Reklama

Po drugiej stronie normy

Nikomu o tym nie mówisz. Głupio tak - pięć razy zawracać od windy, żeby sprawdzić, czy zamknęłaś drzwi. Albo gdy się zdenerwujesz, na całe gardło krzyczysz w samochodzie. Boisz się etykietki „wariata”. Tymczasem... wszyscy bywamy wariatami! W rytuałach, w dziwnych sposobach rozładowywania agresji nie ma nic złego. O ile nie przekroczysz granicy. A skąd wiedzieć, że jesteś już po drugiej stronie? Podpowiada Arnhild Lauveng, norweska psycholożka.

Twój STYL: Często przyjeżdża pani do Polski. Widziała pani film "Dzień świra"? Główny bohater, samotny i sfrustrowany nauczyciel Adaś pije wodę tylko w seriach po siedem łyków, do miseczki wsypuje siedem garści płatków śniadaniowych... Wariat! A jednak utożsamiały się z nim miliony Polaków. Dlaczego?

Arnhild Lauveng: - Pewnie nie użyłabym określenia "wariat". Jest negatywne. I skreśla osobę! A przecież Adaś - obiecuję, że obejrzę film przy najbliższej okazji - jest człowiekiem takim jak każdy z nas, ze swoimi śmiesznostkami, ale też dobrymi cechami. Nie jest "wariatem". Cierpi na natręctwa, z opisu wynika, że dość dokuczliwe. Nikt nie jest swoją diagnozą. Nie przyklejajmy więc etykietek. Wielu z nas przecież - właściwie prawie każdy - "wariatem bywa". Możemy się przejrzeć w takiej filmowej postaci i zobaczyć w niej siebie.

Reklama

"Chyba oszalałaś!", "Czyś ty zwariował?" - mówimy. Ale tak naprawdę nie podejrzewamy, że mogłoby nas lub kogoś bliskiego spotkać coś takiego jak... choroba psychiczna.

- Bo sama nazwa - choroba psychiczna - przeraża. Stygmatyzuje. "O, chora psychicznie, musi się leczyć!" - mówią ludzie. Nie istnieje coś takiego jak jedna "choroba psychiczna", tak jak nie ma jednej "choroby fizycznej". Mamy natręctwa, jak u Adasia, depresję, ADHD, stany lękowe, schizofrenię. To wszystko są numerki na listach schorzeń. I mamy astmę, stan zapalny gardła, nowotwór - też numerki na listach. Od razu widać, że to są przypadłości różnego kalibru.

- Tak jak nauczyliśmy się nie wrzucać do tego samego worka "zawału serca" i "nieżytu nosa", tak samo nie powinniśmy patrzeć na drobne natręctwa, kompulsje, obniżenie nastroju jak na ciężką postać schizofrenii. Oczywiście, to wszystko są choroby - w tym sensie, że osoby, u których je zdiagnozowano, wymagają pomocy i leczenia. Ale także dlatego, że mają wielkie szanse wyzdrowieć.

Nieżyt nosa zdarza się każdemu, a natręctwa, depresja, schizofrenia, czyli te "choroby psychiczne", są jednak znacznie rzadsze.

- Zdziwi się pani: średnio co trzeci z nas będzie w życiu choć raz cierpiał na chorobę lub zaburzenia psychiczne. Świat nie dzieli się na "normalnych" i "wariatów". Nie jest tak, że to są dwa odrębne gatunki, jak psy i koty. Można powiedzieć, że zdrowie i chorobę dałoby się przedstawić na skali. Na jednym jej końcu jest wymagająca hospitalizacji schizofrenia, a na drugim - stuprocentowa norma psychiczna. Jednak bardzo mało osób odnalazłoby się w tych skrajnych punktach. Większość z nas znajduje się bliżej połowy, w takiej "szarej strefie".

- Mamy swoje problemy, trudności, czegoś się panicznie boimy, przed czymś uciekamy - ale udaje nam się funkcjonować. Pracujemy, mamy hobby, związki, przyjaciół. Tyle że czasami przekraczamy tę cienką granicę - i zaczynamy chorować naprawdę. To się jednak dzieje płynnie, dlatego często sami tego nie zauważamy.

Przyznam się pani do czegoś: gdy jestem wściekła, muszę się wyładować. Mam półkę w kuchni ze starymi naczyniami "do wybicia". Tłukę do skutku. Niedawno w takiej sytuacji zastali mnie rodzice. Myśleli, że oszalałam. Namówili mnie na wizytę u psychiatry. Czy ja wariuję?


- Nie sądzę. Nie widzę nic złego w tłuczeniu naczyń, darciu ubrań... Oczywiście, proszę pamiętać o jednym: niech pani wyżywa się w ten sposób raczej w domu i bez świadków. Nie polecam tłuczenia naczyń w kawiarni, publicznego darcia ubrań własnych, a już na pewno nie - cudzych. Lepiej zniszczyć jakiś nielubiany przedmiot niż własne życie. Każdy z nas czuje czasem dziką wściekłość, to normalne. I trzeba nauczyć się jakoś tę energię złości wyładowywać.

- Ale proszę rozważyć jedno: czy to jest na pewno najlepsza dostępna metoda? Jak pani widzi, można sobie w ten sposób narobić kłopotów, bo ktoś nas zobaczy miotającego talerzami albo zrobimy dziurę w ścianie i będzie nam potem żal. Może dałoby się opracować inną technikę? Rozładowywać negatywne emocje, zanim dojdzie do wybuchu?

Uff, potwierdza pani diagnozę psychiatry. Wszystko ze mną w porządku. A z moją przyjaciółką? Rozwiodła się pół roku temu. Od tej pory ciągle płacze, prawie w ogóle nie wychodzi z domu. Jest chora?

- Nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś płacze po rozwodzie czy śmierci bliskiej osoby nawet przez kilka miesięcy. Właściwie byłoby niepokojące, gdyby przyjaciółka nie rozpaczała! To duża zmiana, kończy się nieodwołalnie jakiś etap, relacja. I trzeba przejść żałobę. Ale... pół roku to faktycznie długo.

- Bywa, że smutek zakorzenia się w naszym życiu. Staje się tak wszechogarniający, że utrudnia lub uniemożliwia zwyczajne funkcjonowanie: chudniemy, nie mamy apetytu, wyrzucają nas z pracy, znajomi przestają dzwonić. I to jest sygnał, że dzieje się coś niedobrego. Pora zacząć działać. 

Jak to odróżnić? Skąd mam wiedzieć, że ogarnął mnie zwykły smutek, że przeżywam żałobę lub że to już stan przewlekły, depresja?

- Proszę zadać sobie trzy pytania. Pierwsze: czy daję radę robić to, co do mnie należy? Drugie: jak długo to trwa? Trzecie: jak wielkie jest moje cierpienie? Prowadzi pani normalne życie: chodzi do pracy, robi zakupy, gotuje, bawi się z dziećmi, wieczorem ogląda mecz z mężem, co niedzielę maluje paznokcie? Wszystko jest tak, jak być powinno. Nawet gdy od czasu do czasu pojawiają się łzy. Ale jeśli w pracy jest pani rozkojarzona, krzyczy na dzieci, do męża się nie odzywa, przestaje pani dbać o wygląd zewnętrzny - odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: "nie".

- Dalej: jeśli ta sytuacja - rozkojarzenie, nadmierna irytacja, zaniedbanie - trwa od kilku tygodni do kilku miesięcy nieprzerwanie, odpowiedź na drugie pytanie jest taka: "to trwa za długo". Następnie: być może sama odnosi pani wrażenie, że ma już dość, nie jest w stanie dłużej znosić codzienności, wszystko straciło sens - wtedy odpowiedź na trzecie pytanie brzmi: "to jest cierpienie". Uważa pani, że może się podpisać pod którąkolwiek albo wszystkimi trzema przytoczonymi przeze mnie odpowiedziami? Proszę nie zwlekać. Szukać pomocy, bo potrzebuje jej pani. To już nie jest zwykły smutek, normalna złość czy zwyczajny spadek energii.

Te pytania pomagają tylko w odróżnieniu żałoby od depresji?

- Nie, w odróżnieniu wszystkich normalnych, choć być może niestandardowych zachowań - od zaburzenia. Czy to mi utrudnia życie? Jak długo to trwa? Czy z tego powodu cierpię? W przypadku Adasia z "Dnia świra" można spróbować postawić zaoczną diagnozę: jak pani mówiła, jest samotny i nieszczęśliwy, być może - z powodu swoich natręctw. Czyli one utrudniają mu życie i przysparzają cierpienia. Czym innym jest pedantyzm, zamiatanie podłogi dwa razy dziennie, sprzątanie wszystkich okruszków ze stołu i układanie skarpetek w szufladzie kolorami, a czym innym - mycie rąk co trzy minuty albo robienie wszystkiego "w seriach po siedem". Z tym pierwszym da się żyć - chyba że sami uznajemy: "Męczę się z tego powodu, przeszkadza mi to - chcę to zmienić". Wtedy warto się dowiedzieć, co kryje się za obsesją porządku.

- Ale z prawdziwymi natręctwami nie da się normalnie funkcjonować. Jak mieć żonę, dzieci, przyjaciół, pracę, gdy trzeba ciągle wychodzić do łazienki i szorować dłonie? Lub w myślach liczyć do siedmiu? To właśnie jest ta różnica. I jeszcze jedna ważna sprawa: to, co robimy, nie może też przysparzać cierpienia innym. Powrócę do przykładu z tłuczonymi naczyniami: jeśli ma pani dzieci i zdarzają się pani takie ataki złości przy nich, proszę natychmiast szukać pomocy. 

Odpowiedziałam sobie na trzy pytania i wychodzi, że faktycznie potrzebuję pomocy - chyba znalazłam się "po drugiej stronie normy". Co mam teraz zrobić? Jak działać?

- Musi pani opowiedzieć komuś o tym, co przeżywa. Są dwie możliwości: zwraca się pani po pomoc do kogoś, kogo pani zna, komu ufa. Może się zdarzyć, że rozmowa pomoże. Albo że ten ktoś - siostra, przyjaciółka, partner - spróbuje zorientować się, jakie dalsze kroki podjąć. Zadzwoni do poleconego przez znajomych psychiatry, pójdzie na konsultację do terapeuty.

- I druga możliwość: pani sama skontaktuje się ze specjalistą. Jak? Można zacząć od rozmowy z lekarzem rodzinnym - ma podstawową wiedzę z zakresu psychiatrii, jeśli uzna, że sytuacja tego wymaga, odeśle panią dalej, do psychiatry lub psychologa. Warto pamiętać, że wizyta u eksperta, postawienie diagnozy, które powinno zająć mniej więcej jedno, dwa spotkania, to dopiero początek procesu zdrowienia.

A co będzie dalej?

- Mamy do dyspozycji trzy podstawowe narzędzia. Bywa, że specjalista zdecyduje się wykorzystać wszystkie lub tylko dwa z nich. Są to: terapia, samopomoc i farmakoterapia. Leki najczęściej stosuje się w połączeniu z terapią, indywidualną lub grupową. Bo tabletki mogą sprawić, że przestaniemy się panicznie bać albo czuć przytłaczający żal, ale nie usuną przyczyny zaburzeń lękowych ani zaburzeń nastroju. Coś sprawia, że jesteśmy podatni na niepokój, bezsenność albo wszechogarniający smutek. Musimy podczas sesji z terapeutą zmienić nasze myślenie, wzorce zachowań, które przyzwyczailiśmy się stosować w życiu, a które widocznie nie działają na naszą korzyść.

Wspominała pani o samopomocy... Co konkretnie ma pani na myśli?

- Szwedzki psycholog Alain Topor prowadził badania nad czynnikami, które pomogły wyzdrowieć ludziom z chorobą psychiczną. Odkrył rzecz niezwykle ważną, choć banalną. Okazało się, że szanse na pokonanie trudności rosły wcale nie w zależności od tego, jaką formę terapii i jakie leki zaordynowano pacjentowi, choć i to było istotne. Najbardziej kluczowe było... dobre życie. Pomagała obecność przyjaciół, robienie sobie samemu miłych rzeczy.

- Lubi pani gotować? Proszę gotować i zapraszać bliskich na kolacje. Kocha pani masaże? Niech pani prosi partnera, by codziennie wieczorem fundował pani kojący, pełen ciepła dotyk. Świetnie, jeśli mieszka pani w miejscu, w którym dobrze się pani czuje - proszę codziennie się tym cieszyć. Lub jeśli ma pani satysfakcjonującą pracę... Szybko przyzwyczajamy się do tego, co w naszym życiu wartościowe - radzę zwracać większą uwagę na to, co nam się udało - zamiast skupiać się na porażkach.

Rzeczywiście brzmi bardzo prosto. Dobrze żyć - to wystarczy?

- Jest jeszcze jedna, kluczowa kwestia. Proszę zwracać się do siebie w myślach miło i z szacunkiem! To zadziwiające, ale prowadząc "wewnętrzne monologi" w drodze do biura, w kolejce do kasy, podczas zmywania naczyń, mówimy do siebie tak, jak nigdy nie powiedzielibyśmy do nikogo obcego, a już na pewno - do bliskiej, kochanej osoby. "Ale ze mnie idiotka. Znowu to zrobiłam!", "Głupio się odezwałem, typowe dla mnie", "Jesteś leniwa. I brzydka!" Czy komukolwiek innemu potrafilibyśmy powiedzieć coś tak okrutnego?

- W różnych poradnikach psychologicznych napisano: posłuchaj pięknej muzyki, natrzyj się olejkiem, a w ogóle najlepiej jedź na Hawaje, to się zrelaksujesz. Nawet Hawaje nic nie dadzą, jeśli po drodze będziemy obrzucać siebie w myślach obelgami.

Jak więc do siebie mówić?

- Dobrze mówić. Trzeba nauczyć się być dla siebie dobrym, cierpliwym, wyrozumiałym. Skręciła pani w ulicę jednokierunkową? "Ojej, niemądrze zrobiłam. O, ktoś mi pokazuje na migi, że jestem głupia. Uśmiechnę się do niego, pokiwam głową: głupio zrobiłam, ale jestem całkiem mądra, wie pan?". Ja tak właśnie robię, bo nie jestem najlepszym kierowcą. Zamiast mówić: "Ależ ze mnie niezdara, nie potrafię prowadzić auta!", śpiewam sobie kołysanki. Żeby się uspokoić. Polecam to wszystkim, którzy w stresującej sytuacji mają skłonność do obwiniania siebie. Proszę sobie pośpiewać jak kochanemu dziecku. To działa!

Każdy może wrócić do zdrowia?

- Odpowiem tak: miałam dwanaście lat, gdy zachorowałam. Schizofrenia. Przez kilka lat cierpiałam. Robiłam sobie krzywdę: cięłam skórę ostrymi narzędziami, potrafiłam walić głową w ścianę. Wreszcie spróbowałam popełnić samobójstwo. Na szczęście lekarzom udało się mnie uratować. Zostałam przyjęta do szpitala. Jednak... uznano mnie za przypadek beznadziejny. Skierowano do domu opieki, bym tam spędziła życie. Pracowała tam pewna kobieta. Któregoś dnia przyszła do mnie i powiedziała, że jest takie zarządzenie: każdy pensjonariusz, pacjent, musi mieć plan. Nie plan wyzdrowienia. Plan tego, co będzie robić, gdy już wyzdrowieje. Co więc ja zamierzam robić? Zaskoczyło mnie to zupełnie.

- Dotąd nikt mnie o nic nie pytał, nie zakładał, że wejdę w jakąkolwiek inną życiową rolę poza tą jedną: pacjentki. Ale od razu powiedziałam: chcę być psychologiem. A ona, nie okazując w ogóle zdziwienia, zapytała po prostu: "Chcesz studiować w Oslo czy w innym mieście?". I tak małymi kroczkami, powoli, wcielałam przy pomocy pracownicy socjalnej mój plan. I jednocześnie zdrowiałam. Skończyłam studia, zaczęłam pracę... Moja historia pokazuje, że "powrót na stronę zdrowia" jest możliwy nawet w przypadku osób uznanych za ciężko chore. Nigdy więc nie należy tracić nadziei: wszyscy zaliczamy upadki. Ale też wszystkim przytrafiają się wzloty!

Rozmawiała: Jagna Kaczanowska

TWÓJ STYL 9/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: zdrowie | depresja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy