Reklama

Mam to po babci

- Nie potrzebuję fusów, kuli czy kart. Astrologia to nie magia, tylko wiedza empiryczna, oparta na faktach. Moim narzędziem pracy jest komputer, a obliczenia i interpretacje są wiarygodne - mówi Violetta Koseska.

Pod pseudonimem David Harklay kryje się Violetta Koseska, profesor zwyczajny nauk humanistycznych, językoznawca. Jest jednym z najlepszych polskich astrologów, autorką wielu książek z tej dziedziny. Oburza się, gdy ktoś mówi o niej "wróżka".

- Astropsychologia to nauka o człowieku i o tym, jak reaguje na wpływ kosmosu, który reguluje większość zjawisk na powierzchni kuli ziemskiej. Niedowiarków pytam, czy negują, że od Księżyca zależą przypływy i odpływy oceanu. Niewątpliwie zatem działa on także i na nas - wyjaśnia i chce wiedzieć, spod jakiego jestem znaku zodiaku.

Reklama

Siedzimy w jej domu w podwarszawskiej Nowej Iwicznej. Od podłogi po sufit wiszą półki wypełnione książkami. Na ścianach ryciny i fotografie rodzinne Violetty Koseskiej i jej męża Antoniego Mazurkiewicza, profesora informatyki, znakomitego matematyka. On ma gabinet na poddaszu, ona na parterze. Gdy pracują, nie przeszkadzają sobie wzajemnie, każde skupione na swoich badaniach.

Bo Violetta Koseska jest przede wszystkim cenioną slawistką, językoznawcą, profesorem zwyczajnym, autorką i współautorką ponad 400 prac naukowych, redaktorem naczelnym prestiżowego międzynarodowego czasopisma "Cognitive Studies/Études Cognitives". Przez lata była kierownikiem Studium Języków, Literatur i Kultur Słowiańskich w Instytucie Slawistyki PAN, gdzie pracowała nad semantyką i konfrontacją językową. W środowisku naukowym znana jest jako Violetta Koseska-Toszewa. Pochodzi z Bułgarii, a drugie nazwisko, po ojcu, zachowała ze względów sentymentalnych.

Piękni i jasnowłosi

Urodziła się w Sofii, tam dorastała. Już w dzieciństwie miała sny prorocze. Widziała w nich rodzinę, znajomych. Później w szkole, koledzy pytali ją o klasówki, a ona zawsze ich uprzedzała. Jej mama była Bułgarką, ojciec pochodził z Macedonii Egejskiej, spod samego Olimpu, skąd Macedończyków przed pierwszą wojną wygnali Turcy. Zdolność jasnowidzenia Violetta odziedziczyła prawdopodobnie po rodzinie ojca.

Pamięta ukochaną babcię, która pięknie śpiewała, pisała wiersze, tańczyła. Zawsze pełna energii pewnego dnia poprosiła, żeby zwolnić jej łazienkę, bo musi umyć się przed śmiercią. Potem położyła się na łóżku i po dwóch godzinach rodzina znalazła ją martwą.

Violetta chodziła do szkoły muzycznej, grała na skrzypcach, tańczyła w balecie. - Zaczęłam naukę w klasie kompozycji, ale tacie się to nie podobało - wspomina. - Wtedy byliśmy już tylko we dwoje, bo mama umarła, kiedy miałam 17 lat. Ojciec Koseskiej zabrał jej dokumenty z uczelni muzycznej i przeniósł na uniwersytet. Zdawała egzaminy na piątki, bo zawsze znała odpowiedzi na wylosowane przez siebie pytania.

Dostała stypendium wielkiego poety Christa Botewa, szybko wyprowadziła się z domu i usamodzielniła. Kochała ojca, jednak czuła, że musi od niego uciec, bo miał na nią za duży wpływ. Jej kariera naukowa rozwijała się w zawrotnym tempie. Była ostatnią i ulubioną doktorantką znanego językoznawcy, profesora Zdzisława Stiebera. Pracę magisterską napisała z teorii dramaturgii, ale marzyła o doktoracie z poezji symbolicznej. Jej ulubioną poetką była Anna Achmatowa. W Bułgarii nikt jednak nie chciał, by zajmowała się tą wspaniałą autorką wyklętą przez reżim.

To wtedy zdecydowała, że jedzie do Polski. - Myślałam, że w ten sposób uda mi się zrobić wymarzony doktorat, ale, niestety, i tu nikt nie odważył się zostać moim promotorem - dodaje. Zrozumiała, że to nie są czasy na studiowanie literatury. A ponieważ znała kilkanaście języków, zajęła się lingwistyką. W wieku 32 lat zrobiła habilitację.

W Warszawie szybko się zaaklimatyzowała. W ciągu trzech miesięcy mówiła płynnie po polsku. - Wsiadałam do tramwaju i słyszałam takie: "psz psz psz" - śmieje się. - To było trochę męczące, ale za to ludzie byli tacy piękni, jasnowłosi. Przyznaje, że w naszym kraju pojawiła się nie tylko z miłości do literatury, ale przede wszystkim do Polaka, którego poznała w Sofii. - Był polonistą, który tak jak ja kochał poezję - wspomina.

Kiedy zaczęła pracę naukową, na świecie pojawił się syn Krystian. Małżeństwo nie trwało długo. Rozwiedli się. Już wtedy interesowała się astrologią, ale w tym wypadku nie posłuchała swoich obliczeń, zlekceważyła ostrzeżenia i dostała nauczkę. Drugiego męża - Antoniego Mazurkiewicza - spotkała w kawiarni. Siedziała tam wielka grupa matematyków, między innymi Andrzej Blikle. Wszyscy jedli pączki. Antoni zwrócił jej uwagę, bo kupił sześć i zjadł je w minutę. Violetta powiedziała wtedy do kolegów: "Oto mężczyzna, który ma temperament".

Ktoś ich sobie przedstawił. Po siedmiu latach zdecydowali się na cichy ślub. - Chciałam nawet napisać książkę "małżeństwo second hand" - żartuje. - Ja byłam rozwódką z małym dzieckiem, Antoni też miał syna z poprzedniego związku. Docieraliśmy się długo. Musiało tak być, bo to też wynika z naszych horoskopów. Antoni to astrologiczny Rak, ja - Strzelec. Najważniejsze, kiedy między partnerami istnieje porozumienie duchowe, bo nawet jeśli jest to wielka, romantyczna miłość, ale nie przerodzi się w przyjaźń, to ze związku nic nie wyjdzie.

Violetta i Antoni przez długi czas mieszkali w Alejach Jerozolimskich, tuż przy Dworcu Centralnym. Żyli skromnie, ale ich dom był zawsze otwarty dla gości. Antoni, który zakładał Solidarność w PAN, urządzał w nim spotkania polityczne. Violetta podawała z trudem zdobytą kawę i przyrządzone przez siebie smakołyki. - Bywało wesoło - opowiada. - Na 48 metrach przebywało czasem ponad 40 osób. Pamiętam, jak z Andrzejem Bliklem i Elżbietą Bojanowicz-Dembińską tak głośno wykonywaliśmy jazzowe ballady, że sąsiedzi zamykali okna.

Violetta Koseska jest duszą towarzystwa, pięknie śpiewa, a jej donośny głos zagłusza wszelkie rozmowy. Każde urodziny czy imieniny kończą się jej występami. - Violetta jest liryczna i emocjonalna - mówi jej przyjaciółka, docent Teresa Halik, sinolog i wietnamistka. - Ma szkolony głos, wszyscy znajomi uwielbiają, jak śpiewa. Zaprzyjaźniliśmy się dawno temu. Mój nieżyjący już mąż, socjolog, poznał Mazurkiewiczów przez Kingę Dunin i Sergiusza Kowalskiego. Zaczęło się od wspólnego spędzania wakacji. Najpierw pod Augustowem, potem tradycją stały się wyjazdy nad morze. Moi dwaj synowie są niewiele starsi od ich wnuka Maurycego, przyjaźnią się. Co roku w sierpniu spotykamy się we Władysławowie.

- Violetta i Antoni to cudowni ludzie, zawsze oddani. Bardzo pomogli mi po śmierci męża. Sami są małżonkami rozumiejącymi i szanującymi siebie nawzajem. Nigdy nie eksponują swoich zasług i cały czas się wspierają. Nawet gdy mają odmienne zdania, a zdarza się to często, dyskutują i są w tym autentyczni. Nic nie robią na pokaz i mają do siebie dystans. Potrafią śmiać się z własnych słabości i wszystko obracać w żart. Chociaż jestem racjonalistką i nigdy w życiu nie poszłabym do wróżki, wielokrotnie byłam świadkiem, gdy Violetta nas przed czymś ostrzegała i to zawsze się sprawdzało. Myślę, że u niej wszystko poparte jest głęboką znajomością psychologii i wiedzą o kosmosie. Moi chłopcy mieli niecałe dwa lata, a Violetta już znała ich charaktery i umiejętności. Wszystko, co napisała w ich indywidualnych horoskopach, jest prawdą, a ta wiedza pomogła mi w wychowaniu synów, gdy dorastali.

Teresa Halik nigdy nie zapomni jednej z partyjek tryktraka. To ulubiona zabawa Mazurkiewiczów i zawsze grają w to nad morzem. Pół na pół liczą się w niej szczęście i matematyczne kombinacje. Tego dnia wygrywał Antoni, świetnie mu szło. Zdenerwowana Violetta krzyknęła: "No, tego już dość, Ancie!" (tak nazywa męża) i w obecności kilkunastu osób trzy razy z rzędu wyrzuciła szóstki, obiema kostkami.

Bez kryształowej kuli

Astrologii uczyła się sama. Mówi, że nie ma typowych Raków i typowych Baranów. Na każdego z nas ma wpływ co najmniej pięć znaków zodiaku: ten najważniejszy i inne, określone przez rozrzut planet w chwili, gdy przyszliśmy na świat.

Najbardziej dumna jest z odkrycia, którego dokonała w horoskopie partnerskim. Obaliła bowiem zasadę tzw. zgodności żywiołów, wedle której powinniśmy szukać towarzyszy życia. Kto marzy o udanym związku, niech szuka partnera z przeznaczenia, czyli takiego, z którym ma wspólną przynajmniej jedną z dwóch podstawowych linii horoskopowych. Aby potwierdzić tę tezę, przebadała 10 tysięcy par. Informacje zbierała do szuflady, podobnie jak swoje wiersze.

- Violettę zobaczyłam w programie Alicji Resich-Modlińskiej - wspomina Nina Kowalewska, dziś szefowa dużej firmy konsultingowej, kiedyś wydawca Harlequin Polska. - Zainteresowało mnie to, co opowiadała o horoskopach partnerskich. Na umówionym spotkaniu oczekiwałam kogoś, kto być może przyjdzie z kryształową kulą, a tu, ku mojemu zaskoczeniu, pojawiła się bardzo konkretna kobieta. Humanistka o wielkiej wiedzy, wrażliwości i świetnym poczuciu humoru. Wtedy wpadłyśmy na pomysł wydania książek. Napisała je szybko, prawie od ręki: "Miłość i astrologia", "Miłość i przeznaczenie". Były świetne.

- Wymyśliła sobie pseudonim - David Harklay. Zdziwiłam się, ale przecież z astrologiem się nie dyskutuje - żartuje Kowalewska - Leżałam w wannie, bo to miejsce, gdzie najlepiej odpoczywam - wspomina Koseska. - Imię David zawsze lubiłam, a nazwisko Harklay przyszło z niebios. Mój mąż po jakimś czasie powiedział: "Wiedziałem, że wszystkiego się po tobie można spodziewać, ale nie przypuszczałem, że będę mężem niejakiego Davida".

Astrolog stała się popularna, pisała horoskopy do magazynów, występowała w radiu i telewizji, ale nie lubiła tego rozgłosu. Być może bała się, że przeszkodzi jej w karierze naukowej, która zawsze była dla niej bardzo ważna.

Drobinki w kosmosie

Wciąż pracuje naukowo i ma swoich doktorantów. - Niedługo jedna z moich najmłodszych uczennic zostanie profesorem w Chorwacji. Jest tak inteligentna, że wciąż mnie zaskakuje - żartuje pani profesor. - Cały czas jesteśmy w kontakcie. Podziwiam ludzi odważnych, ciekawych i mam szczęście, bo oni do mnie lgną. Bardzo lubiłam uczyć studentów i prawdopodobnie im też było dobrze, bo wracałam do domu z naręczem kwiatów, a przecież na początku kariery byłam niewiele od nich starsza.

Przez okno domu w Nowej Iwicznej wpadają promienie słońca. Wokół dużego karmnika latają wróble, sikorki, sroki. Drażnią suczkę Misię, która szczeka na nie przez okno. To znajda przygarnięta dwa lata temu. Zresztą ten dom zawsze jest pełen zwierząt. Wszyscy przyjaciele pamiętają kotkę, którą Koseska odziedziczyła po śmierci teściowej.

- Wyglądała jak potomek żbika - opowiada Nina Kowalewska. - Była kompletnie dzika i nie tolerowała nikogo oprócz Violetty. Na gości prychała wściekle, a na jej kolanach rozkładała się potulnie jak pluszak. Bo ona umie wszystkich obłaskawić: zwierzęta, dzieci, dorosłych. Ma w sobie taką siłę przyciągania, dobrą energię i ciepło. Violetta jest empatyczna. Dba o ludzi, podtrzymuje kontakty, rozpisuje im dobry i zły czas astrologiczny, dzwoni, przestrzega, kiedy tylko coś jej się przyśni.

W Nowej Iwicznej mieszka też jej syn Krystian. Najpierw studiował na politechnice, po trzecim roku przerzucił się na japonistykę. Spełnił w ten sposób swoje marzenia. Napisał świetną książkę o japońskich samolotach z czasów drugiej wojny światowej. Violetta i jej mąż są także dumni z Maurycego, wnuczka Antoniego. Właściwie razem go wychowali, ponieważ jego rodzice zawsze byli bardzo zapracowani.

- Maurycy jest astrologicznym Lwem - mówi Koseska. - Przewidziałam dokładnie co do godziny datę jego urodzin i doskonale wiedziałam, jaki będzie. Dziś ma 25 lat, skończył stosunki międzynarodowe, mówi po wietnamsku i o Wietnamie napisał pracę magisterską. Niedawno się ożenił. Ma sympatyczną i bardzo rozsądną żonę.

Dziennikarka Krystyna Czubówna poznała Davida Harklaya kilkanaście lat temu podczas audycji telewizyjnej nadawanej na żywo, gdzie słynna astrolog była zaproszonym gościem. - Wtedy byłam świeżo upieczonym kierowcą - wspomina Czubówna. - Podczas pierwszej przejażdżki, gdy odwoziłam ją po programie, tłumaczyłam się z nieporadności za kierownicą. "Lwy są doskonałymi kierowcami", odrzekła bardzo spokojnie. Violetta mówi, że jesteśmy astralnymi siostrami, więc łączy nas pewne podobieństwo. I rzeczywiście, trudno nie przyznać jej racji. Wprawdzie nie chcę się z nią porównywać, ale los wyznaczył nam niełatwe role. Zmagamy się z przeciwnościami, dajemy dużo z siebie rodzinom i nie narzekamy. Jej życie bywa trudne, jest schorowana, ale myśli pozytywnie, pracuje nad sobą i wciąż ma tyle zajęć.

- Nigdy nie słyszałam, żeby kiedykolwiek o kimś źle się wyraziła, nawet jeżeli zrobił jej coś przykrego - dodaje Nina Kowalewska. - Nie żali się na nikogo, wybacza błędy i zawsze ze stoickim spokojem mówi, że los jest sprawiedliwy. Dzięki niej nabrałam pokory wobec świata i uczę się "ciepliwości filozoficznej", jak ona to nazywa. Zrozumiałam, że czasem nie warto o coś walczyć do upadłego, bo nie wszystko od nas zależy. Jesteśmy tylko drobinkami w olbrzymim kosmosie.

Monika Głuska-Bagan

PANI 4/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama