Reklama

Powrót do korpo

Zatem stało się. Po ponad roku bycia kurą domową i matką na pełen etat, postanowiłam wrócić do pracy.

Zatem stało się. Po ponad roku bycia kurą domową i matką na pełen etat, postanowiłam wrócić do pracy.

Nie do końca prawdziwe jest stwierdzenie "postanowiłam", ale niech tam... Co "niech tam"? No dobrze, rozwinę, dlaczego nie "postanowiłam". Faktem jest, że postanowiono za mnie. Kto? Konkubent, znajomi, gazety dla kobiet, opinia publiczna, feministki, koleżanki z pracy i reszta wszystkich. Bo teraz tak trzeba. Trzeba być ambitnym, zapracowanym, mieć o czym rozmawiać z przyjaciółkami na kawce.


O szefie, o klientach, o tym, że "u nas pracy". Owszem, jeśli już być kurą, to pracującą. Z własną firmą rzecz jasna. Najlepiej projektować ekologiczne zabawki, być ekspertem od noszenia w chuście, szycia nosidełek, wegetariańskiego żywienia niemowląt lub prowadzić po godzinach (czytaj - gdy rodzina pójdzie spać, ty wypijasz trzy kawy i otwierasz laptopa) własne biuro rachunkowe. Bez pracy ani rusz.

Reklama

Gotowanie Panu-i-Władcy obiadów i spacerki z dziecięciem po parku nie wystarczą, by móc się odezwać w towarzystwie. Chyba, że jest to towarzystwo innych kur w ogródku jordanowskim, ale przecież nie o to chodzi. Gadanie o dzieciach to nie rozmowa. To zespół monologów, bo przecież matki z reguły nie słuchają innych matek, lecz jedynie grzecznie udają, że słuchają, a udają po to, by móc za chwilę opowiedzieć coś o swoim potomku. Oczywiście ja tego nie robię!

Ale miało być o korpo. Moja firma, na wieść o tym, że postanowiłam wrócić, zaproponowała mi pracę w jednym z naszych licznych oddziałów. Niestety, w innym mieście, oddalonym godzinę jazdy pociągiem od mojego miejsca zamieszkania. Jest oczywiście kryzys (kobiety mówią wieczorem „głowa mnie boli”, szef rano mawia „jest kryzys”) i nie mogą zaproponować mi w tej chwili nic w centrali (dziesięć minut od domu). Nie mogą mi też zaproponować części etatu, bo oddział jest na prowincji, a tam kryzys jeszcze nie dotarł i praca wygląda całkowicie typowo.

Od samego początku ośmiogodzinne (plus dwie urocze godziny w zatłoczonej kolejce podmiejskiej) patataj, maile, telefony, głęboka woda i klienci, którzy za pięć piąta wysyłają prośbę, że muszą mieć coś na wczoraj.

A ty się zastanawiaj - olać klienta i biec na pociąg do dziecka, czy siedzieć nad zleceniem do dziewiątej wieczorem, by po powrocie pocałować zasypiające maleństwo w czółko i zapłakać obok niego w poduszkę. Nie boję się ciężkiej harówy, mam kilka lat w korpo na koncie. Można by rzec, że jestem zahartowana, ale...

Jest jednak jeszcze inna kwestia. Co z dzieckiem? Prywatny żłobek (do państwowego jest taka kolejka, jak w PRL-u po banany) i dojazd koleją do pracy pochłoną lwią część mojej kryzysowej korpo-wypłaty. A co, jeśli młode zacznie chorować? Antybiotyk za antybiotykiem, zapalenie ucha, gorsze słyszenie, utrudnione rozumienie, bełkotliwa mowa, logopedzi, psychoterapeuci (dziecka i nasz rzecz jasna)...

Po kilku godzinach: Nie wracam do korpo. Może zacznę jednak interesować się szyciem zabawek... Może pójdę do pracy w sklepie zielarskim. Może urodzę kolejne dziecko. Może jestem naiwna. Wierzę w życie poza-korpowe.

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy