszmary. Każdej nocy we śnie dokonywała tej zbrodni na nowo. Dużo o tym rozmawiałyśmy i kiedy po dłuższym czasie, już po urodzeniu dziecka i po opracowaniu materiałów, wróciłam, aby autoryzować rozmowę, powiedziała mi, że mąż już do niej nie przychodzi we śnie. Nie pomógł psycholog więzienny, nie pomogły leki psychotropowe, a pomogły te rozmowy.

- Chociaż wzięłam ich historie, zabrałam im kawałek duszy, również coś im dałam. Podczas tego projektu okazało się, że jestem w ciąży. Mimo protestów rodziny, kontynuowałam pracę do 8-9 miesiąca. Mój brzuch rósł razem z książką. I to, że ja mimo wszystko nadal do nich przyjeżdżam, też było dla nich ważne.

Przynajmniej dla jednej z nich była to terapia, a czym były te rozmowy dla pani?

- Dla mnie to też była terapia. Ta książka jest dla mnie ważna z wielu powodów, i z punktu widzenia zawodowego i emocjonalnego. Na pewno chciałam się zmierzyć ze swoimi demonami i udowodnić sobie, że nie jestem taka zła. Na pewno chciałam znaleźć jakiś element dobra, a także odpowiedź na pytanie, skąd się bierze zło. Był to dla mnie tez rodzaj testu mającego określić, czy będę pisać książki czy nie. Zmierzyłam się z bardzo trudnym tematem i nie mogłam już dłużej być dziennikarką. Nie chciałam robić nic innego - tylko pisać. Zaczęłam postrzegać świat w inny sposób.

Teraz pisze pani powieści kryminalne. Bohaterka pani najnowszej książki, "Pochłaniacz", jest profilerem policyjnym. W jaki sposób poznała pani metody pracy profilerów?

- Zafascynowałam się pracą profilerów, czyli psychologów policyjnych, którzy na podstawie obrażeń ciała i innych elementów, potrafią określić cechy psychologiczne sprawcy, jeszcze kiedy pracowałam jako dziennikarka.

- Pojechałam do Bogdana Lacha, który był wtedy jedynym w Polsce profilerem. Przygotowałam się do tej rozmowy na tyle na ile mogłam, bo nie było wtedy w Polsce dostępnej literatury. Dzięki koledze policjantowi korzystałam z biblioteki FBI. Bogdan Lach zaraził mnie tym tematem i nasza współpraca zaowocowała książką. Od tego czasu poznałam też innych profilerów i metody ich pracy. Teraz stwierdziłam, że skoro stworzyłam już postać profilera Huberta Mayera, to pora na kobietę profilerkę.

A w Polsce pracują kobiety profilerki?

- Tak, choć jest ich niewiele. Pod wieloma względami kobiety są w tym lepsze, ale mają ogólnie słabszą osobowość.

- Kobiety wykazują się większą wrażliwością, lepiej analizują, mają więcej cierpliwości, ale nie wytrzymują presji. W książce Sasza bardzo rozwiązuje długo jedną zagadkę, natomiast prawdziwy profiler ma w miesiącu 14 spraw, a oprócz tego całą masę innych obowiązków. Jest to mocno obciążające.

- Natomiast profilerka, która była pierwowzorem Saszy Załuskiej, naprawdę pracuje w Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield i jest doktorantką Davida Cantera

Czy w Wielkiej Brytanii jest inne podejście do profilowania?

- Oni podchodzą do tego mniej sceptycznie. W Polsce jeszcze do niedawna profiler był nazywany psycholaską, co było dość obraźliwe. Natomiast w Wielkiej Brytanii ta dziedzina mocno się rozwija.

- Analizuje się na przykład życiowe narracje przestępców (life narratives), co  także wykorzystałam w "Pochłaniaczu". Bada się przestępców, którzy już dostali wyroki, odbywają karę, ale już chcą mówić. Poszukuje się  elementów, które warunkują przestępcę, określają jego motywy. Analizuje się dlaczego dokonał zbrodni, jak wybrał narzędzie, jak planował zbrodnię, jakie było odejście z miejsca zdarzenia, aby później wyciągnąć wnioski pomocne w poszukiwaniu innych sprawców.

 Podobno profilowanie to nie tylko dziedzina wiedzy, ale też sztuka...

- Tak. Nie wystarczy wiedza, trzeba mieć też pewien rodzaj intuicji. Nawet to, że ktoś jest dobrym psychologiem, nie oznacza, że będzie dobrym profilerem.

- Profiler musi umieć szybko połączyć elementy zagadki i postawić hipotezę, ponieważ jego praca ma na celu ograniczenie grona podejrzanych, co oznacza, że ma sens na początku śledztwa, kiedy sprawca nie zdążył jeszcze zatrzeć śladów ani uciec.

- Profiler powinien posiadać też dar, czyli znajomość ludzkiej natury. Nie chodzi tu o wiedzę książkową, raczej o umiejętność, którą posiadają np. genialni oszuści, którzy potrafią błyskawicznie przejrzeć człowieka, nawet na podstawie mowy ciała. Profilerzy używają tej umiejętności w dobrych celach.

"Polskie morderczynie" też zostały wykorzystane do badań nad profilowaniem...

- Tak. Kiedy rozpoczynałam pracę nad "Polskimi morderczyniami", nie zdawałam sobie sprawy z tego, że będzie to książka kultowa, że czegoś takiego nie zrobił jeszcze żaden pisarz ani naukowiec. Rzeczywiście wszystkie  materiały pojechały  później do Wielkiej Brytanii do profilerki, która stała się pierwowzorem Saszy z "Pochłaniacza".

  - Teraz powstają narracje na podstawie wywiadów, między innymi, z moimi morderczyniami. Jest to wielki projekt badawczy,  w który zaangażowany jest Instytut Psychologii Śledczej i UJ. I to, że mam w tym swój udział, to dla mnie to wielki zaszczyt. 

Z Katarzyną Bondą rozmawiała Izabela Grelowska

Więcej o książce!

 

 

 

 

 

 

 

 

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Izabela Grelowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy