Reklama
Mundial kobiecym okiem
São Paulo: Miasto helikopterów i śmieci

Michael Palin w podróży po nieznanej Brazylii

São Paulo to miasto helikopterów. Podczas gdy przeciętny mieszkaniec tego megalopolis grzęźnie w nieustających korkach, najbogatsi uciekają w niebo i latają od budynku do budynku, w ogóle nie dotykając ziemi.

Każdy szanujący się wieżowiec posiada lądowisko i szacuje się, że w mieście jest około czterystu zarejestrowanych helikopterów, które wykonują łącznie około tysiąca siedmiuset lotów dziennie. Niektórzy są zdania, że to przesada. Inni tylko wskazują na przewlekłą niezdolność sieci drogowej São Paulo do poradzenia sobie z natłokiem samochodów. W 2009 roku w magazynie "Time" opisano korek o długości dwustu kilometrów. Jednym z nałogowych użytkowników helikoptera jest Wilson Quintela. To człowiek, który dorobił się fortuny na śmieciach. Jego firma, Estre Ambiental, której mottem jest "Lixo É Só O Começo" ("Odpady to tylko początek"), powstała w 1999 roku, a obecnie zatrudnia pięć tysięcy ludzi, zarządza trzynastoma wysypiskami nie tylko w Brazylii, ale i w Argentynie i Kolumbii, a w ostatnim roku podatkowym wykazała dochód w wysokości 1,2 miliarda reais (370 milionów funtów).

Reklama

Wilson, zażarty propagator idei recyclingu, jest jednym z najbardziej zapracowanych ludzi w Brazylii, ale mimo to zgodził się zabrać mnie na wycieczkę, podczas której pokaże mi, jak sobie radzi z czterdziestoma tysiącami ton niechcianej materii wyrzucanymi każdego dnia przez mieszkańców São Paulo.

Zaskakująco łatwo, zważywszy na poranny ruch, przemykamy do wysokiego, złożonego z czterech wieżowców kompleksu noszącego nazwę Condomínio São Luiz. Jest to właściwie pionowe miasto - starannie zarządzane środowisko korporacyjne, w którym poza biurami znajdują się banki, bary, restauracje, ogrody, pralnie, zakłady masażu i fizjoterapii oraz, rzecz jasna, lądowisko dla helikopterów. W bezpośrednim sąsiedztwie stoją bloki mieszkalne i wszystko inne, czego potrzeba do szczęścia, na przykład szkoły, szpitale, hotele i centra handlowe. Całość przypomina średniowieczny zamek, tyle że zamiast mostu zwodzonego są tu rampy, wysokie spiczaste płoty i ściana pełna ekranów przekazujących obrazy z setek kamer.

Funkcjonowanie kompleksu koordynuje licznie obsadzona recepcja. Wszystko to daje jasno, acz urzekająco uprzejmie do zrozumienia, że na zewnątrz, skąd przyjechałeś, jest niebezpiecznie. A tu, w środku, nic ci już nie grozi. Ochrona robi nam zdjęcia i uważnie sprawdza nasze paszporty, po czym zostajemy odeskortowani na drugą stronę barierki, a stamtąd na piętro zajmowane przez Estre.

Dominuje tam przestrzeń i światło, a nieskazitelnie czyste, laminowane białe stoły odbijają wielkie zdjęcia drzew i zwierząt. Osoba nieświadoma, że znajduje się w głównej siedzibie firmy zajmującej się przetwarzaniem odpadów, mogłaby wziąć to miejsce za biuro jakiejś wyjątkowo nowoczesnej agencji ochrony przyrody. Wystrój ten nie jest dziełem przypadku. Obsesyjnie czyste biuro, podobnie jak wszystkie znajdujące się w nim książki i zdjęcia przedstawiające człowieka żyjącego w harmonii z naturą, odzwierciedla filozofię życiową Quinteli. Choćbyś się uparł, nie znajdziesz tu chusteczki higienicznej, która nie została wyrzucona do odpowiedniego kosza.

Sam Wilson stanowi absolutne przeciwieństwo tradycyjnego, dopiętego na ostatni guzik biznesmena. Jest mocno opalonym mężczyzną w średnim wieku, a na spotkanie z nami przychodzi ubrany w dżinsy i niebieską koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, który odsłania gustowny złoty amulet na krótkim łańcuszku. Jest w dobrej kondycji fizycznej, a witając się z nami, zachowuje się swobodnie i rozbrajająco. Jest też bardzo zajęty, więc kiedy tylko wszyscy zostają sobie przedstawieni, ruszamy za nim do windy, która mijając niezliczone piętra pełne księgowych, unosi nas na dach, gdzie znajduje się lądowisko.

Widok z góry jest niecodzienny. Ponieważ otaczają nas inne niebosiężne budynki, wrażenie jest podobne do tego, jakie odnosi się, przebywając w koronach lasu deszczowego, tyle tylko, że tutaj drzewa zostały pobudowane przez człowieka. Co ciekawe, nawet czterdzieści pięter nad ziemią, gdzie wydawałoby się, że nikt nie będzie zwracał uwagi na takie detale, ściany apartamentów pokrywają wzorzyste zdobienia. Wygląda to tak, jakby ktoś wybudował je na ziemi, a dopiero potem postanowił wywindować pomiędzy chmury.

Lada chwila ma się pojawić helikopter. Wilson zerka na zegarek i spogląda w dal. Pytam go, czy korzysta z transportu lotniczego, bo na ulicy obawia się o swoje bezpieczeństwo, na co wzrusza ramionami i kręci głową. Jego życie toczy się w ciągłym ruchu, więc podobnie jak inni członkowie kasty kierowniczej w São Paulo posiłkuje się firmowymi samolotami i helikopterami, żeby zaoszczędzić czas. Potem jednak odwraca się w moją stronę z chmurną miną. "Ale moje dzieci muszą jeździć do szkoły opancerzonymi samochodami, co według mnie jest chore!".

Nie mamy czasu omówić, czy zagrożenie napadem bądź porwaniem rzeczywiście istnieje, czy jest to tylko widmo utrzymywane przy życiu przez właścicieli licznych firm ochroniarskich, ponieważ pojawia się nasz helikopter, a wraz z nim mała nawałnica wichru i hałasu. Pilot nie wyłącza silnika, tylko czeka, aż podbiegniemy i wdrapiemy się na pokład, po czym z niemal bezczelną łatwością ześlizguje się z dachu i zabiera nas w podróż.

Lecimy na północ i w pewnym momencie w miejsce jednobarwnej masy miasta pojawia się charakterystyczna paleta kolorów i krajobraz brazylijskiego płaskowyżu - falujące rdzawe wzgórza porośnięte zieloną trawą. Mijamy nowo pozakładane i najwyraźniej dobrze prosperujące miasteczka na obrzeżach São Paulo, pełne domów jednorodzinnych z ogrodami i dużymi basenami. Za jednym z nich, noszącym nazwę Paulínia, zniżamy lot i kierujemy się ku potężnej wyrwie w krajobrazie, której środek gnije, ale krawędzie są poddawane szeroko zakrojonej chirurgii kosmetycznej. Jest to najstarsze i największe wysypisko należące do Estre.

Wilson obwozi nas po nim z dumą i pasją, jaką inni mężczyźni rezerwują zwykle dla prywatnych kolekcji sztuki. Przyglądamy się wywrotkom wysypującym świeże śmieci do zsypu, którym trafiają do paszczy maszyny sortującej. Tam zostają podzielone na odpady mokre i suche. Odpady suche nadają się do powtórnego przetworzenia i są sprzedawane producentom opon, karoserii samochodowych i czego tam jeszcze. Gdyby Wilson miał w tej sprawie coś do powiedzenia, to nie istniałaby kategoria śmieci nienadających się do recyclingu, ale póki co odpady mokre trafiają na konwencjonalne, brzydko pachnące wysypisko, nad którym krążą sępy. 

Parkujemy tak blisko niego, jak to możliwe bez uduszenia się. Wilson wyjaśnia, że hałda, którą widzimy, jest czymś więcej, niż nam się wydaje. Zauważam, że równolegle z wywrotkami na śmieci kursuje tu drugi rząd ciężarówek. Dowożą one ziemię, którą są posypywane gnijące odpady. W tym samym momencie Wilson zwraca moją uwagę na zespół instalujący sieć czarnych rur, która zostanie przeciągnięta przez sprasowaną górę odpadów, by wydobyć powstający w jej wnętrzu metan. Jest to sygnał, że czas pojechać obejrzeć oczko w głowie Wilsona - szereg zbiorników ze stali nierdzewnej służących do podgrzewania metanu do temperatury 1000ºC, przy której zamienia się w węgiel. Odzyskany węgiel można następnie sprzedać w ramach przydziału do emisji zanieczyszczeń jakiejś dużej europejskiej firmie.

Pociesza mnie, że w megalopolis takim jak São Paulo poważnie podchodzi się do kwestii śmieci. Co więcej, niedługo zostaną wprowadzone przepisy, dzięki którym Wilson stanie się jeszcze szczęśliwszy - i bogatszy. Obecnie recyclingowi podlega ledwie trzy procent wszystkich odpadów generowanych przez São Paulo. Od 2014 roku odsetek ten wzrośnie do około piętnastu, może dwudziestu procent, które obowiązują na terenie reszty kraju. Wilson przykłada duże znaczenie do pewnej liczby, którą słyszałem już wcześniej. Chodzi o te czterdzieści milionów ludzi, którzy przez ostatnie dwadzieścia lat wydobyli się z ubóstwa. "Oznacza to więcej konsumpcji, a więcej konsumpcji to więcej śmieci. To wszystko w połączeniu z nowym prawem, które każe recyclingować dwadzieścia procent, będzie oznaczało rewolucję na skalę krajową".

Oczy mu się świecą. "To niesamowita okazja. Nie tylko żeby zarobić, ale żeby zrobić coś dobrego dla społeczeństwa". Wilson wydaje się szczery, kiedy mówi o swoich zobowiązaniach społecznych. Zresztą na jego wysypisku odbijają się echem kwestie poruszane przez Avenida Brasil, telenowelę Caroliny. Wśród wszystkich tych osiągnięć technologii stoi staroświecki zakład spółdzielczy, który zapewnia pracę około dwudziestu ludziom ręcznie sortującym odpady. Zanim pojawiły się maszyny sortujące, był to jedyny sposób rozdzielania śmieci, i Wilson, zamiast wyrzucać tych ludzi na bruk, postanowił uhonorować ich wkład, dając im zajęcie.

Nie przeszkadza mu, że sortowanie ręczne jest żałośnie nieopłacalne. Spośród pierwotnej grupy pracowników, którzy założyli związek zawodowy, wielu już wyjechało i obecnie większą część siły roboczej w spółdzielczej hali Wilsona stanowią ochotnicy z miejscowego więzienia. Za każdy dzień spędzony na sortowaniu państwo anuluje im jeden dzień wyroku.

Wilson wyraźnie rozkoszuje się naszą ciekawością. Zdążył już zadzwonić i odwołać swoje następne spotkanie, dzięki czemu mamy do wykorzystania dodatkowe dwie godziny jego cennego czasu. Chce nam teraz pokazać coś, z czego jest szczególne dumny. To bardzo eleganckie, jasno oświetlone, kolorowe centrum edukacyjne, w którym znajduje się uroczy, acz staroświecki ruchomy model całego procesu przetwarzania odpadów. Odwiedziło je już sześćdziesiąt tysięcy dzieci, a do tego cztery tysiące nauczycieli odbyło przygotowany dla nich kurs.

Wilson uważa, że dla naszej przyszłości bardzo ważne jest, by dzieci zrozumiały problem odpadów, poznały sposoby radzenia sobie z nimi i, co dla niego najistotniejsze, nauczyły się je wykorzystywać. W śmieciach kryje się olbrzymi i jak na razie niezrealizowany potencjał energetyczny. Wilson opowiada mi, że obecnie najbardziej chciałby kupić tyranozaura. Przez chwilę zastanawiam się, czy to może slangowa nazwa jakiejś nowej zabawki popularnej wśród Brazylijczyków, którzy mają już wszystko, ale okazuje się, że Tyrannosaurus to olbrzymia maszyna produkcji fińskiej, do której z jednej strony wrzucasz śmieci, a z drugiej wychodzi paliwo.

Estre, podobnie jak Embraer, jest brazylijską firmą, która chce konkurować na rynku międzynarodowym. Poza tym łączy je nie tylko ambicja, ale i potrzeba czegoś, co odważę się nazwać altruizmem. Liczą się dla nich nie tylko dochody, ale również co i w jaki sposób robią. 

São Paulo na pierwszy rzut oka wydaje się miastem oddanym mamonie - wieże kościołów widać tu na horyzoncie zdecydowanie rzadziej niż w jakimkolwiek z pozostałych miejsc, które odwiedziłem w Brazylii - ale nurt odnowy religijnej, który tak wartko płynie przez resztę kraju, zaznacza swoją obecność i tutaj. Aby przyjrzeć się jednemu z jego objawów, dziś wieczorem udajemy się do bairro Água Rasa we wschodniej części miasta. Tam na wąskiej ulicy znajdujemy otoczony stalowym płotem nowoczesny budynek należący do Zborów Bożych, najpopularniejszego kościoła ewangelikalnego w Brazylii. Napływa do niego rzeka kobiet, głównie młodych i wyglądających jakby przyszły tu prosto z pracy, które szybkim krokiem mijają bacznie obserwujących otoczenie ochroniarzy i wchodzą po schodkach do nowoczesnej, przeszklonej sali. Znak przed wejściem informuje, że odbywa się właśnie Kongres Uświęcający zorganizowany przez przebywające tu dziś w odwiedzinach kapłanki Kultu Księżniczki.

Dostaliśmy specjalne pozwolenie na wstęp. Specjalne, ponieważ jesteśmy mężczyznami, a dzisiejsza uroczystość jest przeznaczona wyłącznie dla kobiet. Musi ich tu być upakowane blisko tysiąc, ale żadna nie reaguje, kiedy wchodzimy, bo ich uwaga skupiona jest w całości na postaci, która stoi na scenie - szczupłej kobiecie średniego wzrostu, na oko dobiegającej pięćdziesiątki, ubranej niczym szatniarka z lat pięćdziesiątych w elastyczną czarną sukienkę z rozkloszowanym dołem i białym szyfonowym obrąbkiem. Jej kreację dopełnia biały szyfonowy kwiat w butonierce i wpięta we włosy czarna kokarda. Sprawnie manipuluje widownią, na zmianę to kokietując, to przybierając ostrzegawczy ton. Nazywa się Sara Shreever i jest najwyższą kapłanką Kultu Księżniczki.

Jej przesłanie, które widownia chłonie z uwielbieniem, w luźnym tłumaczeniu sprowadza się do tego, że na świecie istnieją dwa rodzaje kobiet. Są Księżniczki, które przestrzegają odpowiednich wartości, umieją się zachować i odpowiednio się prezentują, i są też Suki, które zachowują się źle i ulegają mężczyznom. Sara podpiera to autorytetem Biblii, cytując fragment Starego Testamentu, który opisuje jedne kobiety jako drzwi, a inne jako mury. Kobiety-drzwi są szeroko otwarte, natomiast kobiety-mury silne i nieustępliwe, a na ich cześć będą budowane srebrne wieże. Sara podaje do publicznej wiadomości, że minęło dziesięć lat, od kiedy ostatni raz uprawiała seks. "I dziewięć od ostatniego pocałunku. Mam do tego radykalne nastawienie. Byłam nimfomanką, która nie potrafiła żyć bez mężczyzny. Jezus uzdrowił moją duszę". Rozlega się kaleczący uszy wizg sprzężenia zwrotnego, po czym rozbrzmiewają pierwsze akordy grane na przesadnie wzmocnionym keyboardzie.

Chwilę później dołącza gitara, a Sara płynnie przechodzi od kazania do śpiewu. Może i nie ma zbyt wiele do czynienia z mężczyznami, ale doskonale zdaje sobie sprawę z władzy, jaką daje uwodzicielskie zachowanie. Ma donośny głos, co mnie nie dziwi, bo wiem, że śpiewała w chórkach. Muzyka gra głośno i natarczywie. Akordy przechodzą jeden w drugi niczym fale wylewające się na plażę, a widownia reaguje bardzo żywiołowo. Wzbierają emocje. Ból przeplata się z radością. Kobiety na widowni unoszą zapłakane twarze i wznoszą ręce ku scenie. Pieśń mówi o tym, że tylko przez wiarę w Boga znajdą w sobie siłę, by okiełznać swoje cielesne pragnienia do chwili, kiedy spotkają idealnego mężczyznę, który gdzieś na nie czeka. Księcia dla Księżniczki, którą jest każda z nich.

Muzyka przechodzi w crescendo, a następnie milknie. Unoszą się kolejne ręce, słychać okrzyki alleluja. Policzki mokre od łez lśnią w świetle lamp. Jest to scena tego rodzaju, jakie zwykle widuje się na koncercie gospel, tymczasem większość uczestniczek tej uroczystości to białe Brazylijki. Niektóre starsze, w większości jednak zwykłe pracujące kobiety. Żadne dewotki. A mimo to z jakiegoś powodu niezwykle mocno przemawia do nich koncepcja, że mężczyzn, a tym samym i seks, można jakoś ograniczyć, okiełznać czy wręcz uświęcić, oddając się w ręce nieskończenie potężnego Boga.

Po tym, jak wzruszyła je muzyką, Sara sprawnie uspokaja swoje słuchaczki odpowiednią kombinacją pochlebstw i pocieszeń, a kiedy wyczuwa, że nadszedł odpowiedni moment, ponownie zaczyna grać na emocjach. Prowadzi przedstawienie mistrzowską ręką. A przy tym nawet się nie spociła, choć noc jest gorąca, a sala wypchana po brzegi.

Później rozmawiam z nią na temat kultu i tego, co on dla niej znaczy. Córka, która od kiedy dorosła, pełni podczas występów matki rolę wspierającej wokalistki, siedzi obok i wygląda, jakby się denerwowała. Nie dziwi mnie, kiedy Sara wyznaje, że przeżyła wiele nieudanych związków i zdrad. Obecnie jednak w jej oczach widać błysk przekonania, wewnętrzne światło, którego źródłem może być tylko absolutna pewność. Nic dziwnego, że jej córka się denerwuje. Jej matka jest kobietą, która dogłębnie wierzy w to, co głosi, i wykorzystuje swoje niemałe umiejętności sceniczne do manipulowania uczuciami.

To znak naszych czasów, że tylu ludzi chce, by nimi manipulowano.

Fragment książki "Brazylia" Michaela Palina.

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Brazylia | Mundial 2014
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy