Wojna czterdziestotygodniowa
Emancypacja emancypacją, a jajniki i tak mają wciąż decydujące znaczenie.
W życiu kobiety bowiem, niezależnie jak ładnej, inteligentnej, szemranej czy skomplikowanej, największy sprawdzian nadchodzi gdy plemnik trafi w jajeczko. Tak zaczyna się wojna czterdziestotygodniowa, po której jesteś już po prostu matką i to technicznie wychodzi jakoś samo. Lepiej lub gorzej.
Zawsze dziwiłam się jak moja mama to wszystko umie i sobie radzi - z gotowaniem, praniem, przytulaniem, usypianiem, robieniem syropku z cebuli na kaszel i odklejaniem gumy balonowej od spodni. Od dziecka węszyłam w tym siłę wyższą nie mogąc sobie wyobrazić jakim cudem mogłabym nabyć podobną zaradność i wszechwiedzę. A głupia nie byłam i prawdopodobnie w wieku lat piętnastu z nauk ścisłych rozumiałam dobre dziesięć razy więcej niż moja rodzicielka w całym swoim żywocie.
Mit nowoczesności pryska
No więc wmawiamy sobie, że dziś jest inaczej - jest antykoncepcja, kariera, duma singla, prezes w spódnicy, aseksualność, urlopy macierzyńskie, itp. Dzisiaj nasze życiowe sprawdziany to niby średnia na uczelni, MBA, liczba kochanków i wibratorów, miesięczne zarobki i kilometry podróży po świecie. Nikt przecież nie jest już kobietą, aby wypiekać w sobie dzieci.
Tak myślałam lat trzydzieści, bez mrugnięcia okiem zwątpienia. Byłam na zagranicznych stypendiach i najmodniejszych imprezach w Trójmieście. Miałam nagrodę rektora, kontrakt free-lancerski, świetną deskę snowboardową, miłe konto, plany na książkę, albo i dwie. Zdecydowanie nie byłam nigdy typem żony i matki, ciepła i ofiarności. Liczyłam pieniądze, przyjaciół, dni do wakacji. Nawet, gdy przyszła miłość przez duże „M” brnęliśmy oboje uparcie w nowoczesną niekonwencjonalność - praca na własny rachunek, podróże, szaleństwa, zero zobowiązań i żadnych planów na dwójkę dzieci ufajdanych przed telewizorem. A potem nagle pojawiły się mdłości i świat runął.
Fizyczne starcie
Ciąża zabrała mi wszystko o co dbałam. Dobrą zabawę, bo pierwsze trzy miesiące przechorowałam nad klapą od sedesu. Radość ze sportów, bo pojawiły się komplikacje, pobyt w szpitalu, konieczność leżenia plackiem. Upojenie miłością, bo doktor powiedział, że seks grozi. Optymizm patrzenia w przyszłość, bo najpierw załamały mnie pieluchy z zieloną kupką a potem wizja zespołu Downa, który zasugerował test prenatalny. Przestałam biegać, przeszłam odbiór wód płodowych, zaczęłam jeść mięso z rozsądku. Pierwszy raz w życiu ugięłam się i w swoim własnym mniemaniu zaczęłam być frajerką i ciepłą kluchą. Złość rozsadzała mi trzewia.
A i tak miałam ponoć szczęście, bo minęła mnie największa ofensywa - nie dostałam hemoroidów, cukrzycy, rozstępów, zgagi, nadciśnienia ani opuchlizn. Przechodziłam dziewięć miesięcy jedynie z bólem bioder i jednym żylakiem. Tak, przechodziłam, bo w końcu nawet się wszystko wyprostowało i mogłam normalnie żyć, pływać, kochać się nawet. I niezależnie od tego, jak cudownie to nie brzmi, jestem wstrząśnięta walką mojego ciała. Skóra na moim brzuchu wyciągnęła się jak spadochron, piersi stały się bolesnymi balonami, a na twarzy wykwitły ciemne plamy, jakby, za przeproszeniem, jakiś ptak się nie powstrzymał. Jak kobieta, która z nabożną uwagą przez 15 lat czyta magazyny o usuwaniu skórek, codziennej gimnastyce i maseczkach z ogórka ma na to wszystko z rezygnacją pozwolić? Nagle mam nie bać się kalorii, nie zmuszać się do wysiłku, chodzić na płaskim obcasie i w majtkach przypominających opatrunek z bandaża. A one na tych okładkach dalej są piękne, szczupłe i gładkie i stanowią ideał kobiecości. To już nie dla mnie?
Terror psychiczny
A jakby mało było pogodzenia się z tą fizyczną transformacją polegającą na gnieżdżeniu między swoimi jelitami, płucami i żołądkiem rosnącego organizmu, który kopie, miewa czkawki i wysysa wszystko co najlepsze, jest jeszcze walka o zachowanie rozumu. Bo jak mam teraz myśleć o sobie i swojej przyszłości? Hormony ściskają za gardło i sprawiają, że oczy się pocą na widok małych kaftaników, ale przecież nie zaćmią mi wszystkiego. A ja wciąż kocham podróże i chcę zobaczyć Ziemię Ognistą, wciąż zależy mi na udach baz grama tłuszczu i piersiach nieznających pojęcia grawitacji; wciąż chce się uczyć, rozwijać, eksperymentować w pod kołdrą i łamać konwencje, które zawsze gniotły.
Społeczeństwo nie jest po mojej stronie. Od matki wymagają ofiarności i uznania absolutnego priorytetu dziecka. Nie chcą słyszeć o naszych erotycznych potrzebach, naciskają żebyśmy karmiły sześć miesięcy i nie wracały zbyt wcześnie do pracy. Ciężarna pytająca lekarza o rolki, seks czy wyjazd do Francji dostaje w odpowiedzi pełne obrzydzenia spojrzenie pt. „chyba są teraz ważniejsze rzeczy”. A może nie są? A może cieszyć się na dzidziusia to jedno, a chcieć być dalej sobą i mieć prawo do podejmowania decyzji to zupełnie inna sprawa. Ba, niezbywalne prawo człowieka nawet!
Jak wygrać?
Obiecałam sobie, że się nie poddam. Nie wywieszę białej pieluchy na kiju od mopa i nie uznam swojej podrzędności w stosunku do praw natury. Bo nie tak mnie wychowano, przyzwyczajano, nagradzano jak psa Pawłowa. A tref chciał, że czułam się zawsze kobietą sukcesu i pamiętam dobrze radość z realizacji własnych marzeń. Teraz więc, z premedytacją narażę się na pogardę teściowej, westchnięcia sąsiadek i uwagi wszystkich życzliwych, którzy wiedzą lepiej jaka powinna być matka, o czym ma myśleć, o co w życiu zabiegać. Zupełnie jakby pełna macica czyniła z nas funkcjonariuszy państwowych opłacanych z waszych podatków.
Co więcej, myślę, że wygra na tym też moja córka, która nie będzie nigdy, jak ja, patrzeć na własną matkę myśląc o męczennictwie i idealnym odegraniu wymuszonej roli. Dam jej co będę mogła, ale nie wszystko co będę miała. Będę ją kochać gorąco, ale nie bardziej niż siebie czy męża. Nie będę smutno przekartkowywać katalogów z bielizną czy magazynów podróżniczych czując, że to już poza mną. Nie przyjmę w spokoju zmian mojego ciała. Będę walczyć o siebie, nawet, jeśli ta walka sprawi, że będę pięć procent gorszą, bardziej nieobecną czy egoistyczną mamą.
@jpavlinec