Reklama

Okiem konkubiny, czyli wolne związki

Wolny związek, konkubinat, związek partnerski, kocia łapa... jak zwał tak zwał, każdy wie o co chodzi. Rzecz rozchodzi się o dwie osoby płci przeciwnej żyjące jak małżeństwo i posiadające wspólne gospodarstwo domowe.

Wolny związek, konkubinat, związek partnerski, kocia łapa... jak zwał tak zwał, każdy wie o co chodzi. Rzecz rozchodzi się o dwie osoby płci przeciwnej żyjące jak małżeństwo i posiadające wspólne gospodarstwo domowe.

Wielokrotnie zastanawiało mnie, dlaczego słowo „konkubinat" ma pejoratywne znaczenie. Dlaczego słysząc „konkubent" od razu staje nam przed oczami pan o wątpliwej reputacji, nadużywający alkoholu i trenujący boks na swojej wybrance?

Czasem myślę, że prędzej homoseksualiści zmienią prawo na swoją korzyść i będą mogli w jego świetle legalizować swoje związki niż zmieni się negatywny wydźwięk wyrazu „konkubinat". Dziś w Polsce dużo bardziej na czasie jest zajmowanie się przestrzeganiem i zmiana prawa dla mniejszości homoseksualnych niż marnowanie czasu na debaty nad ułatwieniem życia sporej ilości osób, które tworzą rodzinę, a ich jedynym przewinieniem jest to, że nie dali księdzu koperty, w zamian za święty spokój.

Reklama

Należy ich ukarać, uprzykrzyć im życie tak, aby będąc traktowani jak obywatele drugiej kategorii, zrażeni trudnościami, pobiegli w końcu i pozwolili usankcjonować swoją miłość panu w sutannie bądź urzędnikowi w USC.

Bo w Polsce nie można żyć normalnie, nie można żyć inaczej, a już na pewno nie można żyć w wolnym związku. Rządzący pracują nad tym bezustannie, przecież zapłodnienie in vitro ma być dostępne jedynie dla małżeństw. Według pana Gowina i jemu podobnych, kobieta nie będąca czyjąś żoną nie ma prawa chcieć zajść w ciążę. Bezpłodność takiej pani to tylko i wyłącznie jej problem, ale wystarczy że wyjdzie za mąż, i nagle będzie miała dostęp do zapłodnienia pozaustrojowego.

Któż to słyszał, żeby samotna kobieta miała prawo decydować sama o sobie, przecież ona musi mieć opiekuna, mądrego faceta przy boku, żeby pomógł podjąć jej życiowe decyzje, których sama z racji swojego ograniczonego umysłu, nie powinna podejmować. Dobrze, że póki co, nie musimy przynosić pisemnej zgody męża zatrudniając się, idąc do lekarza po tabletki antykoncepcyjne czy chcąc wyjechać samodzielnie na urlop.

Osoba żyjąca w stabilnym związku, często posiadając dzieci z partnerem życiowym, który nie jest jej mężem, niewiele może. Nie może dziedziczyć po tymże partnerze nawet, jeśli przez cale życie dorabiali się majątku razem, nie ma prawa do świadczeń socjalnych ani też prawa do adopcji.

Lepiej żeby sierocińce były pełne niż żeby te sieroty były wystawione na demoralizację przez rodziców adopcyjnych, których jedyną winą jest to, że nie mają aktu ślubu. I nikogo nie obchodzi to, ile miłości takie dziecko mogłoby otrzymać od tej pary. Najważniejsze jest, aby mieli ślub.

Uważam małżeństwo za instytucje mocno przereklamowaną, a wiem co mówię, bo mam za sobą dwa. I od razu śpieszę z wyjaśnieniem: nie, nie zostałam porzucona, nie mam do nikogo żalu, wręcz przeciwnie – to ja byłam inicjatorem rozwodu. Jakby się uparł, to za drugim razem mąż w pewnym sensie porzucił mnie, umierając na atak serca, ale mniejsza o detale.

Polska jest w zdecydowanym ogonie Europy, jeśli chodzi o legalizacje związków partnerskich/konkubenckich. Większość cywilizowanych krajów rozwiązała ten problem już jakiś czas temu, nawet dosyć konserwatywna Hiszpania ma regulacje prawne ułatwiające życie parom w niesformalizowanych związkach. Określają one kwestie majątkowe, a także bez większych formalności pozwalają na wcześniejsze ustalenie tego, którego z rodziców nazwisko będzie nosiło potomstwo urodzone w takim związku. Pary takie mogą się również wspólnie rozliczać z podatków, co jest sprawą niemożliwą w Polsce, gdyż wg tegoż prawodawstwa związki partnerskie nie mają zdefiniowanych absolutnie żadnych praw.

Skoro nie mają tychże praw, to oczywistym być powinno, że nie ponoszą odpowiedzialności za zobowiązania finansowe partnera. Otóż i tak i nie.

Urząd Skarbowy interpretuje ta kwestie w całkiem interesujący sposób, czyli mimo niemożności wspólnego rozliczenia podatków, traktuje osobę pozostającą we wspólnym pożyciu jako członka rodziny, który w związku z tym w dużym stopniu odpowiada za zobowiązania podatkowe swojego partnera. To się nazywa schizofrenia urzędu skarbowego. Jesteśmy ale jednocześnie nas nie ma;)

Ostatnio sporo się mówi i debatuje na temat wyższości małżeństwa nad kocia łapą. Te debaty są idiotyczne w kraju, gdzie światopogląd większości kształtowany jest przez mniejszość czerpiącą korzyści finansowe z dyktowania ograniczonym masom tego, jak mają myśleć i w co wierzyć. To tak jakby w Iranie Ahmadinejad nawoływał do respektowania swobód obywatelskich i wolności słowa. Absurdalne w obu przypadkach.

No, ale mamy jeszcze całą społeczną ideologie dorobioną do konkubinatu.

„Przecież jeśli się z tobą nie ożenił, tylko żyje bez ślubu to znaczy, że chce cię tylko wykorzystać, nie zależy mu na tobie".

„Ty mnie nie kochasz, mama mi powtarza, że jak mężczyzna nie myśli o kobiecie poważnie, to właśnie wtedy żyje z nią bez ślubu."

„Może byśmy się pobrali, wiesz koleżanki coraz częściej się pytają, kiedy dasz mi pierścionek zaręczynowy."

„Rodzice mówią, że skoro będziemy mieli dziecko, to powinniśmy wziąć ślub."

Takie i wiele innych równie romantycznych tekstów jest nierozerwalnie związanych z debatami nad wyższością papierka z USC od bycia ze sobą bez przymusu. Bardzo wielu owych szczęśliwych małżonków z dziką ochotą uciekłoby gdzie pieprz rośnie, gdyby tylko nie ten głupi papierek, który ich trzyma. No bo trzeba pójść do sądu, rozwód wiąże się z komplikacjami, wiec taniej i prościej dzielić mieszkanie z osoba, która od dawna nie wzbudza żadnych uczuć, oprócz złości i irytacji.

Sytuacja szalenie komfortowa, można bezkarnie pluć na tych, którzy mają odwagę żyć razem związani jedynie wolą bycia ze sobą.

 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy