Reklama

Danuta Stenka. Kobiecość ponadczasowa

Fenomen Stenki polega na tym, że najpiękniejsza jest właśnie teraz, przed sześćdziesiątką. W swoich oczach, ale też dla nas. Mimo że nie nadużywa kosmetyków, nie ma sztabu stylistek i twierdzi, że nie przegląda się w męskich oczach. Umawiamy się na wywiad o dojrzałej kobiecości. Ona przychodzi w sweterku, ascetycznej biżuterii. I... świeci!

Twój STYL: Pani faktycznie na co dzień się nie maluje. Dlaczego? 

Danuta Stenka: - Bo tak czuję się swobodniej. Makijaż kojarzy mi się z pracą. Kiedy wychodzimy gdzieś z mężem, pytam: malować się? On na to: jak chcesz, ja wolę cię bez makijażu. Najlepszy pretekst, żeby sobie odpuścić.

Czyli to nie jest żaden manifest? 

- Nie. Wygoda. 

Przypomnę pani scenę z próby sztuki "Pozwól mi odejść" do prozy Grocholi. Pani ma 40 lat i w przerwie mówi do swoich koleżanek: "Wiecie, to w sumie super wiek". Gabriela Kownacka dorzuca: "Pięćdziesiątka jest lepsza", a Izabela Cywińska: "A jaka fajna jest sześćdziesiątka!". No to jak to jest? 

- Wszystko prawda. Pięćdziesiątka i zbliżająca się sześćdziesiątka pachną mi tym, co uwielbiam, co mnie w życiu uwodzi - wewnętrznym spokojem. I dystansem, którego mi przez wiele lat brakowało. Teraz się do niego doczołgałam. 

W pięknym stylu zresztą. Kiedy kupowałam książkę o pani, człowiek w księgarni powiedział: "Stenka? Uwielbiam ją! Mój syn też!". Przegląda się pani w oczach mężczyzn? 


- Raczej nie podejmuję tego ryzyka. Kiedyś, gdy na ulicy mijałam się z mężczyzną, nie rzucając na niego okiem, wyczuwałam na sobie jego wzrok. A w tej chwili, nawet patrząc mu w twarz, nie ściągam na siebie znaczącego spojrzenia. Zazwyczaj. 

Kobieta "przezroczysta"? Wiele z nas boi się tego etapu. 


- Mnie też się wydawało, że to będzie straszne. Otóż nie jest. Więcej - to mnie nawet bawi. Oczywiście, wołałabym być w formie sprzed 20 lat i nie będę udawać, że starzenie się jest moim marzeniem. Ale byłabym głęboko nieszczęśliwa, gdybym nadal oczekiwała tego, co odnajdywałam kiedyś w oczach mężczyzn: błysku fascynacji, zapowiedzi flirtu... Ilekroć idę z córkami i widzę wzrok facetów, który przykleja się do nich jak spinacze do magnesu, a mnie nawet nie muśnie - bawi mnie to. I chwała Bogu. 

Kiedy Maciej Prus przyjmował panią do Teatru Dramatycznego, orzekł: "Kobiecość Stenki jest ponadczasowa". Jak pani rozumie to określenie? 

Reklama

- Nie wiem, co miał na myśli Maciej Prus, ale dla mnie ta ponadczasowość polega na tym, że kobieta idealnie odnajduje się w aktualnym miejscu na swojej linii czasu. Nie marzy ani o wybiegnięciu w przyszłość, ani o powrocie do przeszłości. 

Pierwszy punkt odniesienia na tej osi to zazwyczaj osoba matki. Ona była dla pani wzorem kobiecości? 

- Tak, była piękną kobietą. Nadal jest. Jak każda dziewczynka buszowałam w jej ciuchach i kosmetykach, ale nie było ich zbyt wiele. Prawie się nie malowała - tylko usta.  Pamiętam, że miała jeszcze niebieski cień do powiek i pudełeczko z kamiennym tuszem do rzęs oraz szczoteczką w podłużnej przegródce, ale nie widziałam, żeby ich używała.

- Dla mnie była przede wszystkim kierownikiem naszej ekipy w składzie: tata, brat Gienek i ja. Jako nastolatka próbowałam - jak przystało na ten wiek - odcinać się od maminych rad, drażniły mnie. Z upływem lat uświadomiłam sobie, że chciałabym być takim człowiekiem jak mama. Choć się różnimy - ona, jako młoda kobieta była bardziej powściągliwa, miała adoratorów, ale nie podsycała płonnych nadziei. A ja bałamuciłam i flirtowałam. 

No to na kim się pani wzorowała w młodości? 

- Podświadomie na mamie. I chyba nie zastanawiałam się nad ideałem kobiecości do czasu pewnego spotkania. Byłam już w studium aktorskim w Gdańsku i po zajęciach wracałam kolejką do Gdyni, do Domu Aktora, gdzie mieszkałam. Naprzeciw mnie usiadła kobieta po czterdziestce. W pewnym momencie złapałam się na tym, że nie mogę oderwać od niej wzroku. I nie chodziło o jej ubiór, fryzurę czy ponadprzeciętną urodę. Emanowało z niej coś takiego... Spokój, klasa, mądrość. Po raz pierwszy pomyślałam: "Jaka piękna kobieta!". Zabawne, bo kiedy wychodziła, nachyliła się nade mną i szepnęła: "Jest pani piękną kobietą". To było niezwykłe spotkanie... Dla mnie ta ikoniczna "kobiecość" to coś więcej niż atrakcyjna powierzchowność. 

Może to, w czym kobiecie najpiękniej, jeszcze zanim włoży sukienkę, to jest jej siła?
 

- Tak uważam. Samoakceptacja i stanowienie o sobie są źródłem wielkiej wewnętrznej siły. Myślę, że to właśnie cechuje kobiety dojrzałe. 

Samostanowienie to też stawianie granic, tupnięcie nogą. Pani się zdarza? 

- Tak. Ale raczej jako aktorce w twórczym szale niż Dance Stence prywatnie. Kiedy mierzę się z rolą, czasem budzi się we mnie drapieżne zwierzę, które, gdy tylko przekraczam granicę kulis, usypia. Praca czasem wyzwala we mnie jednak takie emocje, których się po sobie nie spodziewam. 

À propos asertywności: sprzeciwiła się pani wielkiemu mistrzowi. Coś się pani nie spodobało w montażu filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy i... pani się zbuntowała. 

- Ileż mnie to kosztowało! Wycinanie scen - do tego przywykłam, taki los komedianta w filmie. Tu chodziło o coś innego. Rozmawiałam z reżyserem, na czym polega dramat mojej postaci. Można to było pokazać zaledwie w jednej ze scen. I właśnie ją wycięto. Wyrzucono to, o czym zdążyłam już opowiedzieć w wywiadach. Ludzie mieli prawo pomyśleć, że konfabuluję. Zadzwoniłam do producenta i uprzedziłam, że nie pójdę na premierę, bo mi wstyd. Porozmawiał z reżyserem. Pan Andrzej zmienił montaż i wyszło genialnie. Z upływem lat pojawił się u mnie dystans do podobnych sytuacji. I jest on stanem błogosławionym. 

Dojrzałość to też odwaga podejmowania ryzyka. Pani mogła zostać bezpiecznie w skórze Judyty z "Nigdy w życiu", którą pokochaliśmy, tymczasem nie tylko ścięła pani włosy na zapałkę, ale też wcieliła się w postaci takie jak posępna komisarz Oster w "Instynkcie" czy "wrednawa" doktor Mróz w "Diagnozie". Bo?

- Motorem moich decyzji najczęściej jest ciekawość. Mam w sobie szczeniaka, który wypuszczony w nową przestrzeń, musi ją obwąchać. Nie wie, co go czeka tam, gdzie wciska swój ciekawski nochal, może być niebezpiecznie, ale to nie ma znaczenia. Zmiana wizerunku zawsze łączyła się z rolą. W wieku czterdziestu lat np. po raz pierwszy od podstawówki ścięłam włosy. Do przedstawienia "Uroczystość" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Przez cały czas prób przychodziłam na scenę w luźnym T-shircie i długiej spódnico-halce, z włosami upiętymi w kok. Na drugiej próbie generalnej mieliśmy wystąpić w pełnym rynsztunku - charakteryzacja i kostiumy. Robert Kupisz ściął mi włosy na krótko, Gonia Wielocha zrobiła ostry makijaż, włożyłam czarny, skórzany kostium - sukienkę bez ramion, buty na wysokim obcasie.

- Tuż przed próbą Grzesiek zaprosił nas na scenę, chciał powiedzieć kilka słów. Scena w TR jest malutka, staliśmy blisko siebie. Pan Bronek Pawlik, który grał dziadka, nie odpowiedział mi na dzień dobry. Po spotkaniu podchodzi do mnie jego asystentka i mówi: "Danusia, on cię nie poznał! Złościł się: Kim jest ta pani?! Mieli być tylko aktorzy!". Mnie samą przez kilka tygodni, ilekroć przechodziłam obok lustra, zaskakiwało własne odbicie. Dziewczynki protestowały: "Mama, to nie jesteś ty!". Jakaś obca baba chodziła im po domu, a ja mimo wszystko byłam zadowolona. Chciałam tego. 

"Wiem, czego chcę" stoi blisko granicy z popadnięciem w samozachwyt. Czy choć raz poczuła pani uderzenie wody sodowej? 

- Nawet pamiętam okoliczności. Rozmawiałam przez telefon z moją agentką Lucyną Kobierzycką, stojąc przed lustrem w łazience. To był czas "klęski urodzaju" - za dużo propozycji. Usłyszałam swój ton pełen irytacji, pobrzmiewał niebezpieczną pewnością siebie. Być może był to pierwszy bąbelek wody sodowej. Wyłapałam go. By aktorowi uderzyła sodówka, musi mieć o sobie naprawdę dobre mniemanie. Ja wciąż takiego nie mam. 

To kokieteria? Zagrała pani mnóstwo świetnych ról. 

- Niektóre bardzo sobie cenię, udało mi się odkryć coś nowego. Ale nie mam takiej, o której mogę powiedzieć: nikt by tego nie zagrał lepiej. Jest tyle dobrych aktorek, że świat spokojnie poradziłby sobie beze mnie. Choć z drugiej strony, gdy patrzę na siebie z lotu ptaka, myślę, że Stenka to egzemplarz, który warto jeszcze wykorzystać. Sporo można z niego wycisnąć. Ale na to, czy tak będzie, nie mam wpływu. 

Silnym kobietom grozi też inna pułapka - mogą zagłuszyć miękką część natury. 

- To mi nie grozi. Mój wewnętrzny człowiek jest tak miękki, jak był do tej pory. Jest tylko mniej zestresowany. Z powodu wrodzonego lęku długo żyłam w permanentnym wewnętrznym rozedrganiu. Spokój, który z czasem odkryłam, trochę ten lęk rozcieńczył. Sprawiam wrażenie twardszej, ale nie jestem skałą. 

Sentymentalna, światłoczuła - to o pani? 

- Och, tak! Słońce potrafi sprawić, że jestem w euforii, a szarzyzna- że zapadam się w sobie. Na scenie nieraz zdarzyło mi się zapomnieć tekstu z powodu innego ustawienia światła niż to, do którego byłam przyzwyczajona. Światło potrafi wywołać we mnie poczucie zagrożenia, ale i sprawić, że czuję się bezpiecznie. 

Zapachy też są ważne? 

- Bardzo. Pamiętam, jak gdzieś na świecie poczułam zapach, który momentalnie przeniósł mnie w czas dzieciństwa, do kuchni cioci Niki, siostry mojej mamy. Ciocia mieszkała w domu na obrzeżach Gdyni. Była krawcową, miała trzech synów, więc kiedy pojawiałam się ja, dziewczynka, zawsze miała dla mnie niespodziankę. A ja to uwielbiałam, bo w tamtych trudnych czasach nosiłam również rzeczy w spadku po bracie. 

- Na przykład spodnie - okropne, z rozporkiem na guziki! Zdrada, dziewczyńskie spodnie były wtedy zapinane z boku na suwak. Kuchnia w Gdyni miała charakterystyczny zapach. Podczas któregoś z wyjazdów teatralnych weszłam do jakiegoś pomieszczenia i jego zapach sprawił, że poczułam się, jakbym była u cioci. Nie mogłam się go nawąchać, nawdychać. 

A muzyka? 

- Słuchaliśmy jej w domu. Mieliśmy adapter bez głośników, trzeba go było podłączyć do radia. Zielony, w kształcie trójkąta. W szkole średniej brat i ja dostaliśmy pierwszy magnetofon, szpulowy ZK-240. Nie mam wykształcenia muzycznego, żałuję. Zdarza się, że nie umiem opisać słowami, jak powinna przebiegać scena, ale słyszę ją jak utwór muzyczny i jestem w stanie ją "zanucić". 

Brzmi romantycznie. 

- Wracając do "sentymentalna" - nie wyrzucam kartek z życzeniami, widokówek, karteluszków wtykanych za wycieraczkę samochodu. Gromadzę egzemplarze sztuk, scenariusze filmów. Starsza córka odziedziczyła zbieractwo po mnie. Zasuszone różyczki z czasów podstawówki, gimnazjum, liceum... Gdy zasugerowałam, że można by już tym łapaczom kurzu podziękować, usłyszałam, że najlepiej zacząć od mojego gabinetu. 

Macierzyństwo to ważna cezura kobiecości. Czas na moment przystaje, trzeba się rozejrzeć. Z panią też tak było?


-Tak. Pamiętam, jak po urodzeniu pierwszej córki nagle sparaliżowała mnie świadomość: skończyło się stare życie, zaczyna się zupełnie mi nieznane. Poczułam, że skrzydła mojej mamy nade mną zwijają się jak markiza, a ja teraz muszę rozwinąć swoje nad córką. To było wręcz fizyczne doznanie. Lęk, poczucie jednoosobowej odpowiedzialności. Potem wszystko się uspokoiło, ale świat jest już inny. 

Mama staje się punktem odniesienia dla córek. Trzeba uważać, co się sobą pokazuje? 

- Nie wymyślam siebie, nie kalkuluję - jestem. Dziewczyny widzą moje momenty słabe i silne. Czasem coś palnę, głupio się zachowam. Ale szczęśliwie u nas się o tym rozmawia. One czują, ile męczących cech po mnie mają, np. tych z serii "boję się, nie nadaję się, nie dam rady". Ale widzą też, że mimo strachu skaczę na główkę, licząc, że woda w basenie jednak będzie. 

Jako artystka przeżywała pani, że nie zawsze był czas na pielęgnowanie domu, dopieszczanie bliskich? 

- To bywało uciążliwe, ale nie bolesne. Korzystałam z pomocy mamy i teściowej, później obojga teściów, którzy z nami mieszkali. Dom funkcjonował dobrze, tylko mnie nie było. Gdybym mogła jeszcze raz to zaplanować, na pewno więcej czasu spędzałabym z córkami. Ale z drugiej strony nie mam sobie za złe, że np. nie zabierałam ich do pracy. Czasem było mi żal dzieci, które były świadkami zakulisowych rozmów, przepychanek, awantur podczas prób. Ja starałam się nie przenosić stanów z teatru do domu. 

Pani mąż Janusz Grzelak zostawił zawód aktora, żeby zająć się rodziną. Za sukcesem kobiety stoi mężczyzna? 

- W moim przypadku zdecydowanie tak. U nas to Janusz jest przewodnikiem stada. To on organizuje, wozi, kupuje, zabezpiecza, umawia. Jest moim największym przyjacielem. Gdybym teraz dostała propozycję podpisania paktu z diabłem na dożywotnią atrakcyjność i zainteresowanie ze strony innych mężczyzn, jak 20 lat temu, w zamian za rozstanie z moim mężem, w sekundę bym to odrzuciła. Chciałabym, żeby moje dziewczynki też spotkały takich mężczyzn. I żeby ich nie przegapiły! 

Zajrzyjmy w przyszłość. Pani miała okazję dotknąć swojej starości, wcielając się w rolę Jurewiczowej w serialu Boża podszewka. Podobno charakteryzacja upodobniła panią do własnej babci? 

- Nie chodziło o charakteryzację. To nie przyszło z zewnątrz, ale od środka. Odkryłam, że jako stara kobieta ruszam się jak ona, wykonuję podobne gesty. To nie było zaplanowane czy wypracowane. Nazywam tę rolę swoją bezpieczną wyprawą w starość. Wsiadłam do wehikułu czasu, wiedząc, że mam w garści bilet powrotny. Uświadomiłam sobie, że ta kobieta już we mnie jest, czeka tylko na swój czas. Ale myśl o starzeniu nie obudziła strachu. Jeśli czuję niepokój, to ma on związek ze zniedołężnieniem fizycznym i psychicznym. Chciałabym schodzić z tego świata w pełni świadoma, nie być ciężarem dla bliskich i nie cierpieć fizycznie. Może Bóg da i będę miała to szczęście? 

Jak dotąd jest pani chyba wyjątkową szczęściarą. 

- Tak siebie postrzegam. Pewnie również dlatego, że nie składam życiu wygórowanych zamówień. Potrafię cieszyć się z drobiazgów, z tego, co dostaję. 

Izabela Cywińska powiedziała o pani: "Danka jest lojalna", Jan Frycz: "Jest dobra". Wielu mówi "piękna". Jaki komplement sprawiłby pani największą przyjemność? 

- Komplement często bywa pochwałą na wyrost, więc ucieszyłoby mnie raczej, gdybym poczuła, że moja obecność w czyimś życiu wprowadza choćby odrobinę światła.

Zobacz także: 

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Danuta Stenka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy