Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach
Znów będzie leczył

Rozmowa z Mateuszem Damięckim

Gdyby nie był aktorem (co jest niemożliwe!), mógłby zostać… lekarzem – jak jego nowy bohater, którego wkrótce poznamy.

Pan jest zapalonym podróżnikiem. Gdzie pan ostatnio był?

Mateusz Damięcki: - Na zachwycającej wyprawie Onko- Rejs (www.onkorejs.pl). Pomysłodawczynią akcji jest Magda Lesiewicz, która wygrała kiedyś z rakiem. Teraz dla osób chorych, będących w trakcie leczenia oraz tych, które szczęśliwie zakończyły leczenie, organizuje rejsy po Morzu Bałtyckim, a w ostatnich dwóch latach także trasę wzdłuż obrzeży Polski, podzieloną na odcinki, które trzeba przejść na piechotę. Po co? Żeby zapomnieć o problemach i poczuć, że mimo choroby jest się pełnowartościowym człowiekiem.

Reklama

A panu co dała ta wyprawa?

- Były takie chwile, kiedy z nikim się nie rozmawiało. Wtedy człowiek zostaje sam ze sobą i rozmyśla: że babcia umarła na raka, że tata chorował... Nasuwa się pytanie: "Jak to jest?". To się może każdemu przytrafić. Dlatego wszystkich namawiam, żeby poszli na ten rajd. Dziś właściwie każdy ma wśród bliskich osobę onkologiczną, a w ten sposób można zwrócić uwagę społeczeństwa na tych chorych. Poza tym jestem po operacjach kolana, z drugim jeszcze mam kłopoty, kręgosłup też nie jest idealny, a mimo to przeszedłem 70 km. Wydaje się, że to dużo, a proszę sobie wyobrazić, że trzy dziewczyny onkologiczne pokonały 131 km! To jest budujące doświadczenie.

Często pan pomaga - jest naszą Gwiazdą Dobroczynności. Wspiera pan Fundację Przemek Dzieciom.

- Popieram to, co robi Przemek Szaliński. Ujął mnie swoją bezpośredniością i uczciwością. Ale współpracuję też z Fundacją Spełnionych Marzeń Tomka Osucha i innymi. Dla mnie to jest najnaturalniejsza rzecz pod słońcem.

Często odwiedza pan chore dzieci w szpitalach. Jak pan sobie daje z tym radę?

- Jako aktor ze swoją wrażliwością zmagam się na co dzień w pracy. Choć muszę przyznać, że dwie pierwsze wizyty na oddziałach dziecięcych kompletnie mnie rozwaliły. Jeden dzieciak biegał wkoło mnie w tę i z powrotem, w końcu zapytałem, czemu tak biega, a on mi na to: "Bo jutro mi nogę obcinają"... Na to człowiek nigdy nie będzie przygotowany. No, ale nie możemy też udawać, że takich sytuacji nie ma. Jeśli można komuś pomóc, to trzeba. Pewnie gdybym był lekarzem, to bym czasem leczył za darmo. A ponieważ jestem aktorem, robię to inaczej. Którego dnia może się okazać, że to ja tej pomocy będę potrzebował i mam nadzieję, że wtedy nie zostanę sam.

Jednak lekarzem pan bywa. W "Na dobre i na złe" chodzi pan w kitlu, a teraz szykuje się nowy serial Polsatu "W rytmie serca".

- Tu nie będę miał kitla! Adam Żmuda ma zupełnie inny styl bycia, inny temperament. Ma wielki talent, doświadczenie, ale i intuicję, i często w pracy ryzykuje. Ponadto jest bardzo nieodporny na kobiety! W serialu jest taki interesujący trójkącik: lekarz, pielęgniarka - w tej roli Basia Kurdej- Szatan - i policjantka, czyli Marysia Dębska. Ale zapewniam, że to nie jest film erotyczny!

A chciałby pan zagrać czarny charakter?

- Chciałbym, ale sam o sobie na tym rynku nie stanowię. Aczkolwiek mam przecież na koncie dwie bardzo ważne dla mnie nagrody, tj. nagrodę festiwalu w Gdyni w sekcji offowej, a także OFFskara za film "Czarny". Grałem tam typowego dresiarza z ufarbowanymi na biało włosami, który pił piwo, bił żonę i przywiązywał dziecko do kaloryfera. I przekonałem, jak widać, do tej postaci zarówno publiczność, jak i krytykę. Zatem - potencjał jest, może ktoś go wykorzysta.

Zastanawiał się pan kiedyś, czy mógłby być w życiu kimś innym?

- Teatr poznałem od podszewki. Z tej strony, z której nie mieli szans go poznać moi koledzy ze szkoły teatralnej. Oni przychodzili na wieczorne przedstawienia, siadali gdzieś z tyłu, pili wódkę, zasypiali. A ja... zobaczyłem, jak się pije wódkę z drugiej strony! (śmiech) A na serio, widziałem fascynujące rzeczy, zwłaszcza dla dzieciaka: kulisy, cały mechanizm sceny obrotowej, naciskałem guzik i kurtyna szła w górę albo w dół, podnosiłem sztankiety, widziałem zapadnie. Zatem warunki, w których się wychowywałem, oczywiście wpłynęły na to, jaki mam zawód, ale wybrałem go przecież z własnej woli.

Aktorstwo to dziś także show-biznes, a internet jest bezlitosny. Nie myślał pan nigdy: po co mi to było?

- Czasem, w jakiejś chwili słabości, może mi to przemknie przez głowę. Moja mama, a jednocześnie moja agentka, mówi mi wtedy: trzeba było zostać architektem, miałbyś święty spokój! Proszę zauważyć, że ja jestem aktorem dużo dłużej niż moi rówieśnicy, bo od 10 roku życia, kiedy grałem w serialu "Wow". A więc 26 lat. Powszechny w internecie hejt dzieje się od niedawna. Mam kolegów aktorów, którzy od samego początku pracy zawodowej są do tego przyzwyczajeni i ich to nie dziwi. A mnie dziwi, bo przez 15 pierwszych lat kariery tego nie znałem. Kiedyś było tak, że jak się zagrało w serialu, to ludzie się do nas uśmiechali, prosili o autografy. Nie pisali nigdzie, że życzą nam śmierci... Na szczęście o wiele więcej jest momentów, które dają mi satysfakcję.

Jak np. przedstawienie "KLAPS! 50 twarzy Greya", które już kilka lat wystawiane jest w Teatrze Polonia i przy którym pracuje pan z narzeczoną, Pauliną Andrzejewską?

- Tak, spektakl wciąż cieszy się dużym zainteresowaniem. Uwielbiamy razem pracować! Paula jest wyjątkowa i mówię to nie tylko dlatego, że ją kocham. Ona sprawia, że aktor zawsze jest zadowolony ze swojej pracy. Dokładnie wie - po swojej katorżniczej nauce w szkole baletowej - ile jest w stanie osiągnąć ludzkie ciało. Nigdy nie zmusza nikogo do zrobienia czegoś, z czym miałby nie dać sobie rady. Bo jeśli aktor nie będzie się dobrze czuł w tym, co robi, widz to zauważy.

Nie rywalizujecie ze sobą?

- Absolutnie nie! Ja to sobie poczytuję za swój sukces, że ona miała 50 premier w ciągu ostatnich 5 lat. Ona sama mówi, że to dzięki mnie! Przecież z mojej strony jest to ciężka praca. Przychodzę do domu, a tu: "Chodź, zobacz, jak to zrobiłam, chodź, staniemy przed lustrem, ten ruch będzie lepszy...". Jest perfekcjonistką... Ale to mi imponuje. Ona twierdzi, że beze mnie nie dałaby rady, a ja - że bez niej niewiele bym osiągnął.

Czyli połączyła was wspólna pasja?

- Ale jest też między nami dużo różnic. Paulina jest rozsądna, odpowiedzialna, jest przecież pedagogiem. Ja już taki nie jestem. Weźmy pilnowanie snu. Nie umiem odpoczywać. Paulina dba o to w moim imieniu. I teraz pytanie: ona to robi dla mnie czy dla siebie? Bo przecież, jak mi coś strzeli, to ona będzie miała problem. Ja będę leżał, a ona mi będzie musiała robić rosół. Także z tym altruizmem jest też tak, że robiąc coś dla kogoś, robimy to tak naprawdę dla siebie (śmiech).

Urlop jeszcze przed wami?

- O tak, wciąż czekamy na wakacje - na których ja po trzech dniach zacznę się nudzić, a Paula w końcu odpocznie! Lubimy jeździć samochodem, więc zaczniemy od Krakowa, potem Morawy, Austria. Mam nadzieję, że naładujemy akumulatory. A już pod koniec sierpnia wracamy do pracy.

Marta Uler

SHOW 17/2017

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy