Reklama

Kraj uśmiechniętego (nie zawsze) smoka

Relacja z kilkutygodniowego pobytu w Chinach pisana w fromie dziennika

Relacja z kilkutygodniowego pobytu w Chinach pisana w fromie dziennika

CHINY 2011

17 lipca 2011 r.

Jakoś dotarłyśmy do Chin, ale jeszcze w ogóle tego nie czuję... Czyli... zaczynam od początku :)

Około 13 zakończyłyśmy I etap - czyli zbieranie całej ekipy do Chin. Stawiła się w komplecie, bez spóźnień. Przed nami etap II - czyli dotarcie na czas na lotnisko do Warszawy. Potem jeszcze wiele innych etapów, które, mam nadzieję zakończą się pomyślnie… Pamiętam, że w zeszłym roku w czasie podróży do Tajlandii, udało nam się - nie wiem, jakim sposobem - "ominąć" lotnisko i przejechać całą Warszawę, a następnie w te pędy wrócić tą samą drogą i jeszcze zdążyć na odprawę.
Tym razem na lotnisko dotarłyśmy bez problemu, odprawa też przebiegła sprawnie. Samolot, jak na rosyjską maszynę prezentował się nieźle. Turbulencje zaczęły się dopiero pół godziny po starcie. I to jakie... Chyba wlecieliśmy w burzę. W każdym razie chmury były czarnogranatowe i do tego od czasu do czasu się błyskało. Ewa starała się mi wmówić, że to światła samolotu, ale na tyle głupia to ja nie jestem. W każdym razie w czasie turbulencji odechciało mi się jeść całkowicie, akurat byłam w 
trakcie pochłaniania ciastka tortowego, na które momentalnie straciłam apetyt. Resztę lunchu zostawiłam sobie na potem: kurczaczek w zielonej przyprawie, szyneczka, JEDNA oliwka do tego, mikroskopijna bułeczka i ćwiartka kromki razowego chleba, na dodatek spleśniała. Cała seria chyba była wybrakowana, bo każda z nas jakoś nie miała apetytu na pieczywo z niebieskawym nalotem.
Do Moskwy przyleciałyśmy po 1.35 godz. lotu. Lotnisko duże, nowoczesne i... puste. Wyciągnęłam więc taszczoną tu specjalnie po to z Polski podusię, karimatę i rozłożyłam się na ławeczce. Zobaczymy, czy uda mi się przespać chociaż godzinkę…

Reklama

Nawet się udało przekimać na ławeczce, która okazała się dosyć wygodna, aż do 7.30. Twardym snem nie spałam, bo sprzedawczynie z pobliskich butików jazgotały niemiłosiernie w jakimś dziwnym języku. W rejonie, który obrałyśmy sobie za noclegownię, było dosyć pusto, dopiero około 3 nad ranem zaczęły się obok nas przetaczać wielkie fale ludzi. Pewnie wylądował jakiś samolot. Mało mnie to jednak obchodziło, podsypiałam, budziłam się i tak na zmianę, ale i tak noc minęła dosyć szybko.
Rankiem toaleta w łazience, wczorajszy lunczyk z samolotu zadebiutował w roli śniadania, co prawda było tak gorąco, że szynka dorównała kolorem przyprawie z kurczaka, wiec ją zostawiłam. Wolę na wstępie nie ryzykować dolegliwości żołądkowych...

A za oknem burza i leje. Zauważyłam, ze Rosjanie średnio przejmują się etykietą: są hałaśliwi, niezbyt uprzejmi i w ogóle jacyś tacy gburowato pewni siebie. Kiedy chcą obok Ciebie usiąść, to nie pytają się czy można, czy mogą, tylko po prostu ładują się tam, gdzie jest minimalny kawałek wolnego, a potem się rozpychają i w ten sposób zyskują coraz więcej powierzchni.

Drzemałam sobie jeszcze nad ranem, kiedy przyszły dwie babki i jedna z nich prawie siadła mi na stopach. No to się trochę pozginałam, i w to miejsce wskoczyła zaraz druga, wymuszając moje kolejne pozginanie się:) W ogóle nie przejęły się moimi groźnymi minami, tak więc, powoli zwinęłam "obóz". Zawsze wydawało mi się też, że Rosjanie do najmajętniejszych nie należą, ale na lotnisku to oni zachowywali się jak Krezusi, a my raczej jak ubogie krewne tych krezusów, zastanawiając się, czy wydać 6 zł na MAŁĄ butelkę wody. Później, obok mnie usiadła młoda mama z rozkapryszoną córeczką, mała mogła mieć niecałe trzy lata. Kaprysiła, grymasiła, nie chciała ani jeść ani pić z tego, co proponowała jej mama. W końcu mała powędrowała na przeciwko do drogerii z luksusowymi kosmetykami. To akurat był DIOR. Zaczęła bawić się szminkami, wyciągać je, mazać po wszystkim. Matka nie przejęła się tym zbytnio, zapytała czy córcia chce "pomade" - domyślam się, że to szminka. Mała oczywiście chciała - i rodzicielka bachorowi po prostu "pomade" od Diora kupiła. Trzyletniemu dziecku, które zaraz ją otwarło i wypaćkało.  Nóż się w kieszeni otwiera.

Przekimałyśmy jakoś do godziny odlotu - 11.25 Tym razem samolot duży - boening, a nie jakiś airbusik. Siedziałam w miarę w przodzie, a przed sobą miałam do wyboru 5 telewizorów, z których każdy nadawał ten sam program, ale w innym odcieniu i kolorze - od biało – czarnego po totalnie przejaskrawiony.

Obsługa taka sobie, stewardessy nie zadały sobie trudu, żeby przekazać pasażerom informacje początkowe, jak to zwykle bywa, tylko po prostu puściły filmik instruktażowy – na wszystkich 5 telewizorach oczywiście:)

Zaraz po starcie pojawiło się jedzenie – do wyboru rybka albo kurczaczek z ryżem, sałatka z fetą, szynka, kawa, herbata i...znowu tortowe ciasteczko. Pychotka. Jeszcze lepsze od poprzedniego, o bardzo intensywnym, ale nieokreślonym smaku, jeśli takowy może istnieć... Mnie kojarzył się z pomarańczami, ale Mariola wyczuwała tam wanilię i banany:)))

Kolacja podobna – z tym, że zamiast szynki ryba – jedna blada jakaś, ale po zapachu poznałam, że wędzona i druga, chyba surowa – za sushi dziękuję. A potem ogłoszono, że powodu turbulencji muszą przerwać obsługę i kawy ani herbaty już nie będzie. Wydaje mi się, że po prostu im się nie chciało, bo to były TURBULENCYJKI – które nie mogą się równać z poprzednimi.

Za pół godziny lądujemy:))) Pilot mówi, że pogoda dobra i jest 27 stopni a jest już północ:)))) Na razie tyle reszta kiedy indziej.

 

Szanghaj - lotnisko

Lądowanie mamy już za sobą, zanim jednak wyjdziemy z lotniska przed nami długa droga... Najpierw kontrola paszportów, potem wymiana bagażu i zaczynamy szukać przechowalni bagażu, po długim kręceniu się w kółko, znajdujemy w końcu jedną, ale.... czynna od 6 rano. Czyli dopiero za jakieś 4 godziny. Trudno. Będziemy telepać się z plecakami.

Czas na następny etap, czyli poszukiwania taksówki. Wiemy, że ma kosztować około 400 yuanów, więc nie możemy się dać naciągnąć. Jesteśmy jednak tak zmęczone, że pozwalamy się "złowić" gostkowi ubranemu w garnitur, który od razu wypełnia kwity, wypisuje adres bez jakiejkolwiek oznaki zgody czy najmniejszej zachęty z naszej strony. Gostek chce dzwonić po taksówkę, próbujemy go powstrzymać, ale ani w ząb angielskiego, przynajmniej zrozumiałego, bo coś tam mamrocze.

Z 400 yuanów udaje nam się zejść na 350 yuanów, gostek się zgadza, wypisuje na kwicie adres naszego hotelu i kwotę, po chwili jednak wyciąga cennik, namyśla się, teatralnie marszczy czoło i stwierdza, że 350 to za tanio i wpisuje ponownie 400. Paranoja... W końcu każe płacić z góry, przekazuje nas jakiemuś innemu gostkowi, który inkasuje pieniądze, ten z kolei jakiejś kobiecie, która zawozi nas windą na zewnątrz, ona z kolei przekazuje nas taksówkarzowi, który tym razem naprawdę nie mówi ani słowa po angielsku, a nawet mając wypisany adres po chińsku nie ma pojęcia gdzie to jest. W międzyczasie dokooptowują nam jeszcze do taksówki parę Hiszpanów, wątpię żeby po to, aby było taniej. Hiszpanie, jak się okazało, swoją część już zapłacili. W miejsce naszego kierowcy przychodzi inny, bez słowa wsiada i...jedziemy. Proste? Proste. Welcome to China:))))  Jedziemy dosyć długo, ale okazuje się, że gostek odwozi nas jednak tam gdzie powinien. Z tym, że jest dopiero 2.30 rano…  Hotel przyjmuje dopiero od 6 i raczej nie zrobi dla nas wyjątku… W Bangkoku przyjęli nas o 3, pamiętam, bo jestem wdzięczna obsłudze hotelu Bangkok Inn po dziś dzieńJ. Wiec, albo zapłacimy za dodatkową noc, albo kimamy do 6. Kimamy. Wrodzona oszczędność bierze górę. W międzyczasie, żeby nie zasnąć idziemy na spacerek. Bardzo trzeba uważać, żeby nie zostać potrąconym przez motorower albo skuterek elektryczny – nadjeżdża nagle, nie robiąc hałasu i można dostać zawału...

Nasz international guesthouse jest w miarę czysty, mamy pokój 4 osobowy, ale jedno łóżko wolne, może nam kogoś dokoptują, mamy nadzieję, że może nie… Czas na godzinną drzemkę bo padamy z nóg…

 

19 lipca rano

Dzisiaj w planach Szanghaj.  Nazwa miasta to zlepek dwóch słów:  "shang" oraz  "hai". Pierwsze z nich oznacza "na", zaś drugie "morze". Całą nazwę jednakże interpretuje się jako "najdalszy zasięg morza". Nie jest to jedyny sposób, w jaki ludzie mówią o tej metropolii. Przybywający tutaj turyści nazywają je również "Paryżem Wschodu", "Królową Orientu", a nawet czasami "Azjatycką Prostytutką" – ha…  będziemy się zastanwiać po zwiedzaniu czy jakakolwiek nazwa jest odpwiednia

Szanghaj to jeden wielki kocioł, w którym cały czas bulgocze i miesza się to, co amerykańskie, angielskie, francuskie, niemieckie i... czasem można znaleźć akcenty chińskie:) Starbucksy, lody w McDonaldzie, prawie jak w Tarnowskich Górach:) butiki Cartiera, Diora i innych znanych projektantów, uliczni sprzedawcy drobiu (jak najbardziej żywego), szaszłyki z żab, owoców morza grillowane coś, pewnie szczury, i czerwone, tandetne, jak na mój gust  (i nieco zakurzone)  lampiony na najmniejszej nawet knajpce. Z lotniska Pudong, do centrum miasta chciałyśmy się dostać maglevem – superszybką, magnetyczną koleją – ponad 400 km na godzinę, podobno pokonuje 30-km trasę w niewiele ponad 7 minut, ale niestety jeździ dopiero rano. No to jak już pisałam dotarłyśmy taksówką, a potem już poszłyśmy na piechotę.

Po dotarciu do miasta od razu rzuca się w oczy ogromna wieża TV, najwyższa w Azji (468 metrów), a trzecia na świecie. Można wjechać windą na szczyt i spojrzeć na miasto z tarasu widokowego – dzisiaj była dosyć fajna pogoda wiec Mariola i Ewa się wybrały, a ja czekałam na nie przed wieżą, na trawce i przysypiałam.

Za to zupełnie nie zachwyciła mnie Perła Orientu. Podobno jest już symbolem Szanghaju, ale mnie się kojarzy z bombą idącą w górę na wyścigach konnych. Szanghaj, to zapierająca dech w piersiach różnorodność. Tak piszą w przewodnikach, i pewnie jak każde wielkie miasto, albo się je polubi, albo nie. Nie ma pośredniej opcji… Przynajmniej dla mnie. Paryż lubię. Szanghaju chyba nie polubię, aczkolwiek muszę przyznać, że jest interesujący. Pierwsze wrażenie to misz-masz z apartamentowcami – gigantami z betonu, stali i szkła i piętrowymi estakadami. Ale też miasto pełne wąskich uliczek, posklecanych drewniano – kamiennych domów z wystającymi na zewnątrz pordzewiałymi klimatyzatorami i prętami do suszenia bielizny. No i samej bielizny do wyboru do koloru. Jest tu o wiele więcej niż w Bangkoku eleganckich restauracji, obok nich znane już mi bardzo dobrze uliczne kramy, gdzie jedzenie przygotowywane w kilka minut sprzedaje się ze styropianowych misek i … obowiązkowo w woreczku.  Jakoś nie umiem się przyzwyczaić do wyjadania makaronu z jednorazowej , maleńkiej plastikowej reklamówczki… Tyle tylko, ze ulicznego jedzenia jest o wiele mniej niż w Tajlandii. Podobno w Szanghaju są miejsca, gdzie Chińczycy spacerują całymi dniami w piżamach. Podobno jedwabnych i bardzo eleganckich, do kompletu. Ale byłaby jazda zobaczyć taki obrazek:)  Dzisiaj jednak nie było nam to dane. Chyba byłyśmy zbyt zmęczone… Gorączce zakupów można oddać się na Nanjing Road, głównej ulicy handlowej miasta – odpowiednik Kho San Road z Bangkoku, równie hałaśliwa, zatłoczona i równie brzydka.

Potrawy w Szanghaju charakteryzuje duża zawartość cukru. Potwierdzam – nawet chiński bulion był słodki. Do Szanghaju jeszcze wrócimy, za to jutro lecimy na południe Chin do Guilin. Pozdrowienia.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy