Reklama

Jaka to różnica?

Przywykliśmy uważać, że im więcej lat dzieli rodzeństwo, tym trudniej o dobre relacje między nimi. Bo jak tu złapać kontakt, gdy jedno kończy szkolę, a drugie dopiero ja zaczyna. To nie do końca prawda…

Bracia Cezary i Radosław Pazurowie są różni. Starszy ekstrawertyczny, pełen temperamentu. Młodszy wewnętrznie skupiony, refleksyjny. Za to przez telefon ich głosy brzmią identycznie.

Pierwszy raz razem na ekranie bracia Pazurowie pojawili się 17 lat temu w "Pożegnaniu z Marią" w reż. Filipa Zylbera. Całkiem niedawno Radosław wcielił się w postać gangstera w filmie "Weekend", debiucie reżyserskim Cezarego. - Namówiłem go na rolę "wbrew warunkom". Zagrał czarny charakter, zresztą bardzo przekonująco - chwali go brat. - Dla mnie to był tylko fajny epizod, świetna okazja, żeby się spotkać - zaznacza młodszy Pazura.

Różnica wieku między nimi wynosi siedem lat. - Jak Radek się urodził, byłem w pierwszej klasie szkoły podstawowej - wspomina Cezary. - Był olbrzymi. Ważył prawie 6 kilogramów, miał 56 centymetrów długości. Poszliśmy z kolegami popatrzeć i w końcu oni mówią: "Nie martw się, to twój brat. Nie musi od razu ładnie wyglądać". Nawet dziś, po latach, Cezary potrafi z fotograficzną pamięcią odtworzyć scenki ze wspólnej przeszłości. - Całe moje dzieciństwo związane jest z Radkiem - tłumaczy. Jako siedmiolatek umiał już prać tetrowe pieluchy i prasować, do niego też należała opieka nad maluchem. Karmił go z butelki, wyprowadzał na spacerki. Raz szedł z wózkiem, Radek miał może półtora roku, patrzy, a na gałęzi siedzi mucha olbrzymka. Chciał ją złapać i pokazać w szkole, na chwilę puścił wózek. Ten stoczył się po kocich łbach, brat wypadł na kamienie. Była krew, ale nic mu się nie stało. Dostał straszną burę od mamy. Wspomina, że wszędzie chodził z wózkiem. Nawet gdy bawił się w chowanego.

Reklama

- Mało pamiętam z dzieciństwa - mówi młodszy brat. Mam wrażenie, że świetnie radziłem sobie sam. Czasem czułem się wręcz, jakbym był jedynakiem. Od początku żyliśmy z Czarkiem w dwóch oddzielnych światach. Nie przypominam sobie, żeby on się mną jakoś szczególnie zajmował.

- Byłem tchórzem - przyznaje Cezary. - Swoje kompleksy na podwórku leczyłem wyczynami Radka. On słabo jeszcze chodził, a już kopał piłkę, lewą i prawą nogą, tak go nauczyłem. Ja nie umiałem robić fikołka w przód, on potrafił. Osiągnął mistrzostwo w ping-pongu. Brałem go potem ze sobą tam, gdzie stały stoły. Podchodziłem do dorosłych i mówiłem, pokazując na Radka: "Ten mały to by z panem wygrał". Słyszałem śmiech: "Coś takiego?!". "A założymy się o 10 zł?", pytałem niezrażony. Zawsze wygrywał.

Cezary pamięta, że jak Radek coś zbroił, to jemu się obrywało. - Raz odrabiam lekcje. Mówię, żeby mi nie zawracał głowy, bo się teraz uczę do klasówki. Poszedł do drugiego pokoju, walnął ręką w misę z landrynkami, tak że się rozsypały. Mama pyta: "Co się stało?", a Radek: "Czarek mnie uderzył". Jak mogłem go uderzyć, kiedy byłem w innym pokoju?! Mama przybiegła i dała mi ścierką w łeb. Taka jest sprawiedliwość.

- Moja szkoła podstawowa i jego liceum to był czas, kiedy totalnie oddaliliśmy się od siebie - wspomina Radek. - Czarek bywał bardzo zajęty, trochę chorował. Mnie natomiast więcej było wolno. Lubiłem spędzać czas poza domem, z chłopakami z osiedla. Miałem swoje sportowe pasje, przede wszystkim piłkę nożną. Byłem szczęśliwy.

Rodzice wpoili mu, że Czarek jest kimś, z kogo powinien brać przykład. Chodził do tych samych szkół i od początku zderzał się z legendą brata. To nie było łatwe, bo często miał wrażenie, że jest do niego porównywany. Jako dorastający chłopak był totalnie zauroczony Czarkiem. - Chodziłem do liceum, on już studiował - opowiada Radek. - Bardzo mi wtedy brakowało jego obecności. Kiedy się zjawiał, to było święto. Żyłem jego opowieściami, poruszały moją wyobraźnię i sprawiały, że zainteresowałem się sztuką. Należałem do kółka teatralnego, brałem udział w konkursach recytatorskich, które wygrywałem. Śmiem twierdzić, że zostałem aktorem dzięki bratu, choć on był temu od początku przeciwny.

- Bałem się o niego - tłumaczy Cezary Pazura. - Czułem się po rodzicielsku odpowiedzialny. Już wiedziałem, że aktorstwo to nie jest kawałek lekkiego chleba. Ale on był uparty i postawił na swoim. W szkole teatralnej uczyłem go na pierwszym roku, byłem asystentem Jana Machulskiego. Pomagałem mu też finansowo, bo stypendia wtedy były mizerne, a ja już zaczynałem nieźle zarabiać. Wbrew obawom brata Radek dobrze sobie radził, był ambitny i samodzielny. Dostawał coraz ciekawsze role w filmie i teatrze. - To, że Czarek był już w tym czasie popularny, paradoksalnie, bardziej mi przeszkadzało, niż pomagało - wspomina. - Choć wielu ludzi myśli, że jest odwrotnie. Środowisko przyglądało mi się podejrzliwie. Jest już jeden Pazura, to po co drugi. Musiałem uwolnić się spod uroku brata i udowodnić, że istnieję w tym zawodzie niezależnie.

W tych dążeniach Radka wspierała żona Dorota Chotecka, również aktorka. Zadał sobie pytanie, kim jestem? I w końcu znalazł odpowiedź. Dużą rolę w jego wewnętrznej transformacji odegrał wypadek, który omal nie pozbawił go życia. Przewartościował wszystko. W dniu wypadku Cezary kręcił film na Litwie, w przerwie poszedł do garderoby. - Patrzę, mam 45 nieodebranych wiadomości. Dzwoni telefon. To kolega: "Wiesz już?", pyta. Ja na to, że nic nie wiem. On: "To usiądź. Twój brat nie żyje". Taką informację usłyszał w radiu. Po chwili rozmawiam z mamą. "Żyje, żyje", uspokaja mnie głos w słuchawce. Natychmiast zadzwoniłem do brata i udało mi się jeszcze z nim porozmawiać, zanim stracił przytomność. Ten wypadek to była masakra, bardzo się bałem, że mogę go stracić. - Mnie to doświadczenie zbliżyło do Boga i nauczyło, że rodzina jest najważniejsza - mówi Radek. - Liczą się czas i uwaga poświęcona bliskim, to dużo istotniejsze niż kariera.

Urodziła się moja córka Klara, potem Cezary został ojcem Amelki. Obaj jesteśmy dorośli, różnica wieku przestała mieć znaczenie. A jednak mam wrażenie, że w tym dorosłym życiu nie zadaliśmy sobie trudu, żeby poznać się bliżej. Przeszkadza mi, że nasze kontakty są takie sporadyczne i powierzchowne. Znam raczej świat zewnętrzny Czarka, jego role i sukcesy, ale nie wiem, co czuje, o czym myśli. Chciałbym z nim kiedyś pojechać w jakąś leśną głuszę. Z dala od ludzi i telefonów. Usiedlibyśmy nad wodą i pomilczeli. A potem zaczęlibyśmy rozmowę…

Patrzę na Marysię i trochę jej zazdroszczę, że ona te najpiękniejsze lata ma dopiero przed sobą - mówi Anna Kalczyńska, dziennikarka telewizji TVN24, o swojej młodszej o czternaście lat siostrze.

Ania przychodzi na spotkanie z wózkiem, w którym śpi niespełna roczny synek. Dziecko i praca całkowicie wypełniają jej czas. Od trzech lat jest szczęśliwą żoną. W zawodzie wiele osiągnęła, ale dużo jeszcze przed nią. Znakomicie wykształcona, przygotowana do najtrudniejszych zadań. A przy tym kobieta stylowa, zachwycająca urodą. 20-letnia Marysia różni się od starszej siostry wyglądem, temperamentem i sposobem bycia. Nawet mówi inaczej. Szybciej, głośniej. Uprawia wiele sportów, jej ulubiony to parkour. Jego ideą jest szybkie poruszanie się po mieście za pomocą własnego ciała. Przeskakując parkany, wspinając się na dachy, człowiek pokonuje własne ograniczenia, oswaja strach. Często uświadamia sobie, że bariery tkwią w naszej głowie, w sposobie myślenia.

Marysia zawsze dobrze czuła się w towarzystwie chłopaków. Chodziła z nimi na treningi z akrobatyki, ćwiczyła wytrzymałość. - Patrzyłyśmy na to z mamą nieco zaskoczone - opowiada Ania. - Ja uczęszczałam do szkoły muzycznej, rozwijałam wrażliwość, a nie mięśnie. Marysia była silna, nosiła spodnie i trampki. Wydawała nam się trochę mało kobieca. Aż chyba w liceum nastąpił zwrot w stronę kobiecości, zaczęła pożyczać ode mnie wyjściowe ciuchy, ale nadal lubi biegać po mieście i unika butów na obcasie.

34-letnia Ania uważa, że młodsza siostra odmłodziła zarówno rodziców, jak i ją samą. - Dzięki Marysi mam kontakt z jej rówieśnikami, wiem, co ich interesuje, jakiej słuchają muzyki. Obie zgodnie twierdzą, że duża różnica wieku nie jest żadną przeszkodą w siostrzanej przyjaźni. - Namawiałabym wszystkich rodziców, którzy chcą się późno zdecydować na dziecko i wahają się, uważając, że różnica lat między dziećmi może być zbyt duża, by się tego nie obawiali - przekonuje Ania, która ma też o rok młodszego brata Filipa (dziennikarza sportowego). Wychowywali się jak rówieśnicy, trzymali ze sobą sztamę. - Gdy okazało się, że mama jest w ciąży, Filip bardzo się ucieszył, ja wręcz przeciwnie - wspomina Ania.

- Jako czternastolatka bardzo potrzebowałam uwagi rodziców. Wyobrażałam sobie, że teraz, gdy jesteśmy z bratem już prawie dorośli, staniemy się partnerami dla rodziców. Że będziemy chodzić z nimi do kina, do teatru, uczestniczyć w dyskusjach o sztuce. A tu nagle okazało się, że pojawi się ktoś, kto całkowicie zburzy te plany. Świat mi się zawalił. Tak było do chwili, gdy Marysia się urodziła. Ania pamięta, że w dniu, w którym jechali po mamę do szpitala, z wrażenia omal nie spadła ze schodów. A potem zobaczyła siostrę.

Rodzice pozwolili jej wziąć niemowlę na ręce i zanieść do samochodu. Strasznie się dziwiła: "Boże, jaka ona brzydka, taka pomarszczona". Ale i tak się w niej zakochała. Od pierwszego wejrzenia. Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Odtąd każdy nowy dzień był pełen niespodzianek. Po szkole Ania biegła do domu, żeby pobyć przy Marysi. - Mama śmiała się, że obudził się we mnie instynkt macierzyński - opowiada. - A to nie tak, dobrze wiedziałam, ile trudu wymaga opieka nad małym dzieckiem. Ja spijałam samą śmietankę, czyli te najpiękniejsze momenty - uśmiechy Marysi, jej pierwsze słowa. Nie byłam zazdrosna o siostrę, czułam do niej bezwarunkową miłość. Była naszą "kluseczką"…

- Myślę, że pierwsza twarz, którą studiowałam, leżąc w łóżeczku, to twarz Ani - mówi Marysia. - Oczywiście, nie mogę tego dobrze pamiętać, ale mam wrażenie, że ona zawsze przy mnie była. Z czasem opieka przerodziła się w przyjaźń. Bardzo nas połączyła szkoła. Ania chodziła do francuskiej szkoły, ja poszłam w jej ślady. Rodzice nie mówią po francusku, więc siostra była jedyną osobą, która mogła mi pomóc w lekcjach. Nie było jednak takiej możliwości, żeby coś zrobiła za mnie.

- Zawsze była nad wiek dojrzała - opowiada o niej Ania. - Trochę odstawała od rówieśników. To chyba efekt posiadania starszego rodzeństwa i poważnych rozmów, jakie z nią prowadziliśmy.

- A jednak rodzice długo traktowali mnie jak dziecko, zawsze byłam tą najmłodszą - wtrąca Marysia. - A teraz jadę studiować marketing we Francji, myślę, że ciężko im się z tym pogodzić. Pamiętam, jak Ania wyjeżdżała do Brukseli na staż w Komisji Europejskiej. To, że opuszcza rodzinny dom, odbierałam jako straszny cios. Miała 26 lat, a ja 12. Żegnała się na dole z rodzicami, a ja wisiałam na poręczy od schodów i płakałam. Wyjeżdżała właśnie wtedy, gdy obecność starszej siostry była mi naprawdę potrzebna.

Na szczęście rozstanie nie oddaliło ich od siebie. Przeciwnie. Po powrocie emocjonalna więź stała się mocniejsza, bardziej dojrzała. - Ania jest pierwszą instancją, do której uderzam, gdy pojawia się jakiś problem. Uważnie słucham tego, co mówi, i bardzo liczę się z jej zdaniem. Marysia cieszy się, że w rodzinie pojawiło się dziecko - siostrzeniec Jaś, że może przyglądać się z bliska macierzyństwu siostry. - Mam wrażenie, że przeżywam w życiu bardzo podobne sytuacje do tych, które są udziałem Ani, tylko o dekadę później. Tak było z francuską szkołą i z językami. Ona studiowała lingwistykę, ja też uczyłam się francuskiego, angielskiego i hiszpańskiego. Ania ma na mnie wielki wpływ. Dla niej to jest naturalne, natomiast moje otoczenie widzi, że chcę być taka jak starsze rodzeństwo, że wciąż próbuję ich dogonić.

Rodzeństwo Agnieszka i Robert Kudelscy świetnie bawią się w swoim towarzystwie. Mają podobne poczucie humoru.

Robert ma 36 lat, jest aktorem, znanym między innymi z serialu "Na Wspólnej". Agnieszka pracuje jako kierownik produkcji w warszawskim studiu dubbingowym. Urodziła się siedem i pół roku po bracie. - Rodzice mieli konflikt serologiczny. W tamtych czasach to była poważna sprawa - tłumaczy Robert. - Lekarze doradzali im, by poczekali z drugą ciążą ze względów zdrowotnych. Mama, która sama była jedynaczką, bardzo chciała mieć drugie dziecko, uparła się. Długo nie mówili mi, że będę miał rodzeństwo, chyba bali się zapeszyć. Gdy w końcu się o tym dowiedziałem, nie wiem skąd, ale miałem pewność, że będzie dziewczynka.

Robert dobrze pamięta dzień, w którym mama wróciła ze szpitala. Z zawiniątkiem w ręku przekroczyła próg domu. Stęskniony skoczył, żeby się przytulić. Delikatnie, ale stanowczo odsunęła go od siebie, bojąc się o dziecko, a może jeszcze nie czując się dobrze. Odebrał to jako gest odrzucenia. W jednej chwili znienawidził niemowlaka. On, do tej pory wychuchany jedynak, czuł się strasznie zazdrosny o uwagę i uczucia mamy. Po cichu zaczął obmyślać plany pozbycia się siostry. Okazja nadarzyła się, gdy mała miała trzy miesiące. Robert ukradkiem wyciągnął śrubki z jej łóżeczka i sprawił, że się rozpadło. Potem z satysfakcją patrzył, jak przerażeni rodzice biegną dziecku na ratunek. - Chyba wtedy zrozumieli, że należy mnie zaangażować w wychowanie dziecka - wspomina Robert. - Od tej pory asystowałem przy kąpielach, przewijaniu i usypianiu. Poczułem się ważny. Godzinami siedziałem przy łóżeczku siostry i wpatrywałem się w nią.

- Ja go z tamtych czasów w ogóle nie pamiętam - śmieje się Agnieszka. - Obecność Roberta zaczęłam świadomie rejestrować dopiero, jak miałam sześć lat. Bywałam nieznośna. Biegałam do rodziców i skarżyłam albo mazałam w jego zeszytach. On też nie zawsze był w porządku. Raz jakiś kolega kopnął mnie przy nim, a on mnie nie bronił. Były też sytuacje, kiedy Robert jawił się jej jako bohater. - Miałam jedenaście lat. On wybierał się ze swoją paczką z liceum nad morze do Jastarni - wspomina. - I zabrał mnie ze sobą. Który starszy brat by się na to zdobył, żeby ciągnąć ze sobą małolatę?

- Różnica wieku sprawiła, że byłem dla Agnieszki bardziej jak rodzic niż brat - mówi Robert. - Czułem się za nią odpowiedzialny, zresztą, do dziś tak mam. Dzwonię, sprawdzam, czy bezpiecznie wróciła wieczorem do domu. Teraz może już mniej, bo odkąd jest w szczęśliwym związku, ma się kto nią opiekować. Był czas, gdy stracili ze sobą kontakt. W okresie gdy Agnieszka dorastała, brat był jej najbardziej potrzebny, ale wyjechał z Kutna na studia do Warszawy. Spotykali się kilka razy w roku i niewiele mieli sobie do powiedzenia. Po maturze Agnieszka postanowiła spróbować szczęścia w stolicy. Wiedziała, że może liczyć na pomoc brata, ale niczego od niego nie chciała. Samodzielnie i ambitnie stawiała pierwsze zawodowe kroki. - Wtedy jeszcze mało o sobie tak naprawdę wiedzieliśmy - wspomina Robert. - Spotykaliśmy się sporadycznie, prowadziliśmy zdawkowe rozmowy.

Wszystko zmieniło się jednej nocy. Spacerowaliśmy po Warszawie i gadaliśmy tak otwarcie jak nigdy dotąd. Wiele sobie wyjaśniliśmy. To był przełom w naszych stosunkach. Dziś mogę powiedzieć, że Agnieszka jest dla mnie najbliższą osobą, potrafimy o wszystkim sobie powiedzieć, także o trudnych sprawach. Fakt, że jest siostrą, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Bo nigdy mnie nie zawiedzie, nie zostawi… - My jesteśmy przeciwieństwem - tłumaczy młodsza siostra. - Robert jest bardziej opiekuńczy, uczuciowy. Potrafi ugotować wspaniały obiad, ładnie nakryć do stołu. Ja odwrotnie, jestem konkretna, unikam podniosłych i głębokich tematów, lubię się zdystansować.

Przyglądam się im, gdy tak siedzą razem przy stole. Niby nie są do siebie podobni. A jakby mówili jednym głosem, jedno zaczyna zdanie, drugie je kończy. - Mamy też grono wspólnych znajomych i różnica wieku wcale nam w tym nie przeszkadza - mówi Agnieszka. Na początku mieszkali daleko od siebie, w dwóch odległych dzielnicach Warszawy. Dziś dzieli ich tylko ulica. - Kiedyś Robert wpadł do mnie, żeby pożyczyć mąkę. Ja w domu nie gotuję, ale akurat mąkę miałam - śmieje się siostra.

Często się odwiedzają, lubią ze sobą przebywać. Oboje kochają psy. Ona ma trzy mopsy, on labradora. - Jest także wspólna praca - dodaje brat. - Założyliśmy razem teatr. Projekt Teatr Warszawa działa już trzy sezony. Przygotowujemy spektakle. Ja czuwam nad sprawami artystycznymi, Agnieszka nad organizacją i finansami. Wygląda na to, że doskonale się uzupełniamy. Aktor przyznaje, że młodsza siostra bywa dla niego najsurowszym krytykiem. Nigdy nie owija w bawełnę i od razu mówi, kiedy coś jej się nie podoba. - Słucham tych uwag. Wściekam się jak diabli, ale słucham. Bo kogo mam słuchać jak nie jej?

Magda Rozmarynowska

PANI 10/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy