Reklama

Między kontynentami

 

 

 

 fot. "Wesoły cmentarz" cimitirul vesel w Rumunii

Transportowe kuriozum, czyli przez Kubę wielbłądem

 Buchający kłębami spalin smok zatrzymuje się z piskiem opon i skrzypieniem silnika. Na wylotówce z Colón nie jesteśmy jedynymi autostopowiczami. Zamiast, jak czytamy zapobiegawczym przewodniku, wynająć samochód i w luksusie klimatyzowanego wnętrza mknąć w stronę Trinidad, tkwimy w kolejce. Na Kubie organizacja życia sięga nawet tak nieorganizowalnych kwestii jak łapanie okazji. Jest więc przystanek. Jest funkcjonariusz. Jest mundur. Jest procedura i przestrzeganie porządku. Przezwany „niebieskim” oficjał, el azul, pilnuje, by podróżowanie stopem (tu się mówi „z butelką”, con botella), przebiegało bez zakłóceń. Żadnego wpychania się do samochodu. Żadnego chaotycznego machania ręką na przejeżdżające cadillaci. Żadnego decydowania czym i kiedy się pojedzie. Pan Oficjalny Łapacz Okazji ma nawet przyrząd do wykonywania swojego zadania – czerwony „lizak”. Auto, na które zamacha, ma się zatrzymać i wchłonąć w siebie spoconą i zakurzoną czekaniem masę pasażerską. Mamy szczęście, że nasz wehikuł jest pojemy i ładujemy się na „pakę” w dość sporej grupie Kubańczyków. Jazda na stercie zgniecionych puszek, upakowanych w siatkowe wory, okazuje się zaskakująco wygodna. Przyrdzewiały samochód staje się na parę godzin naszym domem. Niektórzy układają się do drzemki w swoim kącie, inni, przewieszeni przez brzeg ciężarówki jak plasterki pomarańczy na kieliszkach z tropikalnym drinkiem, obserwują krajobraz. Są tacy, co nie marnując ani chwili, od razu przystępują do działalności towarzyskiej i puszczają w obieg niestworzone historie i flirtujace uśmiechy.

Reklama

Innym razem, stoimy karnie w prościutkim ogonku kolejki, czekając na „wielbłąda”. Oto i on! Pluje spalinami jak prawdziwy dromader. El camello, przerobiona na autobus ciężarówka z przegubem, podjeżdża, wzbudzając poruszenie wśród czekających. Nijak się to jednak nie przekłada na chaos rozpychania się łokciami i walkę o miejsca. Wiadomo, że i tak ich zabraknie, po co więc się stresować? To nie wrocławski PKS, to Vedado w Starej Havanie! W środku jest duszno i klaustrofobicznie. Bileter groźnie pokrzykuje: caminando, caminando! Czyżby chciał nas wyrzucić? Caminando mamy iść, na piechotę!? Okazuje się później, że to polecenie, żeby przejść w głąb autobusu. Mamy szczęście, bo w godzinach szczytu oficjalni „upychacze” dociskają ludzką tłuszczę za pomocą gąbkowych tarczy. Tłok sprzyja integracji. Na kolana można dostać albo tobołki, albo dziecko, albo zgrabną pupę Kubanki. Można też zagadać, że upał, dostać miętusa made in Cuba, odwdzięczyć się zupełnie nie nadającą się do golenia pastą „Bond”, dowiedzieć się w zamian, skąd odjeżdżają autobusy do Périco i zostać pożegnanym najpiękniejszym uśmiechem 60-letniego Hawańczyka.

 

 

 

 

 Rumunia – gadzia wieża i wesołe oblicze śmierci

 

 

 

 

Godniejszy zaufania niż kubańskie pojazdy, wydaje się transport własny. Ale w pólnocnorumuńskim Maramureszu najpewniejszy jest dwuślad nieparzystokopytny - najlepiej muł albo koń. Względnie osioł, o ile jest się w stanie nad nim zapanować, gdy przy drodze czerwienią się smakowite jabłka, a wrześniowe popołudnie wypełniają aromaty świeżo skoszonego siana.

Kręta ścieżka (nie śmiem jej nazwać drogą, choć pewnie nią jest - w Rumunii pobiera się myto w postaci winiety) od razu rozprostowałaby ze szczęścia wszystkie swoje serpentyny, gdyby tylko ją przykryć przyzwoita warstwą asfaltu. Przecież człowiek, nagle rozebrany, kuli się odruchowo i wygina, by zasłonić wstydliwe miejsca. To co ma zrobić rumuńska droga? Coś tam niby łatają i dłubią, stawiają ręcznie malowane znaki, że roboty drogowe, ale efekt jest mizerny, a amortyzatory trafia szlag. Ale uparcie wdzieramy się w głąb Maramureszu, by dotrzeć do wesołego cmentarza i cudnych drewnianych cerkwi.

Dotaczamy się cudem do wsi Budeşti. Na przycerkiewnym cmentarzyku wyglądają nam na spotkanie plastikowe kwiaty. Te prawdziwe, polne, wprawnym ruchem kosi kościelny. Przywołuję złotozębną żonę o piersiach do pasa, by otworzyła nam drzwi. Wokół ani żywej duszy, wszyscy w polu albo pochowani po domach przez upałem. Zresztą, cerkiew i tak stoi na uboczu, w dole, w całej swej drewnianej okazałości. Wejście do środka to nagłe oślepnięcie. Po chwili oczy przyzwyczają się do półmroku. Wyblakłe malowidła naścienne, prostą kreską naszkicowani święci sprzed 400 lat. Żywe tu tylko lilie na ołtarzu i hafty na obrusach. Pachnie kurzem, drewnem i starością. Na migi wypytuję kościelnego, czy cerkiew działa. Tak! Co niedzielę odprawia mszę pop. Wierni schodzą się z pobliskich wiosek i na skrzypiących, zżartych przez korniki ławkach, zginają grzbiety w modlitwie. Jest trochę zawiedziony, że moja dobrowolna ofiara wynosi zaledwie 5 lei, wraca więc do swojego koszenia. Ciach, ciach! Upływa szybko wczesnojesienne popołudnie. Ciach, ciach! Będą miały koniki sianko na zimę. Ciach, ciach! I już po lecie.

Druga cerkiew z listy Unesco, w Surdeşti, to drapacz chmur z 50-mtrową wieżą, przez lata najwyższy drewniany budynek o tej konstrukcji w Europie. Tu też nie ma nikogo, oprócz strażnika, zbyt młodego, żeby nie mówić po angielsku. A jednak, odmawia mi opowieści, odburkuje jedynie „Apokalipsa” i od niechcenia wskazuje na sufit. Tam – XVII-wieczne diabły, Baranek, Dziewica depcząca księżyc, wojownik – słońce i sąd ostateczny. Drewniane dachówki na wyciągniętej wysoko do nieba wieży prężą się jak łuski na szyi jaszczura. Gadzia wieża. Misterna robota. Doskonale wpasowana mozaika.

 

 

 

 

 Najpewniejsze nogi

 

 

 

 

Przez kontynenty podróżowałam na karku słonia w Chang Mai na północy Tajlandii. Przez parny las i wioski, gdzie nastąpiła obyczajowa rewolucja w świecie zwierząt. Ubłocone psy biegały luzem po obejściu, a wieprzki, uwiązane na parcianych sznurkach i łańcuchach, pilnowały chat na palach.

Rozklekotana marszrutka wiozła mnie z leczniczych błot na końcu Półwyspu Kerczeńskiego. Pokonanie tych niewielu kilometrów wśród błotnych wulkanów Krymu, dało mi się we znaki bardziej niż szaleńcza jazda „na stopa” (w 7 osób plus kierowca) prehistoryczną taksówką z drzwiami zamykanymi na druciany haczyk.

Wniosek z transportowych doświadczeń? Najpewniejsze własne nogi. Dojdą tam, gdzie nie dojedzie ani dalekobieżny autobus coche-cama w Argentynie (z łóżeczkami, kocykami stewardesą, ciepłym posiłkiem i filmami na DVD), ani skuter na kubańskim Cayo Jutías, z „zatankowanym do pełna bakiem”, z którego dziwnym trafem już po paru kilometrach od wypożyczalni ulatnia się paliwo.

Nogi wejdą (rzekomo nieużywanymi) torami kolejowymi na Machu Picchu. Najpierw trzeba jednak dojechać autobusem do Santa Maria i już po zmroku, busikiem colectivo, do Santa Teresa. Czemu żaden przewodnik nie pisze o tym? Toż to fantastyczna droga! Wspinamy się trawersując na wysokości 4300 m n.p.m. (przełęcz Abra Malaga) w znanym nam dobrze klimacie górsko – pustynnym. Po drugiej stronie przełęczy – zupełnie inny świat – tropikalny i duszny. Zjeżdżamy ponad chmurami w najprawdziwszą dżunglę, ze storczykami, lianami, olbrzymimi mangowcami, motylami i wodospadami. Droga wije się nad urwistymi brzegami wąwozu, którym pędzi spieniona Urubamba, brązowa ze złości, tłucząca się zaciekle o kamienie na dnie. Rano idziemy ścieżką przez tropikalny las. Oblewamy się potem, jak tylko zagłębiamy się w gąszcz bananowców. Słońce praży, a przy stacji Hidroelectrica, zaczyna mżyć. W górze widać już pierwsze zarysy Machu Picchu. Tory – nasz szlak - zupełnie czynne, tylko rzadko uczęszczane (co ten „Lonely Planet” bredzi, że są defunct1?) – prowadzą nas do Aguas Calientes. Rzeka szumi, a jej miarowy huk staje się częścią muzyki lasu. Po wielu godzinach marszu, obojętniejemy na jej głos. Opustoszałe miasto Inków wynagradza z nawiązką wczesną pobudkę, podarcie w dżungli spodni i nasiąknięcie porannym deszczem. Z powodu przestoju Peru Rail, możemy odkrywać Machu Picchu zupełnie prywatnie. Okazuje się, że strajk kolei skutecznie zatamował szturm „białasów” i oprócz tej garstki desperatów, którzy dotarli pieszo do Aguas Calientes poprzedniego dnia, nie ma tu nikogo. Buszuję po kamiennych uliczkach, penetruję każdy zakamarek inkaskiego labiryntu. Napawam się ciszą miejsca i widokiem niezakłóconym wysypką sylwetek turystów. Tylko lamy zgrzytają zębami, kosząc trawę. Machu Picchu zastyga w bezruchu.

Na nogach można tez dostać się na lotnisko w Marakeszu. Koniecznie chcę zobaczyć, jak wschodzące słońce maluje się na okalających stare miasto murach miejskich. XII-wieczne piaskowe baszty są podziurawione otworami strzelniczymi jak sito. Nawoływania muezzinów przebijają się przez ciszę chłodnego poranka. Odpowiadają sobie echem głosy z sąsiednich meczetów. Z podnieceniem, jakby to był pierwszy raz, wypatruję wschodu. Jest! Nad rozciągniętymi w poprzek horyzontu pasmami Atlasu pojawia się różowopomarańczowa smuga świtu. Pan Słońce wstępuje na wyżyny nieba. Po wczorajszym obżarstwie starcza nam tylko na trzy smażone pierogi na śniadanie, uzupełnione wygrzebanymi z torby ostatnimi przesłodkimi (i hmmm... dość przeczyszczającymi) daktylami. Po drodze mijamy maraton (jest tak zimno, że sama mam ochotę potruchtać dla rozgrzewki) i wielbłądy pasące się nie wiadomo czym na placu budowy. Podziwiamy zamiataczy ulic, którzy 1,5-metrowymi liśćmi palmowymi wywijają zręcznie jak kuglarze, sztywnych policjantów z wykrochmalonymi białymi mankietami, pomysłowe słupy energetyczne w kształcie palm, na które nabrały się nawet zaspane ptaki. Dochodzimy na lotnisko szczęśliwi, że o własnych siłach pokonaliśmy te sześć kilometrów. Prawie jak karawaną przez pustynię!

we wsi Săpânţa niebieści się w przedpołudniowym słońcu. Na świecie wesoło na cmentarzach bywa chyba tylko jeszcze we Wszystkich Świętych w Meksyku, kiedy nad grobami grają mariachis, a zmarłych częstuje się wylaną na ziemię tequilą. Tutaj, z humorem rzeźbi się drewniane nagrobki w żywych kolorach. Prosto i wiejsko, bez skrótów perspektywicznych, półtonów i subtelności. Albo jest dobrze, albo źle. Włosy zawsze mają być czarne albo żółte, a usta – czerwone. Złodziej to złodziej, a pijak to pijak, nie ma co się post mortem czarować. Miejscowy artysta Ioan Patraş a potem jego spadkobierca, Dimitri Pop, ciosają dłutem drewniane opowieści o zmarłych. Portrety, scenki rodzajowe, humorystyczne rymowanki. A to policjant na posterunku, a to matka z rosłymi synami, kobieta przy krosnach, pasterz otoczony skłębionymi owcami, nauczyciel, poeta... Zapamiętuję dwa rzeźbione epitafia: scenę śmierci kobiety potrącanej przez samochód oraz popiersie nagiej anielicy, na którą nie bez rubasznych uśmiechów wgapiają się dwaj młodzieńcy.

 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy