Reklama

Moje serce działa już inaczej

Wiecznie się spóźnia, ale najważniejszych rzeczy w swoim życiu nie przegapiła: miłości, dzieci, kariery. Nie ściga się z czasem, bo nie musi. On i tak działa na jej korzyść.

Wiecznie się spóźnia, ale najważniejszych rzeczy w swoim życiu nie przegapiła: miłości, dzieci, kariery. Nie ściga się z czasem, bo nie musi. On i tak działa na jej korzyść.

Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia i miesiąc?

Małgorzata Foremniak: - Ups! Moment, moment... Dzisiaj jest... wtorek! Marzec. Piąty? I 2013 rok (śmiech). Kiedyś rozbroiłam urzędniczkę. Wypełniając podanie, nie wiedziałam, który jest dzień i miesiąc, a kiedy po raz kolejny zapytałam ją, bardzo przepraszając, jaki mamy rok, spojrzała na mnie z politowaniem. Wzięła podanie i sama wypełniła. Załatwiłam wszystko w pół godziny, a straszono mnie, że stracę na to pół dnia!

I do tego nie nosi pani zegarka...

Reklama

- Nie, bo nie mogę kupić takiego, który by mnie nie uczulał. Może mam alergię na czas? Zawsze się trochę spóźniam, mimo że wszystkie zegarki w domu i samochodzie przestawiłam o 10 minut wcześniej. Na szczęście mam przy sobie telefon.

Gubi się pani w codzienności?

- Nie ukrywam, że rachunki i sprawy w urzędach to dla mnie katastrofa. Często odkładam je na ostatnią chwilę i przez to płacę kary. Wolałabym nauczyć się dziesięciu stron na pamięć. Twarda, literkowo-cyferkowa rzeczywistość jest czasem trudna do ogarnięcia, chociaż na pewno jakąś dyscyplinę trzeba sobie narzucić.

Udaje się to pani?

- Ciągle nad tym pracuję. Czasami odpuszczam. Wolę robić to, co lubię. Zawsze ważna była dla mnie aktywność fizyczna. Muszę się ruszać, to mnie "ustawia". Dzisiaj rano biegałam i to było dla mnie fajne spotkanie ze sobą. Bieganie to takie mierzenie się z własną siłą lub jej brakiem.

Biega pani ze swoim psem?

- Gdybym zabierała Leona, który się trochę utuczył, to byłby bieg na bardzo krótkim dystansie. Samej jest najlepiej. Organizm wchodzi w pewien rytm jak w trans i wtedy można biegać i biegać. To bardzo oczyszczające nie tylko dla ciała, ale i dla głowy. Odciąża ją. Tak samo jak latanie samolotem. Kocham te chwile, kiedy jestem nad chmurami. Uwielbiam bezczas. Piszę coś wtedy, czytam, buszuję po świecie myśli i słów.

To już wiem, dlaczego pani kiedyś tak chętnie latała między planami seriali "Bank nie z tej ziemi" w Warszawie i "Radio Romans" w Gdańsku.

- To było szaleństwo, ale nie miałam wyjścia. Jedne zdjęcia miałam nocą, drugie w dzień i musiałam to pogodzić. Wszystko mi się już mieszało i wynikały z tego śmieszne sytuacje podczas zdjęć, bo zaczynałam mówić nie tym tekstem, co trzeba. Ale ja to uwielbiam!

Taką karuzelę?

- Taką szaloną pracę!

Powiedziała pani kiedyś: "Chciałabym grać staruchy, wiedźmy, psychopatki". Powtórzyłaby to pani dziś?

- Chodziło mi o to, żeby grać postaci złożone, bo one są bogatsze, dla takich ról warto się spocić.

Aktorzy często podkreślają, że uwielbiają, jak ich rola "przemieli"...

- ...aż człowiek leży i ledwo dycha! Do ciężkiej pracy i trudnych warunków jestem przyzwyczajona od czasów szkoły teatralnej. Pamiętam, jak w Łodzi były straszne mrozy i tylko wydział aktorski nie został zamknięty. Było tak zimno, że pracowaliśmy nad etiudami w kurtkach i rękawiczkach, a z ust szła para. Przez cały dzień jedliśmy zalane wodą otręby pszenne, na które zrobiliśmy zrzutkę. Nienawidziliśmy operatorów i reżyserów z filmówki - oni mieli soboty i niedziele wolne, a my musieliśmy harować. Nie było czasu na wypoczynek. Tylko, jak to się mówi, "praca na flakach". Ktoś otwiera twoje wnętrze, a potem wsadza je do pralki i nastawia ją na najwyższe obroty. Serce jest mięśniem, który trzeba ćwiczyć. Po takim treningu już zawsze tęskni się za emocjonalną adrenaliną. W normalnym życiu rzadko przeżywamy coś tak intensywnie. Przeważnie nas trzepie, kiedy mamy tzw. krach życiowy. W aktorstwie dzięki temu, że grzebiemy w cudzych życiorysach, w pewnym sensie mamy to na stałe, ale jest to bezpieczne. Możesz wsadzić palec do kontaktu i nic ci się nie stanie.

Evelyn, którą gra pani w sztuce "Jabłko" (reż. Tomasz Dutkiewicz), to rola ekstremalna: rak, zdrada męża, śmierć. Odchorowuje to pani?

- Uwielbiam ten spektakl, jest niezwykły. Tyle lat już go gramy z Joanną Koroniewską i Janem Jankowskim i on wciąż nas wszystkich dużo emocjonalnie kosztuje... Pamiętam moment, kiedy byłam prawie gotowa zrezygnować z tego spektaklu, bo za bardzo mnie eksploatował, zwłaszcza gdy odbywały się dwa przedstawienia tego samego dnia - pół godziny na złapanie oddechu i od początku. Na całe szczęście mieliśmy dłuższą przerwę w graniu. A po powrocie sytuacja się odwróciła, spektakl dodawał mi skrzydeł. Praca stała się terapią. Bo w sztuce tej padają ważne pytania. Kiedy jesteś prawdziwy, a kiedy udajesz? Czego naprawdę już nie chcesz robić? Co ci daje poczucie szczęścia?

A pani co daje poczucie szczęścia?

- Życie samo w sobie. Kiedy człowiek nie myśli o przemijaniu, tylko o byciu tu i teraz, zyskuje wolność. Jeśli trwamy w przeszłości albo przyszłości, to tak naprawdę nie ma nas nigdzie. Pamiętam, jak odwoziłam Darię Trafankowską po planie zdjęciowym (aktorki grały razem w "Na dobre i na złe" - przyp. red.). Była już wtedy bardzo chora. Powiedziała mi: "Za rok prawdopodobnie mnie tu już nie będzie, więc gdzie będę? Bo gdzieś przecież muszę być". Za jakiś czas mnie też już tu nie będzie, a póki jestem, chcę mieć z tego radość.

Beata Tyszkiewicz powiedziała o pani "wieczna dziewczynka". To komplement?

- Oczywiście. Trochę zakręcona dziewczynka. Kiedyś jechałam z córką do mojej rodzinnej miejscowości i dostrzegłam za oknem swoją nauczycielkę. "Patrz, Oleńko, pani Basia! W ogóle się nie zmieniła. Pamiętasz, jak na klasówce wysmarowałyśmy jej krzesło masłem?". Ola spojrzała na mnie i powiedziała: "Mamo, halo! Ja nie chodziłam z tobą do podstawówki". 

To trudny moment w życiu mamy, kiedy ma podrośnięte dzieci?

- Moje dzieci są już wyrośnięte! Dziewczyny mają po 23 lata, a młody prawie 18. Myślą już po swojemu. Ja mogę być tylko obserwatorem. Moi rodzice mieli wpływ na mnie tylko do pewnego momentu. Chciałam budować życie po swojemu i sama brać za nie odpowiedzialność. Decydowanie za dzieci albo ingerowanie w ich decyzje odbiera im możliwość rozwoju.

Jak się pani udało, pracując tak intensywnie, odchować troje dzieci, w tym dwoje adoptowanych?

- Nie wiem. Ciągłe wyjazdy, do tego obowiązki zawodowe, wychowawcze - cały czas pracowałam na najwyższych obrotach. Na tym moim "wózku rodzinnym" wszystko było, i papuga, i wąż, i trzy konie. Dziki (Waldemar Dziki, reżyser i drugi mąż aktorki - przyp. red.) też dużo pracował, ale to się wszystko jakoś trzymało. I nawet teraz, gdy nie tworzymy rodziny pod jednym dachem, to więź została i wszyscy sobie pomagamy.

Mówi pani do siebie "Foremka"?

- Czasem mówię: "Foremniakowa, zastanów się, kobieto". A kiedy indziej: "Foremniak, zastanów się, człowieku". Bywa, że rozmawiam ze sobą na głos. Mam duży dystans do siebie. Nie bolą mnie złe uwagi na mój temat, bo wiem, że one dotyczą tylko mojej zewnętrznej warstwy, a ja mam tych warstw tyle, ile jest babuszek w matrioszce. I trzeba powyjmować te wszystkie baby, żeby dotrzeć do najmniejszej, ale najcenniejszej. W środku jestem malutka, ale ciężka jak ołów. Kiedyś przejmowałam się tym, co o mnie mówią, bo brak tych ochronnych warstw sprawiał, że to uderzało w moje poczucie wartości.

Zdarza się, że chce pani wszystko rzucić?

- O, bardzo często! Niekiedy jestem tak zmęczona tą całą otoczką wokół mojego zawodu, tym, że nie mamy prywatności, szansy, by czegokolwiek w życiu doświadczyć w odpowiednim tempie.

Przyznaję, że idąc na to spotkanie, kupiłam jedno z takich pism. Mogę zobaczyć?

- No, proszę bardzo: "Foremniak tylko u nas", "Za oceanem znalazła prawdziwą miłość", "Jej serce znów szybciej bije", "Szalony taniec" (czyta, zaśmiewając się). Aha, i jest historia wszystkich moich związków: "Dwa małżeństwa się nie udały". Rewelacja! Znowu ktoś wchodzi z butami w moje życie. Powiem tak: przeglądam tę oto gazetę i, mówiąc szczerze, to już mnie nie dotycz.y Coś się we mnie zmieniło. Nie czytam gazet, nie zaglądam do internetu, szkoda mi na to czasu. Nie rozpraszam się i nie marnuję energii na komentowanie tego. 

Wspomniała pani w naszej rozmowie, że "serce to mięsień, który warto ćwiczyć".

- Moje serce działa już inaczej. Wyrosłam ze złudzeń. Jestem ostrożna, nawet bardzo. Przepracowałam w sobie bycie samą. Bardzo to cenię i wręcz uznaję za dar od losu. Bywają ciężkie chwile. Tak było, kiedy wracałam po pracy do domu i nie miałam się z kim podzielić przeżyciami. Trudne sytuacje, czasem uderzenia od życia, trzeba było znosić samemu. Ale dzięki temu stajesz się partnerem dla samego siebie. Masz w sobie tolerancję, cierpliwość i wyrozumiałość. Dużo więcej możesz zaoferować innym.

Dochodzę do wniosku, że to pani powinna studiować psychologię, a nie pani córka Ola!

- Jestem domorosłym psychologiem, wiecznie praktykującym (śmiech).

Posiłkuje się pani fachową literaturą?

- Psychologiczną nie, wolę książki filozoficzne, ostatnio czytam Thich Nhat Hanha. "Wrzucam" sobie do głowy jakiś temat jak mantrę i chodzę z nim. Mam kilka notesów zapisanych myślami, które ktoś kiedyś wypowiedział, a które żyją i pracują we mnie. Na przykład "Zrób wszystko, żeby twoje życie stało się dziełem sztuki".

Andrzej Wajda mawia, że reżyser powinien mieć w sobie trochę poety i trochę kaprala. Aktor też?

- Słowo "kapral" jest bardzo dobre. Bo kapral się nie rozczula, nie dzieli włosa na czworo. Kiedy człowiek wstaje rano, kręci się w kółko i nie może znaleźć punktu zaczepienia, musi taki prosty żołnierski język zastosować i włączyć "opcję kaprala": "Wstawać! Nie kombinować! Ruchy, ruchy, ruchy!".

Pani nie musi wstać, żeby nakarmić osła, mułka, psa, kota?

- Osła i mułka mam na wsi, ale Leon mnie czasem, niestety, wkurza. Jest wiecznie gotowy do wyjścia. Noc, zima, nie ma przebacz. Im większy śnieg i mróz, tym bardziej on jest szczęśliwy i nie odpuszcza, musisz włożyć dres i wyjść. A wtedy oddychasz zimnym, świeżym powietrzem i myślisz: "Boże, ale cudownie".

Pani jest bardziej psia czy kocia?

- Jestem świeżą miłośniczką kotów. Mojego Orysa mam od około dwóch lat. Jest strasznym pieszczochem, śpi w bidecie, wchodzi na umywalkę, wskakuje mi na ramię i siedzi tam, podczas gdy ja myję zęby. Uwielbiam, kiedy przychodzi do mnie nad ranem i kładzie się obok. Głaszczę go, słyszę jego oddech i mruczenie - taki poranek jest po prostu cudowny.

Ma pani swoje ulubione miejsce w domu?

- Moje łóżko. Widać z niego drzewo, które zajmuje całe okno. Jesienią wygląda niesamowicie. Leżę, czytam, słucham muzyki, notuję w swoim kolejnym notesie. Słowa są bardzo ważne. Lubię do nich wracać.

A do filmów? Pamięta pani swój pierwszy seans?

- To było wielkie przeżycie, bo poszłam sama. W sali było kilka osób. Mogłam usiąść tam, gdzie chciałam, ale byłam tak bardzo przejęta, że szukałam dokładnie tego miejsca, które miałam na bilecie. Nie mogłam go znaleźć, a wstydziłam się zapytać. Co to był za film? Nie pamiętam, chyba "Znachor" (ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pod tym samym tytułem w reżyserii Jerzego Hoffmana - przyp. red.). Pamiętam pierwszą scenę. Kanapa pokryta futrem niedźwiedzim, unoszący się dym z papierosa i Tomasz Stockinger. Wow! W sali było słychać westchnienia kobiet. To było kino Bałtyk w Radomiu.

Ile pani mogła mieć wtedy lat? Dziesięć?

- Dziesięć? O nie, ja byłam bardzo krótko trzymana. Pewnie z 16.

Była taka książka "Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą" Ute Ehrhardt. Pani jest grzeczną dziewczynką?

- Na taką byłam wychowana, ale czy taka jestem? Co to znaczy "być grzecznym"? Zachowywać się zgodnie z potrzebami innych? A niegrzeczny to jest ten, kto się wyłamuje z ram, w które chcą go wsadzić inni? Jeżeli tak, to ja jestem niegrzeczna. Nie dam się wsadzić w żadną ramę. Jestem wolnym człowiekiem i idę tam, gdzie chcę.

Gdyby miała pani w swoim życiu, jak w filmie, wyznaczyć dwa punkty zwrotne, to co by to było?

- Urodzenie dziecka, bo wtedy w kobiecie wszystko się zmienia. Śmierć mojej mamy... Między matką a dzieckiem tworzy się niewidzialna, niebywale silna nić w chwili narodzin. A kiedy matka odchodzi, ta nić zostaje przerwana. Przychodzi wtedy czas, by stać się matką dla samej siebie.


Wraca pani do wspomnień z dzieciństwa?

- Moje dzieciństwo kojarzy mi się z wyjazdami do dziadków na wieś. Babcia Franciszka była pszczelarką, dziadek Józef skończył szkołę pijarów, znał perfekcyjnie niemiecki, ale dokonał wyboru i został gospodarzem. Pamiętam jak rano, wychodząc na podwórze, śpiewał arie. Miał piękny głos. Dziadek Jan, z wąsem, orlim nosem, w lnianej koszuli, szytej ręcznie przez moją babcię Helenę, żął kosą żyto. Uczył mnie, jak powozić, pokazywał, kiedy zboże jest dojrzałe... Pamiętam w powietrzu słodki zapach kwitnących akacji. Babcia rozwijała na polu węzełek i wyjmowała chleb, do tego ubijane ręcznie masło, a w cynowej kance kawa zbożowa z cykorii i buraków. Ja też uczestniczyłam w robieniu śmietany, serów... Noszę w sobie wspaniałe obrazy, smaki i zapachy, które zostaną we mnie na zawsze. Cudowny prezent od życia.

Słowa mamy "świat jest do zdobywania" to pani najważniejsza dewiza?

- Do pewnego momentu chcesz zdobywać świat, a potem robisz zwrot o 180 stopni i zaczynasz poszukiwać tego świata w sobie.

Ale weszła pani na Kilimandżaro z grupą kobiet po przejściach, odwiedza dzieci w szpitalu, jeździła jako ambasadorka UNESCO do Afryki. Co z takich konfrontacji wynika?

- Chcę doświadczać życia, uczyć się siebie i dzielić się sobą, bo jak inaczej to nazwać? Kilimandżaro to była dla mnie niesamowita historia, przykład, że warto marzyć. Pamiętam, byłam u siebie na wsi, wycierałam naczynia i, spoglądając przez okno w kuchni, pomyślałam: "Co ja bym chciała jeszcze zrobić?". Chciałabym wejść na Kilimandżaro. Jakiś czas potem na planie filmu "Miasto z morza" (reż. Andrzej Kotkowski) poszłam razem z moją znajomą Marzenką na pizzę i tak między słowami powiedziałam: "Marzę o tym, żeby wejść na Kilimandżaro". "Tak? To wejdź z nami", odpowiedziała. I w ten sposób poznałam fantastyczne kobiety, z którymi zdobyłam szczyt. Miejscowi mówią, że ta góra jest zaczarowana. Są w niej ukryte moce, ujawniające się w ludziach, którzy ją zdobywają.

Odczuła to pani?

- Gdy przychodzą chwile, że się łamię, mówię sobie: basta, koniec, pasuję, to wtedy przypominam sobie ostateczne podejście na szczyt. Powietrze rozrzedzone, serce wali tak, że słyszysz tylko łomot w głowie, każdy krok jest wysiłkiem. Pokonanie kilometra zajmuje całą noc, przenikliwe zimno. Widzisz, że komuś jest niedobrze, ktoś zasłabł, kogoś trzeba sprowadzić do bazy. Wtedy wychodzą te "niskie" emocje, powiedzmy, że jesteś "bardzo zdenerwowana". Myślę: "Foremniak, odbiło ci, kobieto, co ty tu robisz? Po cholerę tu leziesz?". Potem jest świt - pierwsza nagroda. Pojawia się nadzieja: "Nie, jak doszłam tutaj, to już dojdę do końca". Na ostatnich metrach widziałam podwójnie. Ale dotarłam. Teraz, gdy mam takie momenty, że mówię: nie dam rady, to właśnie przypominam sobie tamte chwile. I włącza się...

...kapral?

- I mówi: "Foremniak, nie dyskutujemy. Kamasze i ruchy, ruchy!". 

Rozmawiała Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska

Pani 4/2013

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Foremniak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy