Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Anna Kalczyńska: Żadna ze mnie Rozenek!

Gwiazda DDTVN nie boi się porównań ani do pięknej mamy aktorki, ani do rywalek. "Trzeba korzystać z życia, bo jest bardzo krótkie" - mówi SHOW i zdradza, jak to robi.

Słyszałaś, że już nie jesteś nową Pieńkowską? Teraz jesteś nową Rozenek.

Anna Kalczyńska: - No tak, czekam na następne porównanie. Nie ma sensu się tym przejmować.

A jak dogadujesz się z Jarkiem Kuźniarem?

- Jak w małżeństwie - są emocje, temperatura i dużo się dzieje. Ale z czasem, mam nadzieję, ta temperatura opadnie. Tak jak się spodziewałam, podczas pierwszego wspólnego programu zaczęliśmy na wizji mówić jednocześnie. Każde z nas chciało przywitać widzów, każde było podekscytowane i tak wyszło. Ale pierwsze odcinki już za nami. Mam nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej. Znamy się z Jarkiem od dziewięciu lat, ale nigdy nie mieliśmy okazji razem pracować, dlatego nie wiedziałam, jak to zagra. Obawiałam się jego silnej osobowości. Wiedziałam też, że jest solistą. Będzie dobrze, jeśli Jarek polubi tematy, jakie poruszamy w programie. Są inne niż te, którymi zajmowaliśmy się w TVN24.

Reklama

Ty też przeszłaś do śniadaniówki z serwisów informacyjnych. Odpoczywasz teraz psychicznie?

- Zdecydowanie tak. Przyszedł taki moment w mojej pracy newsowej, kiedy zdałam sobie sprawę, że jako matce coraz trudniej mi radzić sobie z pewnymi tematami. Ciężko mi było każdego dnia opowiadać o krzywdzie dzieci, ich chorobach, śmierci. To było trudne i obciążające psychicznie. Z drugiej strony miałam ochotę na jakąś zmianę, nowe wyzwania, innych rozmówców.

Ale przeszłaś do "Dzień dobry TVN" i nagle byłaś na ustach wszystkich.

- Po tej pierwszej fali zainteresowania mną nastąpiła cisza. Sądziłam, że tak już pozostanie. Przez ostatni rok skromnie sobie pracowałam z Robertem Kantereitem. Teraz faktycznie jest coraz większe zainteresowanie. Ale przyjmuję to z dobrodziejstwem inwentarza. Nie zamierzam z tym walczyć, uciekać przed tym. Nie jestem też jednak celebrytką, nie chodzę na ścianki, nie lansuję się.

Największa wpadka na wizji?

- Miałam wejście na wizję sprzed gmachu Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Relacjonowałam przebieg strajku. Niestety, wypadła mi skomplikowana nazwa trójstronnej komisji branżowej. Fakty po 16, łączę się z Justyną Pochanke i mam... zawieszkę. Zapomniałam nazwy. Czarna dziura! Po skończonym nagraniu pojechałam do redakcji, zapukałam do gabinetu szefa i powiedziałam, że go przepraszam za tę wtopę na antenie i podaję się do dymisji. Spojrzał na mnie zdziwiony i mówi "Dziewczyno, o czym ty mówisz? To telewizja. Jutro nikt o tym nie będzie pamiętał".

Najgorszy wywiad, jaki przeprowadziłaś?

- Rozmowa z Andżeliką Fajcht, modelką, która zdobyła tytuł "Najlepsze ciało roku". Była tak zestresowana, że kompletnie się rozsypała. Na moje pytanie, jakie obowiązki wiążą się z tym tytułem, zaczęła coś opowiadać o diecie, że nie może jeść np. sałatek. Robert zapytał więc, co jeśli nie sałatki. Odparła, że tradycyjna polska kuchnia już nie. Poplątała się biedna strasznie! Z jednej strony to było śmieszne, można było obnażyć taką rozmówczynię, ale z drugiej strony musieliśmy być po jej stronie. Bo ona przychodząc do nas, obdarza nas zaufaniem, liczyła, że ją uszanujemy.

Jesteś córką znanej aktorskiej pary (Hanny Rowickiej i Krzysztofa Kalczyńskiego). Nie kusiło cię, żeby pójść w ich ślady?

- Wprost przeciwnie! Pewnie dlatego, że widziałam, jak wiele czasu zajmuje aktorstwo. Moi rodzice często byli poza domem. Zawsze miałam taką myśl, że kiedy sama stworzę rodzinę, to będę spędzała dużo czasu z moimi dziećmi. Choć tak naprawdę nie miałam powodów do narzekań, bo rodzice bardzo o nas dbali. Czasu z nimi brakowało mi najczęściej wieczorami. Rodzice moich rówieśników czytali im wtedy bajki, a nam odpalano kasetę z nagranymi opowiadaniami, bo wieczorami mama i tata grali w teatrze. Kiedy podrosłam, nienawidziłam ich zawodu, bo widziałam, jak bardzo aktor jest zależny od reżyserów, castingowców, producentów. Że kobieta ma mały wpływ na to, gdzie i jak jest obsadzana. Obiecałam sobie, że w swoim życiu zawodowym będę bardziej decydowała o sobie. No i cóż, wybrałam taki zawód, gdzie nie bardzo mogę to robić, bo tu też zależymy od widzów i słupków (śmiech). Ale i tak mam wrażenie, że jest lepiej.

Z wyglądu przypominasz mamę. A z charakteru?

- Bardzo. Obie jesteśmy przyjazne ludziom. Mama jest życzliwa, serdeczna, zawsze otoczona kręgiem przyjaciół. Obie jesteśmy bardzo zainteresowane rzeczywistością społeczną i polityczną. Czytamy podobne książki i recenzujemy je sobie. Kłócimy się tylko o to, która miała dziś zadzwonić.

Doradza ci w kwestii wychowania dzieci?

- Tak, często opowiada mi o różnych wyzwaniach, z którymi sama musiała się zmierzyć. Na szczęście na razie nie mam ze swoimi dziećmi wielu problemów, bo są malutkie. Jedyne, czego potrzebują, to czasu ze mną i spokoju. Jest między nimi 1,5 roku różnicy. W domu jest gwarno, jeden mówi przez drugiego i trudno usłyszeć potrzeby wszystkich. Na razie moje rodzicielskie wyzwanie to zrozumieć i usłyszeć potrzeby każdego z osobna.

Jak wychowujesz Jasia (5), Hanię (3,5) i Krysię (2,5)?

- Mamy z mężem zasady. Nie jest tak, że dzieci zawsze dostają to, czego chcą. Słodycze, bajki i zabawki są odpowiednio dozowane. Staramy się wyciszać histerie, a jeśli już się zdarzają, tłumaczymy dzieciom, że muszą panować nad emocjami. Sami próbujemy te ich emocje zrozumieć. Nie stosujemy kar fizycznych. Nie wyobrażam sobie, jak można siłą zaciągnąć dziecko do kąta. Najważniejszą zasadą jest konsekwencja.

Co jeszcze jest ważne w wychowywaniu?

- Nie chcę, żeby dzieci wyrosły na egoistów. Rozumiem, że są rodzice, którzy wychowują dzieci na mistrzów świata, ale ja widzę, że potem te dzieci są tak skupione na sobie, że nie dostrzegają innych. Ja powtarzam dzieciom, żeby się nie chwaliły, jeśli mają coś nowego, nie wyróżniały się, nie wywyższały. Jeżeli mają cukierki, to żeby się dzieliły z kolegami. I coś jeszcze - rozmawiamy z dziećmi na wszystkie tematy. Nawet o imigrantach - o dzieciach, które z rodzicami dopływają do brzegów Europy. Oczywiście nie wchodzimy w pewne szczegóły, ale staramy się oswoić dzieci z tematem.

Widzisz jak kształtują się ich charaktery?

- O, tak. Są bardzo różni. Hania ma na przykład bardzo określony gust. Zabieram ją na zakupy, bo już się nauczyłam, że jeśli jej się coś nie spodoba, nie ma siły, żeby to włożyła, choć ma dopiero trzy lata. Ostatnio miałyśmy scysję. Zabrałam jej wszystkie sukienki, w których nie chce chodzić, i wyniosłam do pralni. Powiedziałam, że przekażemy je biednym dzieciom. W szafie zostało zaledwie kilka rzeczy. Myślałam, że Hania się zreflektuje i następnego dnia przyjdzie przeprosić. Tymczasem ona przyszła do mnie i powiedziała: "Mamusiu, przemyślałam to. Jest jeszcze kilka T-shirtów, których też nie chcę". Twarda z niej sztuka (śmiech).

Jak lubicie spędzać czas?

- Na sportowo. Moje dzieci chodzą do przedszkola, w którym intensywnie uczą się francuskiego i angielskiego. Widzę, że po zajęciach potrzeba im ruchu. Latem jeździmy na rowerach. Najmłodsza jeszcze na biegowym, ale pozostałe na normalnych rowerkach. Często chodzimy na basen. W tym roku uczyłam ich pływać. A zimą nie możemy doczekać się nart. Dla dzieciaków to frajda, ale też pokonywanie lęku, ćwiczenie charakteru. Oczywiście lubimy od czasu do czasu poleniuchować. Zalegamy na kanapie, oglądając bajki. To też fajne - taki moment czułości i byczenia się również jest potrzebny.

Podobno masz konserwatywne poglądy?

- Po prostu walczę o przestrzeń do wypowiadania poglądów nieco odbiegających od ogólnego nurtu. W kwestii in vitro, na przykład, nie mam zdecydowanych poglądów. Dostrzegam powagę problemów kobiet, które bezskutecznie starają się o dzieci. Sama bardzo długo próbowałam zajść w ciążę. Płakałam mężowi w rękaw na samą myśl, że nigdy nie będę matką. Wiem dobrze, z jakimi problemami mierzy się kobieta, która bardzo pragnie dziecka, ale nie może zajść w ciążę. To jest potworny ból. In vitro przychodzi z pomocą, ale dostrzegam zagrożenia i mam moralne dylematy w związku z tym, że zarodki są zamrażane i przechowywane. Mój znajomy i jego żona zamrozili zarodki. Po jakimś czasie się rozstali. Teraz ona chce zajść w ciążę i wykorzystać te zdeponowane przed laty zarodki. On się nie zgadza. Trudno mi to zagadnienie jednoznacznie ocenić. Tak jak związki partnerskie. Nie przyklaskuję temu pomysłowi, tylko zastanawiam się, czy to daje korzyści społeczeństwu?

U nas określenie matka Polka katoliczka ma pejoratywne znaczenie. Dla ciebie jest obraźliwe?

- Skąd! Absolutnie nie! Nie rozumiem, dlaczego stało się powodem do wytykania palcami. Nigdy wcześniej tak nie było. Nie ma nic złego w tym, że ludzie są przywiązani do tradycyjnych wartości. Owszem, Kościół popełnia błędy. Ale czy to znaczy, że powinniśmy się wstydzić naszej wiary?

Jak wychować dzieci w wierze katolickiej, ale być jednocześnie nowoczesnym rodzicem?

- Da się. Sama nie jestem idealną katoliczką, praktykuję, ale nieregularnie. Bywa, że w niedzielę moje dzieci bawią się z innymi dzieciakami na placu zabaw. Może powinny być wtedy w kościele? Ale trójka małych dzieci w kościele się nudzi, zwraca uwagę, przeszkadza innym. Zaciągać je do kościoła na siłę? To nie może być obowiązek, który ciąży. Uczę dzieci, że chodzenie do kościoła jest przywilejem, wyborem. Powtarzam, żeby byli dobrymi ludźmi. Uważam, że to jest wychowanie w duchu chrześcijańskim. Samej trudno mi podążać ślepo za nauką Kościoła. Bywa, że mam dylematy. Jakiś czas temu odbyłam rozmowę z Szymkiem Hołownią o uchodźcach. On twierdzi, że zgodnie z nauką kościoła trzeba nadstawiać policzek, bo przecież Jezus umarł na krzyżu, więc w konfrontacji z radykalnym islamem powinniśmy przyjąć postawę bierną. Nie potrafię się z tym pogodzić.

Porozmawiajmy o czymś milszym. Podobno w mężu zakochałaś się od pierwszego wejrzenia?

- Tak, to było "to" spojrzenie. Poznaliśmy się w pracy. Weszłam do pokoju, w którym miało się odbyć z-branie, a Maciej na mój widok spłonął rumieńcem. Był zdenerwowany. Dało mi to do myślenia. Uznałam, że coś musi być na rzeczy, skoro tak zareagował. On na mnie też zrobił duże wrażenie - był nie tylko bardzo przystojny, ale też miał swoje pasje. No i zajmował się czymś innym niż ja. Zauważyłam, że jest pewny siebie, bije z niego męskość. Kiedy się umówiliśmy, oboje czuliśmy, że musimy to pociągnąć, że rodzi się coś fajnego. Kochamy się i ubolewamy, że mamy dla siebie tak mało czasu. Wiadomo, jest praca, a po powrocie do domu obowiązki i dzieci, które wciąż wymagają naszej uwagi.

Znajdujecie w ogóle czas tylko dla siebie?

- Tak, ale wymaga to dobrej organizacji. Z pomocą przychodzą nam dziadkowie. W ósmą rocznicę ślubu pojechaliśmy do Rzymu. Było cudownie. Co pewien czas robimy sobie takie krótkie wypady tylko we dwoje. Niecały rok po urodzeniu Krysi byliśmy w Izraelu. Spędziliśmy kilka fantastycznych dni. Związek trzeba pielęgnować, dbać o niego.

Najważniejsze w waszym małżeństwie jest...

- Przyjaźń i poczucie humoru. Nawet jeśli się pokłócimy, żartem można rozładować napięcie. Cieszę się, że w mężu wciąż widzę błyskotliwego, fajnego faceta, który nie przestaje mnie rozśmieszać. Oby tak było zawsze.

Wyglądasz na kobietę szczęśliwą i spełnioną.

- Tak właśnie jest. Los mi sprzyja, a ja to doceniam. To ważne, by nie żyć tak, jakby nam się wszystko należało. Życie postawiło mi na drodze fajnych, mądrych ludzi, oddanych przyjaciół, cudowne dzieciaki. Cieszę się więc każdą chwilą, bo mam świadomość, że można to wszystko stracić w sekundę. Jakiś czas temu straciłam bardzo bliskich mi przyjaciół. Trzeba korzystać z życia, bo jest bardzo krótkie.

To prawda, że do niedawna ty, gwiazda telewizyjna, mieszkałaś z rodziną na 34 metrach kw.?

- To prawda, przenieśliśmy się dopiero, kiedy miał się urodzić Jaś. Jesteśmy klasyczną polską rodziną z klasyczną polską historią: osiem lat temu wzięliśmy kredyt we frankach na nowy dom. No a potem wszystko się rąbnęło... (śmiech).

Jaki dom stworzyliście?

- Otwarty i ciepły. Bożena Dykiel powiedziała ostatnio, że w domu musi być ciepło, bo jak nie ma ciepła, to hula wiatr. A wtedy nie ma domu. To prawda. Nasz dom tworzą kochający się ludzie. Pachnie w nim naszym psem, dziećmi, ich płynem do płukania ubrań. Chleba nie piekę, ale od czasu do czasu pachnie ciastem. Rzadko gotuję, bo w ciągu tygodnia nie ma na to czasu. Nadrabiam w weekendy. Robimy domowe posiadówy, na które zapraszamy znajomych z dziećmi albo mojego brata, który też ma troje dzieci. Jest wtedy pełna chata. Bardzo to lubię.

Justyna Kasprzak

SHOW 21/2015

Show
Dowiedz się więcej na temat: Anna Kalczyńska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy