Reklama

Polscy miliarderzy - tak żyją, tak się bawią

Monika Sobień-Górska pisze o stylu życia najbogatszych ludzi w Polsce. O tym, jak wygląda ich dzień powszedni i świąteczny. Jak jedzą, jak mieszkają, jak pracują, jak się ubierają, jak się bawią, kochają, jak się przyjaźnią, jak zdradzają, wydają pieniądze, odreagowują stres, jaką mają fantazję, do czego są zdolni, czy są szczęśliwi. Przeczytaj fragment książki "Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze".

Rozmowa z Markiem, biznesmenem z Pomorza i Tomaszem, biznesmenem ze Śląska. Od lat dziewięćdziesiątych obaj robią interesy z najbogatszymi ludźmi w Polsce. 

Marek: W Polsce jest kilka rodzajów milionerów. Są milionerzy prawdziwi i podstawieni. Ta druga grupa jest duża i oni są na ogół bardzo krzykliwi, pokazowi. Zarobili łatwe pieniądze, ale nie są to tęgie umysły, bo tak naprawdę ktoś inny robił ten interes, ale ten inny nie mógł się ujawnić. A oni mieli z tego bardzo przyjemną prowizję. Przez moment rzeczywiście byli milionerami, a potem to się kończyło na ogół słabo, bo w ciągu sześciu do dziesięciu lat tracili wszystko, nie mając talentu do biznesu. Takich upadków było dużo.

Reklama

Kto to był na przykład?

Umawialiśmy się, że nie będzie nazwisk. Mogę odpowiedzieć opisowo. Na przykład był taki milioner warszawski, figurant przy sprzedaży jednej z największych w Polsce fabryk z branży spożywczej. Dostał z tego taką prowizję, że na starcie stał się grubym milionerem, i gdyby dobrze zainwestował, byłby dziś miliarderem. Ale żył grubo ponad stan, miał pałac, służbę, kamery, ochroniarzy, gigantyczne posiadłości na Mazurach i na Pomorzu, a potem to wszystko padło. Teraz może nie klepie biedy, ale miliony pojawiają się u niego tylko w sferze onirycznej. Czyli to jest pierwsza grupa tak zwanych podstawieńców i oni zaraz po przejęciu dużych pieniędzy z dnia na dzień zmieniają bryki, domy, ubrania i ostentacyjnie wydają pieniądze.

Tomasz: Trzeba dodać, że jest zasadnicza różnica między wielkomiejskimi miliarderami czy milionerami a tymi z prowincji. Miliarderzy spoza Warszawy, nienotowani przez "Forbesa", a często mający więcej pieniędzy niż ci z toplisty, to są zupełnie inni ludzie niż szpanerzy warszawscy, którzy podjeżdżają maserati pod knajpę przy placu Trzech Krzyży w Warszawie. Są też oczywiście szpanerzy na prowincji, którzy się próbują popisać, ale zamyka się to, powiedzmy, w odlotach na poziomie komunii dziecka wyprawionej na pięćset osób, na której śpiewa gwiazdor disco polo. W Warszawie i innych dużych miastach popisywanie się przybiera bardziej kuriozalne formy. I oczywiście dotyczy to w zdecydowanej większości tych podstawieńców, o których mówił Marek. Jeśli masz biznes wart sto milionów złotych, to nie musisz niczego udowadniać, ty wiesz sam przed sobą, że masz te sto baniek. A oni, mając o wiele mniej, wsiadają w auto za bańkę dwieście - często pożyczone - i jeżdżą dookoła placu Trzech Krzyży z piskiem opon, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Pierwsze, co mnie uderzyło, jak przyjechałem do Warszawy, to że ludzie mający duże pieniądze zachowują się tu jak prowincja. Przy czym nie chcę obrazić ludzi z prowincji, bo wszyscy gdzieś tam z jakiejś jesteśmy. Jest taki jeden warszawski były milioner, to osoba publiczna, uwikłana w różne skandale, również te obyczajowe, i on jest idealnym przykładem człowieka, który pozuje na milionera z top listy. Opinia publiczna nadal go tak traktuje, a on już dawno nim nie jest. Ma jeszcze z dawnych czasów jakiś majątek, ale to nie jest kasa, na jaką pozuje. Facet ma zachodni sznyt, bo siedział długo we Francji, we Włoszech, w USA, wygląda nietuzinkowo, ale codziennie przyjeżdża na rowerze do znanej luksusowej warszawskiej restauracji, je obiad, ociera buzię, miło się kłania, pozdrawia wszystkich jak cezar i wychodzi bez płacenia.

I co na to właściciel?

Wkurza go to, ale krępuje się zwrócić mu uwagę. Więc tłumaczy to sobie, że ten milioner celebryta napędza mu publikę. A tamten po prostu jest skąpy. Na rowerze jeździ nie dla sportu, tylko z oszczędności. W naszym klimacie jest nieustannie zmarznięty na tym rowerze, ale twardo zasuwa na 13:00, żeby zjeść darmową zupę w modnej knajpie. Nie chce drugiego dania, ale za to pod wieczór pojawia się po danie główne i wtedy jest już nowe otwarcie. Ja kiedyś z właścicielem tej restauracji spędzałem bardzo dużo czasu, robiąc wspólne interesy, obserwowałem na własne oczy te sceny z zupą. To mnie strasznie żenowało.

Marek: Druga grupa to ludzie, którzy naprawdę robią interesy. Tu mamy szare eminencje i tych, którzy firmują interesy swoim nazwiskiem. Szare eminencje działają z tylnego fotela i też należą do grupy podwykonawców, którzy uczestniczą w tych interesach, ale w razie kłopotów usuwają się w cień. W przeciwieństwie do tych figurantów z pierwszej grupy, ci naprawdę robią biznes, ale nie pokazują twarzy, nie lansują się na bankietach, żyją cichutko, na ogół w bocznym Konstancinie, często z premedytacją kupują wille z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w środku je przerabiają na pałace, ale z zewnątrz te budynki nie biją po oczach przepychem, często są zarośnięte krzakami. Szare eminencje nie brylują na ściankach i oficjalnych imprezach dla wielkiego biznesu, wolą zrobić grilla w ogrodzie dla znajomych, na co dzień chodzą zachowawczo ubrani, może to nie jest styl nudnego korpo, ale do granatowej marynarki największą ekstrawagancją jest u nich kapelusz. I to są ludzie, którzy znają wszystkich i wszyscy im się kłaniają bez względu na opcję polityczną. To zdanie trzeba podkreślić, bo powiedzmy to wyraźnie, nie ma milionów, nie ma dużego biznesu bez zahaczenia w politykę, bez układów. To są bajki, że można robić interesy w Polsce na wielką skalę bez wiedzy niektórych ludzi.

Kolejną grupą są milionerzy, którzy firmują swój biznes twarzą i nazwiskiem. Tych zna cała Polska, a na pewno środowisko najbogatszych. Większość z nich dorobiło się największej fortuny w latach dziewięćdziesiątych. Niektórzy mieli majątki rodzinne, jeszcze przedwojenne, ale część wystartowała, otrzymując od służb PRL-u pierwszy wielki biznes za zasługi dla władzy i z poleceniem dalszej współpracy, a że tamte służby nie wybierały niesprawdzonych osób, to ci ludzie sprytem, talentem, ale też ciężką pracą pomnożyli te majątki i zbudowali imperia. Z tego pokolenia miliarderów, dzisiejszych sześćdziesięcio-, siedemdziesięciolatków, wielu sprzedało swoje duże biznesy budowane w latach dziewięćdziesiątych. Mają teraz kupę kasy, wielu z nich tę kasę po prostu wydaje, a część inwestuje dalej, na przykład bawiąc się w rozwój start-upów.

Wielu też zbankrutowało. Ostatnie dziesięć, piętnaście lat to był szok gospodarczy dla takich milionerów z tamtych lat, którzy dorobili się setek milionów na przykład na produkcji kubków z wtryskarki. Wielu z nich zupełnie nie załapała się na zmiany trendów w gospodarce, handlu, stare układy się wyczerpały. Ale sporo zdążyło sprzedać biznesy. Tacy emerytowani milionerzy są nie tylko w Warszawie i okolicach, ale też w Krakowie, Łodzi, na Wybrzeżu. Często widują się w swoich ulubionych kawiarenkach, omawiają pomysły i różne koncepcje, żeby nie zdziadzieć zupełnie i coś z tymi pieniędzmi, które zostały, jednak robić. Wiele razy byłem na takich nasiadówkach. Często to wygląda tak, że przez godzinę opowiadają, jak by to zbudowali osiedle, po czym po godzinie dojadają obiadek i mówią: "Kurwa, panowie, ale czy nam się chce? Nam się już chyba nie chce". I głównie dyskutują o tym, kto ma jaki samochód, ewentualnie trzecią młodszą żonę.

Po czym poznać "milionera z cicha pęk"?

Tomasz: Milionerów, którzy ukrywają swoje bogactwo, najczęściej zdradzają hobby. Na przykład jeden z takich nieafiszujących się, nawet jego rodzina dokładnie nie wie, jak ogromną ma fortunę, przez lata przekonywał wszystkich, że opłaca się skupować stare garaże ze względu na tereny, na których stoją, i że kiedyś będzie to dużo warte. Jak się później okazało, nie o żadne tereny chodziło. Ten pan jest posiadaczem blisko stu zabytkowych pojazdów, od samochodów osobowych, przez ciężarówki, skończywszy na czołgach. Całe jego otoczenie myślało, że jest zdziwaczałym miłośnikiem garaży, ale ostatecznie wyszło, że ma ekstremalnie drogie hobby, i to zdradziło jego fortunę.

A czy istnieje jakiś kod ubraniowy, coś, czego prawdziwy milioner nie założy na siebie?

Tu by się pani bardzo zdziwiła. Przez dobrych parę lat robiliśmy z Markiem interesy z jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Facet ma wypełnione milionami konta w Szwajcarii, wielką fabrykę na Śląsku, hotele na Mazurach i w okolicach Zakopanego. Jechaliśmy z nim na negocjacje biznesowe z drugim wielkim graczem - chodziło o umowę wartą ponad sto milionów złotych. Dojechaliśmy, on wysiada z samochodu, wyciąga zza siedzenia swoją starą, spraną, sflaczałą marynarkę, kupioną, przysięgam, jeszcze za komuny. Otrzepał ją z paprochów, żeby, jak twierdził, nabrała formy. Tak się ubrał na negocjacje biznesowe z drugim miliarderem. Nie wytrzymałem i w końcu mówię: "Słuchaj, ja ci kupię nową marynarkę, jak ci szkoda wydać na porządny garnitur, bo wstyd mi za to, jak wyglądasz". A on mi na to: "U mnie w życiu tylko żony się zmieniają, marynarka jest stała". I w niej poszedł. Więc jeśli pyta mnie pani, czy prawdziwy milioner musi mieć na sobie ubrania będące kodem w świecie najbogatszych, to ja mówię, że są tacy, którzy nie wyjdą z domu w koszuli tańszej niż za kilka tysięcy złotych, ale są i tacy jak ten mężczyzna w wyświechtanej marynarce. Ale faktem jest, że w takiej marynarce nie widziałem nigdy milionera, który stał się nim dzięki odziedziczonej fortunie.

Ci zawsze wkładają koszule za tysiące?

Znam takiego jednego. Buty z jaguara, od góry do dołu Chanele i Dolce Gabbany, ale jak się upił, zawsze mówił: "Mnie ci wszyscy milionerzy skrycie nienawidzą. Niby zapraszają na wakacje, jachty, na te imprezy, bo mam pieniądze. Ale oni mnie nie lubią i nie szanują, bo ja sam niewiele w życiu zrobiłem. Przepierdalam majątek rodziców i się tego nie wstydzę". Musiało go jednak boleć, że nie jest traktowany poważnie wśród tych najbogatszych, którzy może coś na starcie dostali od rodziców czy od służb, ale dalej główkowali, pracowali, całe życie temu poświęcili i zbudowali imperia. A on wszystko dostał od starych, sam nie miał talentu do biznesu i po wódce ten kompleks wychodził. Z drugiej strony potrafił na balu w pałacu ze złotymi żyrandolami, z tymi wszystkim miliarderami z "Forbesa" dolewać sobie na ich oczach do czarnego Johnniego Walkera colę z wielkiej plastikowej butelki, którą sam sobie przyniósł. Nalewał i mówił: "Piję czarnego, bo mnie stać, piję z colą, bo lubię".

***

Fragment książki Moniki Sobień-Górskiej "Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze", Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2022 

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy