Reklama

Odsetki od marzeń

Na własne mieszkanie, na dom. Czasem na samochód lub „odrobinę luksusu”. Kilka lat temu stać nas było na kredyt, jednym podpisem kupowaliśmy sobie lepsze życie. Dzisiaj przychodzi za nie rachunek. Waluty drożeją, płace maleją, bank domaga się kolejnej wpłaty. No i te myśli: Na czym oszczędzić? A może oddać dom? I co będzie, gdy mnie zwolnią z pracy? Czy marzenia na kredyt jeszcze nam smakują?

Barbara, adiunkt na uczelni, i Irek, grafik. Warszawiacy, rodzice dwójki kilkulatków. Ich miesięczny domowy budżet to 4300 złotych. Rata kredytu za mieszkanie po obecnym kursie franka: 3400 zł. Zdarza się, że po opłaceniu rachunków nie zostaje im nic.

Barbara: - Niedawno przypomniała mi się wojenna opowieść prababci. Mówiła: "Żeby nakarmić dzieci, biegałyśmy z siostrą na pola kraść ziemniaki i marchewkę. Nad głowami latały nam bomby". Nie porównuję jej przeżyć do swoich, ale ten obrazek miałam w głowie, kiedy rok temu byliśmy w największym finansowym dole, a mąż wybrał się z sąsiadem na pobliski bazar. Przyniósł obite śliwki, pomidory, kilka ładnych kalafiorów i kabaczków. "Będzie obiad na dwa dni", mówił dumny, jakby wrócił z grzybobrania z koszem prawdziwków. A mnie było wstyd: wykształcony, zdrowy facet, który od kilku miesięcy nie może znaleźć pracy. Ale gdy robiłam kolejny wek, pomyślałam: "Schowaj dumę, zostało wam sto złotych, a wypłata za dwa tygodnie".

Nie zawsze było źle. Rok 2007, koniec lata, wtedy wszyscy znajomi kupowali większe mieszkania albo mówili, że planują. Miałam pewny etat na dwóch uczelniach, Irek pracował dla koncernu. Wspólnie zarabialiśmy 11 tysięcy. Frank kosztował trochę ponad 2 złote i według prognoz mógł wzrosnąć maksimum do 2,30. Trzech analityków w różnych bankach przekonywało nas, że gospodarka będzie się rozwijać. Udowadniali, że kredyt w szwajcarskiej walucie jest tańszy niż w złotówkach. Trudno nam było się z tym nie zgodzić.

Szukałam w internecie idealnego miejsca dla nas. Znajdowałam fajne mieszkania, ale gdy dzwoniłam do pośredników, słyszałam: "sprzedane, dziś podpisaliśmy umowę przedwstępną". Najlepsze oferty znikały z rynku momentalnie. Spodobało mi się Miasteczko Wilanów - trochę snobistyczne, ale ciche, czyste, ze spójną architekturą i zielonymi terenami wokoło. Zadzwoniłam do dewelopera. "Mam ostatnie siedemdziesiąt metrów z wielkimi oknami", powiedziała miła pani. Weszłam do tego mieszkania z betonową podłogą, surowymi ścianami i zachwyciłam się przestrzenią, widokiem na lasy w Powsinie.

Reklama

Jednak mąż nagle zaczął się bać. Mówił: "690 tysięcy kredytu na 30 lat to szaleństwo!". Cały Irek, jemu wystarczała 38-metrowa kawalerka w centrum miasta, w której mieszkaliśmy z małym synkiem. Nieważne, że nie było gdzie wyjść na spacer, że stara winda wciąż się psuła, więc musiałam taszczyć wózek i zakupy na czwarte piętro. Dwa tygodnie później okazało się, że jestem w ciąży. "Jak wyobrażasz sobie naszą czwórkę w tej norze?", denerwowałam się. Irek zmiękł, powiedział: "OK, kupmy to mieszkanie". Ale kawalerki nie chciał sprzedać. "Wynajmiemy i będziemy mieli gdzie wrócić, gdy powinie nam się noga". Na wszelki wypadek przepisał ją na brata.

Ja się nie bałam kredytów. Gdy wychodziłam za mąż, miałam już na opla corsę i laptopa. Złożyliśmy wniosek. Wzięliśmy planowane 690 tysięcy plus 50 tysięcy na wykończenie mieszkania. Wkrótce okazało się, że dodatkowa suma starczyła tylko na podłogę, gniazdka, parapety i kuchnię ze sprzętem AGD. A gdzie łazienka, szafy do przedpokoju i meble? Kiedy zapytałam sprzedawcę w OBI, które panele na podłogę poleca, zapytał: "Urządza pani mieszkanie na wynajem? Nie? A chodziła pani kiedyś po panelach? Słychać wtedy okropne stukanie. Nie ma co oszczędzać stu złotych na metrze, trzeba kupić parkiet".

Znajomi też mnie podkręcali: "Rolety tylko na zamówienie, te z marketów spadają z okien. Nie oszczędzaj na zmywarce, bo za dwa lata ją wyrzucisz". Wkrótce dobraliśmy jeszcze dwa kredyty: 17 i 18 tysięcy. Oczywiście, że się bałam obciążeń, ale z drugiej strony myślałam: kiedy mamy się urządzać, jak nie teraz?

"Igracie z ogniem", mówił mój teść. Ale ja nie popieram tego typowo polskiego czarnowidztwa. Oboje z Irkiem zakochaliśmy się w nowym mieszkaniu. "Miałaś dobry pomysł!", mówił mąż i rozsiadał się z koniakiem na naszej sofie. Większość rzeczy kupiliśmy na kredyt: lampę, krzesła, komplety ręczników i pościeli. Siostra się dziwiła: - "Gdy mnie się coś spodoba, co miesiąc odkładam. - Ja tak nie potrafię, jestem impulsywna. Zresztą stać mnie na raty zero procent" - mówiłam.

Przez rok żyło nam się nieźle, zaczęliśmy nawet oszczędzać. Suma wszystkich rat nie przekraczała połowy naszych wspólnych miesięcznych dochodów. Tyle że z dwojgiem dzieci i z dala od centrum potrzebowałam samochodu. Znajomi sprzedawali kilkuletnią hondę civic. "Nie najtańszy samochód, ale od zaufanych ludzi, to ważne, gdy wozi się dzieci", przekonywałam męża. Poszliśmy do banku. I po raz pierwszy usłyszałam: "Przykro mi, nie mają państwo zdolności kredytowej na całą kwotę".

"Banki różnie liczą, a wygrywa ten, który liczy bardziej liberalnie", powiedziała koleżanka i dała mi numer do swojego doradcy. Do dziś go pamiętam: młody mężczyzna w różowej koszuli tłumaczył: "Kiedy dostaje pani do wypełnienia ankietę o kosztach życia rodziny, trzeba je zaniżać. Pisać, że dla jednej dorosłej osoby to maksimum 550 złotych, a dla dziecka 200". Pozytywną decyzję dostaliśmy w piętnaście minut. Doszła nowa rata: 700 złotych przez pięć lat.

Miałam chwilę wątpliwości, czy nie jedziemy po bandzie, ale po podliczeniu dochodów wyszło mi, że na ten kolejny kredyt jednak nas stać. Fakt, raty zabierały coraz większą część pensji, ale do tego byłam przyzwyczajona. Dopiero kiedy frank zaczął drożeć, zaczęłam się bać. Rosło także oprocentowanie kredytów w złotówkach. "Transakcja odrzucona", słyszałam coraz częściej, gdy chciałam zapłacić kartą w sklepie.

"Jeśli któreś z nas dostanie wymówienie, leżymy", straszył Irek. Ale ja byłam optymistką: "Mieszkamy w Warszawie, tu nigdy nie mieliśmy problemów ze znalezieniem pracy. Pamiętasz? Dwa tygodnie poszukiwań to było maksimum". I wyciągałam z szafy segregator z napisem: "Basia i Irek. Dyplomy, świadectwa, szkolenia". To nasza polisa!

Gdy przestało nam starczać na życie, mój samochód sprzedaliśmy jako pierwszy. Bo w styczniu 2011 r. Irek stracił pracę, a kilka miesięcy potem cholerny frank skoczył na 3,5 złotego. Znaleźliśmy się pod ścianą. W ciągu trzech miesięcy mąż był na kilkunastu rozmowach. Propozycję dostał jedynie ze Szczecina za 3 tysiące netto. Nie chcieliśmy się rozstawać, poza tym ta kwota nas nie urządzała. Bo nagle z domowego budżetu zniknęło ponad 7 tysięcy, które zarabiał Irek. Suma zobowiązań z czynszem, telewizją kablową, rachunkami za telefon przekraczała sześć. Nasze oszczędności: 4700.

Zrezygnowaliśmy z kablówki, a ja z abonamentu na komórkę, do telefonu kupiłam kartę. Sklep spożywczy w bloku okazał się za drogi, więc wsiadałam do autobusu i jechałam do Biedronki. Dzieci przestały chodzić na angielski. Znajomi dzwonili: "wpadniemy w weekend". Na początku wstydziłam się powiedzieć: "Nie mam was czym poczęstować", kłamałam, że jesteśmy zajęci. Ale wkrótce musiałam prosić ludzi o wsparcie.

Pożyczałam od rodziny, od mamy 10 tysięcy. Znajomi mówili: "Nie poratujemy cię, też mamy raty", ale ostatecznie ktoś pożyczył tysiąc, dwa, ktoś 300 złotych. Wierzyłam, że ta sytuacja potrwa chwilę. Ale codziennie w gazetach czytałam, że będzie gorzej: z pracą, z benzyną, z frankiem. "Nadeszły czasy, przed którymi cię ostrzegałem", mój mąż cedził przez zęby.

Gdy dzwonili z banku z działu windykacji, oddawał mi słuchawkę: "To twój dobrobyt na kredyt, więc teraz się tłumacz". Walczyłam, by się nie rozłączyć, kiedy pani z windykacji obcesowym tonem mówiła: "Pani Barbaro! Tracę do państwa cierpliwość!". Czułam, że ma satysfakcję, że może mnie pouczać, musztrować, a potem dawać kolejną szansę. Przymilałam się i prosiłam o tydzień odroczenia, aż wreszcie wynegocjowałam trzymiesięczne zawieszenie spłaty rat za mieszkanie. W tym czasie oddawałam zaległości innym bankom i modliłam się, żeby Irek dostał pracę. Nie dostał. To znaczy dostawał zlecenia, przynosił do domu 2 lub 3 tysiące miesięcznie. Mówił: "Mało ci? Popytaj, ile zarabiają ludzie".

Kiedy bratowa upomniała się o dług, oddaliśmy jej i zaczęliśmy zalegać z czynszem, a potem z prądem. Negocjowałam z RWE, żeby nam go nie odcięli. Z bezsilności czasem tłukłam szklanki. Irek o sprzedaży kawalerki nie chciał słyszeć. "Nie pozbędę się wszystkiego! Będę miał do czego wrócić, gdy zlicytują nam ten a-par-ta-ment!". Obwiniał mnie o kłopoty, ja nazywałam go nieudacznikiem. Kłóciliśmy się o kasę, zaczęliśmy wszystko dzielić na moje, twoje. Nie jadł tego, co ugotowałam, kupował sobie mielonki w puszce.

Czytaj dalej na następnej stronie.

Po pracy udzielałam korepetycji, wracałam do domu przed 22, prawie nie widywałam dzieci. Obowiązki przejął Irek, skoro pracował tylko trzy dni w tygodniu. Raz wypaliłam: "Może jedź do Irlandii, będziesz nam przysyłał euro". Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Matka radziła: "Sprzedajcie coś wartościowego". Ale co? Nie miałam torebek Prady, kina domowego ani drogich mebli. "Przecież nie zdemontuję wanny i nie sprzedam jej na Allegro", mówiłam.

Kiedyś zadzwoniłam do banku i powiedziałam: "Nie mamy pieniędzy, zabierzcie to mieszkanie". Usłyszałam: "Windykacja komornicza jest dla banku nieopłacalna. Proszę znaleźć kupca na własną rękę". Wtedy dowiedziałam się, że po obecnym kursie franka jesteśmy winni bankowi prawie milion. A mieszkania na naszym osiedlu od 2007 roku staniały o 5-10 procent. Tego wieczoru za pieniądze z korepetycji kupiłam dwa wina i poszłam do sąsiadki, która także nie wyrabia z ratami. Upiłyśmy się vino nobile, na które nie było nas stać, w jej ekskluzywnym niedużym mieszkaniu.

Od trzech miesięcy odbieram o połowę mniej telefonów, przestali dzwonić z banków. Irek zlitował się i sprzedał kawalerkę. Spłaciliśmy kredyty konsumpcyjne, debety, zaległości, został nam tylko kredyt hipoteczny. Resztę pieniędzy z mieszkania wpłacił na bankową lokatę, nie wyjmuje ani złotówki, choć myślałam, że zabierze dzieci nad morze. Niedawno dostał etat: 4500 złotych netto, jednak między nami nic się nie zmieniło, kryzys finansowy bardzo nas oddalił. Myślę, że się rozstaniemy, tylko nie mamy jak, bo sprzedaż mieszkania się nie opłaca, a ja zarabiam za mało, żeby utrzymać w nim siebie i dzieci.

Czasem, gdy przekręcam klucz w zamku, nie czuję radości, że wracam do domu, tylko ściskanie w dołku, bo tu skończyło się nasze marzenie o szczęściu. Niedawno przyjaciółka, która idzie na macierzyński, poprosiła, żebym przez pół roku poprowadziła za nią zajęcia w prywatnej uczelni. Zarobię dodatkowe kilka tysięcy, odżyjemy!

Kilka dni temu mijałyśmy z córką znaną cukiernię, w środku były tłumy. "Mamo, kup mi taki tort na urodziny", Nadia pokazała palcem. Kosztował 160 złotych. Powiedziałam: "Na razie możemy na niego tylko popatrzeć, ale wkrótce i na nas przyjdzie kolej". 


Iga i Marek z Wrocławia, ona: właścicielka salonu kosmetycznego, on: ubezpieczyciel. Rodzice pięciolatki. Żeby wyjść z długów, musieli sprzedać mieszkanie. Dziś wynajmują dwa pokoje. Na własne mieszkanie nie mają szans, dla banków są niewiarygodni.

Iga: Pakowaliśmy walizki, gdy wpadła mama: - "Stuknijcie się w głowę! Macie tyle kredytów i jedziecie za granicę?! - Tak, chcemy mieć coś z życia, a Kaja chce zobaczyć ciepłe morze" - powiedziałam. Wyjeżdżaliśmy na Rodos. Znaleźliśmy atrakcyjną ofertę last minute w kameralnym hotelu przy plaży. Mama nie rozumiała, że w naszej sytuacji: przy 300 tysiącach zadłużenia na sprzęt w salonie kosmetycznym, 50 tysiącach debetu i 20 tysiącach w kartach kredytowych, tydzień w Grecji niewiele zmieni. Ot, banki poczekają na swoje pieniądze dwa, trzy tygodnie dłużej albo miesiąc.

Co nam mogą zrobić? Nie mamy majątku poza tym sprzętem. I tak widniejemy już w BIK-u jako nierzetelni kredytobiorcy, więc żaden bank większej pożyczki nam nie da. Z bankami, komornikami przeszliśmy z mężem tyle, że nie wiem, co by się musiało stać, żebym wpadła w panikę. Właśnie zalegamy z płatnościami na 4 tysiące. I co? Zen. Nie panikujemy, tylko spokojnie czekamy na przypływ gotówki, jak to drobni przedsiębiorcy. Wczoraj zadzwonił windykator. Powiedziałam mu to co zawsze: "Uregulujemy należność za siedem dni roboczych". Choć tak naprawdę nie mam pojęcia, czy do tego czasu uzbieramy całą kwotę. Podaję jakąś datę, bo wiem, że on musi sobie coś zanotować, inaczej się nie odczepi.

Pamiętam, że kiedyś, po pierwszej wizycie komornika trzy lata temu, dostałam krwotoku z nosa. Po kilku miesiącach nerwówki finansowej lekarz wykrył u mnie guza tarczycy, podejrzewał, że jest złośliwy. Po biopsji okazało się, że na szczęście nie był to rak. Usłyszałam: "Proszę o siebie dbać i unikać stresu". Pomyślałam: "Stresu? Czy ja się stresuję? Nie. Ja jestem w permanentnym lęku, który mija tylko po większej dawce lorafenu". Gdy wyszłam, zobaczyłam męża, który czekał na korytarzu. Kiedy się dowiedział, że nic mi nie jest, powiedział: "Już nic gorszego niż oczekiwanie na ten wynik nas nie spotka". Długo staliśmy objęci.

Pożyczaliśmy, by lepiej żyć, ale przecież bez ekstrawagancji! Po raz pierwszy wzięliśmy kredyt na dwuletnie bordowe renault twingo. I ślub, gdy zabrakło nam 5 tysięcy. Mieszkanie odziedziczyliśmy po dziadkach Marka: skromne dwa pokoje z małą kuchnią, której remont zrobiliśmy na kredyt. Pracowałam wtedy jako menedżer niższego szczebla w salonie kosmetycznym, mąż zajmował się ubezpieczeniami. Wspólnie zarabialiśmy niecałe 6 tysięcy, rata kredytów wynosiła 1500.

"Iga, szukaj pracy, mają kogoś na twoje miejsce", dowiedziałam się od zastępcy kierowniczki, gdy byłam na macierzyńskim. Panikowałam: małe dziecko, raty, wydatki, a ja na bezrobociu! Miałam niewiele czasu, żeby coś wymyślić. "Lokal do wynajęcia", przeczytałam ogłoszenie w bloku na nowym osiedlu. A gdyby zrobić tam małe spa?", zaczęłam się zastanawiać. "Oszalałaś? Takie ryzyko!", mówiła moja matka, ale Marek podchwycił pomysł: "W okolicy żadnej konkurencji. Może to dla nas szansa?".

Wiedziałam, że za trzy miesiące dostanę wymówienie, więc uznałam, że to ostatni moment, by starać się o kredyt. Potrzebowaliśmy więcej, niż mogliśmy wziąć, bank chciał zabezpieczenia, więc zdecydowaliśmy, że będzie nim nasze mieszkanie. Szczęśliwa urządzałam salon. Inwestowałam w żyrandole, miękkie szlafroki, drogie zapachowe świece. Szło nam nieźle. Trafiliśmy w niszę. Zmieniliśmy twingo na nową corollę.

Mieli wpaść znajomi, więc szłam do delikatesów i kupowałam melona, prosciutto, krewetki. Polskie serki topione coraz częściej zastępowała oryginalna mozzarella. Kremy Ziai - Sensai. W mieszkaniu zrobiliśmy nowe podłogi, odnowiliśmy łazienkę. Czy się zachłysnęliśmy lepszym życiem? No cóż, dochody nakręcają potrzeby, ale ten stan trwał niecałe dwa lata, więc nie zdążyliśmy się przyzwyczaić.

Gdy dziś widzę w sklepach płaszcze za 2 tysiące złotych, wkurzam się, bo myślę: kogo w Polsce na to stać? Ale potem przypominam sobie siebie z czasów, gdy salon nieźle prosperował: torby Furli, MaxMary kupiłam na debet. Gdy nadeszły chude lata, miałam co sprzedawać na Allegro.

Pogrążył nas bank. Dosłownie. Zainteresowany miejscem, w którym mieliśmy gabinet, zaproponował właścicielowi lokalu dużo wyższą cenę za wynajem. Nie byliśmy w stanie jej przebić. W ciągu trzech miesięcy musieliśmy salon zamknąć. Przenieśliśmy się w inne miejsce i straciliśmy sporo klientek. Potem zjadła nas konkurencja. W okolicy powstała ekskluzywna klinika urody z zabiegami medycyny estetycznej. Mieli sprzęt i kadrę, na jaką nie było nas stać.

Zamożne kobiety zaczęły chodzić do nich, a te średnio zarabiające przestawały korzystać z zabiegów w ogóle. Jedna mi powiedziała: "Jest kryzys, frank szaleje, więc gdy mam wydać 200 złotych u kosmetyczki, zastanowię się, czy nie kupić dziecku butów". Nasza branża odczuła kryzys. Mój kupiony na kredyt sprzęt przestał na siebie zarabiać. Żeby mieć na przedszkole córki, ubezpieczenie za samochód, pensje dla pracowników, na raty, czynsze, rachunki za telefon, musieliśmy pożyczać z banków.

Wtedy było jeszcze dobrze. Raz w miesiącu mogliśmy sobie pozwolić na kino z dzieckiem, choć dzieliliśmy się - raz Kaję zabierałam ja, raz mąż, żeby było taniej. Gorzej, gdy córka zachorowała i musiałam jej wykupić drogie leki. Braliśmy szybkie, wysoko oprocentowane pożyczki, licząc, że wkrótce przyjdą lepsze czasy. Inwestowałam w reklamę, promocję, kosmetyki, ale było coraz gorzej. Musiałam zwolnić dwóch pracowników.

Z jednym bankiem wynegocjowałam dłuższy okres kredytowania, a więc mniejsze raty, z innymi odroczenie spłaty na trzy miesiące. Wtedy likwidowałam debet, by nie rosły odsetki i by móc za trzy miesiące znów spłacać kredyt. Warzywa, mięso kupowałam tam, gdzie były najtańsze, tak samo bułki - brałam od razu dwadzieścia tych po 20 groszy i mroziłam. Łapałam równowagę, myśląc: "Najważniejsze, że mam wspaniałe dziecko, męża, że mimo wszystko umiemy być razem", ale trafiał mnie szlag, gdy znajomi przysyłali MMS-y z wakacji albo kiedy umawiałam się na spotkanie służbowe w kawiarni i udawałam, że zapomniałam portfela, bo nie miałam na kawę.

To był czas, w którym mogłam tylko czekać, że coś się ruszy. Nieraz pożyczałam od przyjaciół, a gdy nie miałam z czego oddać, mówiłam: "Przyjdź do salonu, kosmetyczka zrobi ci mikrodermabrazję". Koleżanki przychodziły i mimo wszystko zostawiały pieniądze. Z litości. Jestem wdzięczna mężowi, że nigdy nie usłyszałam: "To przez ciebie, ty uparłaś się na ten biznes", ale mój ojciec grzmiał: "Byłaś naiwna i zachłanna, wiedziałem, że tak to się skończy!".

Były momenty, że w salonie szło mi lepiej, płaciłam wtedy zaległy czynsz, kupowałam zapasy jedzenia na czarną godzinę. A banki? Mieliśmy dylemat: któremu zapłacić, a który przetrzymać. Czy wpłacić całą ratę i być może nie mieć na życie, czy spłacić tylko część? Z czasem przestaliśmy spłacać w ogóle. Marek mówił: "To nie ma sensu, jesteśmy w matni, musimy sprzedać mieszkanie, inaczej komornik to zrobi za bezcen". Było trudno znaleźć chętnego na lokum z obciążoną hipoteką, ale opuściliśmy cenę i się udało. Dosyć łatwo się z nim rozstaliśmy, kojarzyło nam się wyłącznie z kłopotami, które tu przeżywaliśmy.

Na kilka miesięcy zamieszkaliśmy w dwóch pokojach w domu mojego brata. "A gdzie wasza odpowiedzialność?! Jak mogliście do tego doprowadzić?!", słyszałam od rodziców codziennie. "Pani Igo, boli mnie serce, gdy widzę, że na moim lakierowanym stole stawia pani gorącą szklankę", tak musztruje mnie właścicielka mieszkania, które dziś wynajmujemy. Wpada co któryś miesiąc sprawdzić, czy wszystko w porządku. Bo choć finansowo stajemy na nogi, kredytu na mieszkanie nie dostaniemy już raczej nigdy. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

Koleżanka mnie pociesza: "A myślisz, że mieszkanie na kredyt jest twoje? To iluzja: meblujesz, dopieszczasz, a gdy powinie ci się noga, bank kładzie na nim łapę". Ona wciąż się dziwi, jak udało się nam wyjść na prostą. "Dzięki ryzyku", odpowiadam. Po sprzedaży mieszkania oddaliśmy pieniądze znajomym, rodzinie, spłaciliśmy najwyżej oprocentowany kredyt. Resztę zainwestowałam... w eleganckie spa w dobrym punkcie.

"Gdy klasa średnia w kryzysie ma kłopoty, trzeba tworzyć miejsca dla najbogatszych", mówiłam bratu i przekonałam, by w zamian za udziały w spółce zainwestował w mój salon ponad 100 tysięcy. Już widzimy, że się nam udało, choć to dopiero początek. Na razie nie zarabiamy kokosów, jednak zaczynamy żyć godnie. Starcza na jedzenie, kino, leki, buty na zimę. Znajoma, która też przez długi czas nie spłacała długów w banku, powiedziała mi: "Najłatwiej dostać kredyt na małą rzecz: patelnię, blender, więc czasem biorę, mimo że mogłabym kupić za gotówkę. Żeby wykazać, że spłacam regularnie. Dzięki temu za jakiś czas będę wiarygodna".

Może to dobry pomysł? Ja już się naprawdę nie boję, bo wiem, że finansowo nic gorszego niż to, co było, nas nie spotka. "Żyjemy w czasach, w których bezpieczeństwo materialne nie istnieje", mówią znajomi, którzy mają kredyty we frankach. Oparcia szukam więc w rodzinie, w miłości. To najważniejsze, bo przekonałam się, że mogę żyć za naprawdę niewiele.

Dorota, lekarka z miasta pod Kielcami, matka dwójki dzieci, i Grzegorz, jej drugi mąż. "Żeby uniknąć sprzedaży domu przez komornika, muszą państwo się rozwieść - doradził im prawnik. - Samotnej matki nikt nie odważy się eksmitować".

Dorota: "Nie chcę słyszeć o ekranach dotykowych ani o aparatach z milionami megapikseli!", wydarłam się na sprzedawcę w sklepie RTV, kiedy zaczął wciskać mojemu 13-letniemu synowi nowego smartfona w pakiecie z tabletem. "Dostaniesz zwykłą tanią komórkę", powiedziałam Antkowi, a on wybiegł ze sklepu. "Proszę się nie denerwować, mamy raty zero procent", wołał sprzedawca. Ale ja o kredytach nie chcę już słyszeć. Dość się przez nie nadenerwowałam. Dziś uważam, że w życiu nie można być pazernym, a dorabiać się trzeba stopniowo, tylko szkoda, że wcześniej nie byłam taka mądra.

Rok 2005. Któregoś dnia wróciłam do domu i zobaczyłam na stole list. Mąż dziękował za wspólne jedenaście lat. Pisał, że odchodzi do innej i wyjeżdża do innego miasta. Szok, dół, wściekłość - wszystko minęło po dwóch tygodniach. Nigdy nie byliśmy dobrym małżeństwem, nie miałam po kim rozpaczać. Zgodziłam się na rozwód bez orzekania o winie, żeby się nie szarpać. Tylko w starym mieszkaniu ze ślepą kuchnią nie umiałam się już odnaleźć. Wszystko przypominało mi lata, o których wolałam zapomnieć.

Nad nami mieszkała teściowa, która przychodziła codziennie. Któregoś dnia powiedziała: "Dobrze, że jesteś blisko, będę miała opiekę, jestem coraz starsza". A potem zaczęłam marzyć. O trzypokojowym domku pod miastem, położonym wśród lip, z niedużą działką i stawem. Sprzedawał go mój kuzyn, chciał 300 tysięcy. "Zrobiłbym tu sobie boisko do kosza", ekscytował się syn. "Miałabym pokój", mówiła córka. Zaczęłam podliczać: moje mieszkanie warte jest 120 tysięcy. Miesięcznie zarabiam w sumie 3200. Na etacie w szpitalu mam 1600, w przychodni 1100. Z dyżurów 500 złotych miesięcznie, ale zawszę mogę brać ich więcej. Alimentów dostaję 600. W banku powiedzieli, że mam zdolność na maksimum 200 tysięcy i tylko w złotówkach. Przy kredycie na 30 lat płaciłabym 1100 zł miesięcznie. "To całkiem nieźle, niebezpiecznie jest wtedy, gdy rata zjada połowę pensji".

Rodzice nie żyli, ale wspierał mnie dziadek: "Sprzedawaj klitę i kupuj dom, idź za marzeniami, wnusiu! W razie czego sprzedasz moją działkę". Był koniec 2005 roku, kiedy zdecydowałam: zaczynamy nowe życie. Materace do spania, kilka szaf i biurko dla syna, tyle potrzebowaliśmy, żeby się tam wprowadzić. Bo w domu kuchnia i łazienka były zrobione. Przez pół roku nie mieliśmy krzeseł, siadaliśmy na kartonach z książkami. Nasz mały telewizor stał na podłodze, na pralkę odkładałam cztery miesiące.

Gdy uzbierałam trochę pieniędzy, przeglądałam promocyjne gazetki i kupowałam to, co było najbardziej przecenione: sofę z fotelem za 30 procent wartości. Odżyliśmy w tym domu. Dziadek w stawie hodował karpie, w letnie wieczory zapraszaliśmy sąsiadów na grilla. Nowe raty? Dzieci przeżywały brak ojca, który odzywał się raz na kilka miesięcy. Chciałam im to zrekompensować, więc kupiłam na raty rowery, konsolę Playstation i komputer. Wkrótce dach pokryty papą zaczął przeciekać. Fachowiec przekonywał, że nowa papa to pieniądze wyrzucone w błoto. Po kilku latach znów powtórzą się kłopoty. Przekonał do dachówki. Koszt: 15 tysięcy. Poszłam do banku...

Rata za mieszkanie też rosła, bo zmieniała się stopa procentowa. Najpierw płaciłam 1100, a za miesiąc już 1200. Po raz pierwszy przestałam się wyrabiać, gdy po srogiej zimie dostałam rachunek za gaz: 2100 złotych. A potem dobiła nas codzienność: wymiana części w samochodzie, naprawa pieca, książki do szkoły, tornistry. Przez pół roku były mąż przysyłał mniejsze alimenty, bo twierdził, że stracił pracę. Brałam więcej dyżurów, wystawiłam na sprzedaż działkę dziadka, ale długo nie było chętnych.

"Dorota, powinnaś sobie kogoś znaleźć, byłoby ci lżej", radziła koleżanka. Myślałam: "No tak, trzeba podejść do sprawy racjonalnie: z dwiema pensjami łatwiej płacić raty". Zaczęłam chodzić na randki i długo nic. Kiedy już odpuściłam, zakochałam się w Grześku, który w urzędzie zarabiał 2300, z czego 500 złotych płacił na syna z poprzedniego związku. Ślub wzięliśmy skromny. "Dobija nas twój kredyt w złotówkach, mniejszą ratę płacilibyśmy we frankach", mówił mąż.

Pod koniec 2008 roku szwajcarska waluta była wciąż popularna. Bank zaproponował przewalutowanie kredytu na dom i konsolidację wszystkich naszych zobowiązań. "Będzie tylko jedna rata", zachęcał. Tyle że ze względu na wiek Grześka nie mogliśmy rozłożyć spłat na 30 lat, tylko na 20, więc rata miała wynosić aż 2200 złotych, tylko o 100 mniej niż suma tego, co płaciliśmy teraz. "To i tak czysty zysk - przekonał nas doradca - bo kredyt uzyskany u nas spłacą państwo 10 lat wcześniej!".

Byliśmy przygotowani na wahania kursowe, ale nie na to, co się wydarzyło. Pamiętam sierpień w zeszłym roku: frank kosztował 3,70 zł, a mnie w przychodni zredukowali etat. Koleżanka ostrzegała: "Uważaj, po 90 dniach zaległości będziesz notowana w BIK-u. Pilnowałam, by nie przekroczyć tego terminu, ale w końcu przestało się udawać. Zamartwiałam się, w domu zdarzały się kłótnie o pieniądze. Dzieci niepotrzebnie słyszały moje słowa: "wylądujemy pod mostem! Będziemy dziadami!". Córka nagle przestała radzić sobie w szkole, wychowawczyni powiedziała: "Myślę, że problemu trzeba szukać w rodzinie".

"Rozwód to jedyne rozwiązanie - radził prawnik. - Musicie się rozwieść, zanim komornik upomni się o dom. Samotnej matki z dwójką dzieci raczej nikt nie odważy się eksmitować". W pierwszej chwili ucieszyliśmy się, że jest rozwiązanie, ale potem stwierdziliśmy, że są jednak granice. Zaczęłam szukać dodatkowej pracy. Prywatna przychodnia w Kielcach, przyjmuję tu przez trzy dni w tygodniu. Po dyżurze wpadam rano do domu na dwugodzinną drzemkę i jadę 45 kilometrów do nowej pracy.

Grzesiek poprosił szefa o 400 złotych podwyżki, dostał 200, zawsze coś. Radzimy sobie lepiej. Tylko domem nie mamy czasu się cieszyć. Nie zauważyłam, kiedy kwitły lipy i magnolie. Niedawno koleżanka z pracy pokazała mi fragment filmu Oburzeni, w którym ludzie tacy jak my w Hiszpanii, Francji wychodzili na ulicę, żeby krzyczeć, że mają dość banków, polityków i korupcji. Gdy go obejrzałam, przestałam myśleć, że jesteśmy z Grześkiem nieudacznikami. Podobnych do nas są miliony.

Kilka tygodni temu sprzedaliśmy działkę. Za 21 tysięcy, połowę tego, ile była warta. Zapłaciłam rachunki, odsetki, a resztę wpłaciłam na konto. Po kilku tygodniach bank zaproponował mi złotą kartę z limitem na 5 tysięcy. "Absurd! Idioci!", pomyślałam, ale Grzesiek był innego zdania: "Weź. Na wszelki wypadek". Jeszcze się waham.

Natalia Kuc

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: kredyt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy