Reklama

Na ulicy Jałmużniczej

 

  - „Posłuchajcie ludzie, mojej oopowieści, co się wydarzyła w naszem pięknem mieście – zawodziła „śpiewaczka”. - Żyła pośród ludzi przepięknaa dziewica, chłopcy ją kochali za jej smagłe lica. Za jej smagłe lica i za wielkie serce, poczekajcie trochę, to zaśpiewam więcej.”

 

Zniszczona, dziwacznie ubrana kobieta bez wieku niewiele sobie robiła z kpin dzieciaków i uśmiechów dorosłych przechodniów. Siedziała niedbale z rozstawionymi kolanami i wydawała się być doskonale obojętna na datki, które czasem wrzucano do stojącej przed nią puszki po solonych orzeszkach. Posilała się co i rusz niewiadomej jakości płynem ze słoika po dżemie wiśniowym i śpiewała dalej. Nazywano ją tu „śpiewaczką”.

Reklama

 

Mieszkałam przez pewien czas niedaleko Jałmużniczej, małej uliczki położonej nieopodal centrum miasta. Niebezpiecznie było tu o zmroku. Do klatki wchodziło się przez ciemną bramę, a dalej jeszcze kilkanaście metrów ścieżką porośniętą krzewami jaśminu. Wyglądało to pięknie w porze kwitnienia, ale wieczorami szło się z duszą na ramieniu.

  - Nie podprowadziłby mnie pan do klatki – powiedziałam do taksówkarza, wysiadając kiedyś w środku nocy z taksówki. - Pani myśli, że ja taki odważny? Ale mam latarkę, co świeci jak reflektor. Puszczę za panią snop światła, będzie pani rażniej. - Ok. Dzięki.- Otwierając drzwi pomachałam ręką życzliwemu kierowcy. Nazajutrz sąsiadka, pani Irena mówiła – szła pani nocą w poświacie niczym Matka Boska.

„Serdeczna Matko...” - niosło się żałośnie któregoś chłodnego poranka. Biała mgła spowijała ulicę i bardziej można było się domyśleć niż dostrzec „naszą” śpiewaczkę. Siedziała na kamiennym schodku zakutana w wielkie szare palto i takąż chustę. Kiedy po blisko dwu godzinach wracałam do mieszkania, ona - być może skutkiem działania owego tajemniczego płynu ze słoika - była już, chyba, za pan brat z Matką Boską, bo teraz wyśpiewywała radośnie: „Maryśka, moja Maryśka, chodżże ze mną spać do łóżka”.

  •  
    •  

       

***

   Przyjeżdżali taksówką, choć częściej szli spacerkiem. Widywaliśmy ich, przytulonych, rozszeptanych. Ona, piękna, dojrzała kobieta, podobno żona ważnego urzędnika, on szczupły, zbyt szczupły, by można było powiedzieć o nim, że przystojny. Wynajmował stancję u państwa Młyńskich i był ich ulubionym studentem. Romans trwał już kilka miesięcy. Nie przeszkadzało to nikomu. Byli za to wdzięcznym tematem wieczornych pogawędek przy kamiennej ławce. A, że jesień tego roku była długa i ciepła, toteż i rozmów o nich było bez liku.

- Słyszała pani, co się tam wczoraj u nich działo? - Rozogniona sąsiadka pani Korytko Agata czekała na mnie przy schodach. - Gdzie? U kogo? - Ponoć mąż po nią przyjechał.

  •  

     

   Halina w najgorszych snach nie wyobrażała sobie, że Stefan mógłby się dowiedzieć o niej i o Maćku. Od kilku miesięcy przebywał na leczeniu w Szwajcarii po wypadku, jakiemu uległ tam, w górach. Była z nim w stałym kontakcie telefonicznym i wydawało się, że niczego nie podejrzewał.

Właśnie poprawiała makijaż przed lustrem, kiedy zadzwoniła komórka. Zerknęła, numer nieznany, ale głos...- Halinko, czekam na dole.- Rzuciła się do okna. Stał tam, oparty o drzwi samochodu. Krew odpłynęła jej z twarzy. - Maciek – powiedziała rozedrgana - odchodzę, to koniec.- Co takiego? Co ty mówisz, Halu? - Patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. - Stefan przyjechał po mnie - starała się zapanować nad głosem. - Widzisz, on po wypadku jest kaleką, nie mogę go zostawić. Żegnaj. - Hala!!! - Krzyknął za wybiegającą. - Halinaaa!!!

 

 

 

   Kilka dni potem, wychodziłam akurat ze sklepu, kiedy minęła mnie jadąca na sygnale karetka pogotowia, a przed klatką przejęta Korytko Agata dzieliła się najnowszymi wiadomościami. – Pani wie, ten młody, co wynajmował pokój u Młyńskich zwariował. Stał w otwartym oknie i krzyczał nieludzko.- Jak, dlaczego?- pytałam bez ładu. - Ano, podobno zawód miłosny. Zakochał się, a ona go porzuciła.

 

- „Posłuchajcie ludzie mojej oopowieści, co ja tu widziałam, w głowie się nie mieści. Żyła pośród ludzi przepiękna kobieta, pokochał ją chłopiec, młodziutki poeta...”

 

  Tamtej jesiennej nocy długo siedziałam z książką w ręku, bardziej zamyślona, niż zaczytana, kiedy nagle ciszę przerwał dzwonek domofonu. Zbliżała się północ, nie spodziewałam się nikogo. Zresztą, gdyby to miała być nieoczekiwana wizyta kogoś ze znajomych czy z rodziny, to najpierw zadzwoniłby telefon. Zgasiłam lampę. Nie miałam zamiaru ani otwierać, ani się odzywać. Zerknęłam ostrożnie zza firanki na podwórze. Na ławce siedziało czterech młodych ludzi i dwaj, którzy właśnie wracali od domofonu. - I co? - Spytał ich któryś z siedzących – Nie otwiera.- A może to nie to mieszkanie? - Które to okna? - Patrzyli wprost w moje okna, a mnie przejął zimny dreszcz.- Te chyba. No, to i mieszkanie to właśnie. Idę, spróbuję jeszcze raz.- Myślałam gorączkowo co robić. Mogłam dzwonić na policję, albo do rodziny czy znajomych, ale kto wie, co to za ludzie, co potem mogło mi grozić z ich strony. Sąsiadów nie chciałam budzić. - W końcu – pomyślałam – we własnym mieszkaniu mogę czuć się bezpieczna.

Tymczasem nieproszeni goście jeszcze dwu lub trzykrotnie próbowali się ze mną kontaktować przez domofon. Może zresztą nie chodziło im o mnie i gdybym się odezwała, wszystko byłoby jasne. Ale strach był silniejszy. W końcu szczęśliwie dla mnie zaczął padać deszcz. Z początku drobny, w pewnym momencie przekształcił się w ulewę, skutecznie wypłaszając „moich” gości z podwórka. Nigdy nie dowiedziałam się, co to byli za ludzie i o kogo im chodziło.

Nie kojarzyłam też tego zdarzenia z póżniejszą informacją uzyskaną od wszystkowiedzącej Korytko Agaty, jakoby ta niewierna Halina wynajęła lokum w klatce obok. - I patrz pani – mówiła do mnie pani Korytko – patrz pani, co za nieszczęście. Biedak nie wytrzymał psychicznie. Ci młodzi teraz – ciągnęła w zadumie – to jacyś tacy słabi, co nie?

 

    Jesień już trwała w najlepsze i śpiewaczkę coraz rzadziej można było spotkać na jej stałym miejscu. W końcu wydawało się, że nie zobaczymy jej aż do lata, ale któregoś dnia dało się słyszeć dziarskie pohukiwanie – Uhuha, uhuha, idzie zima zła. - Dreptała po chodniku w te i wewte, zabijając zgrabiałe ręce. - Chłodno dziś – zagadnęłam przyjażnie.- Ano, chłodno – przytaknęła. - A co będzie zimą? - dopytywałam może niezbyt delikatnie. - Ojj, smutna zima, jak w słoiku ni ma – powiedziała wskazując pusty słoik po dżemie wiśniowym.- Sięgnęłam do kieszeni. Zastanowiłam się chwilkę, trzymając banknot w dłoni, do słoika włożyć czy do puszki? Wyciągnęła rękę.

Biorąc pieniądze, popatrzyła mi w oczy. - Bóg zapłać i niech pani na siebie uważa. Czarne chmury nad panią. - Nie od dziś – zaśmiałam się niepewnie, ale zadrżałam pod przenikliwym spojrzeniem siwych oczu. Podniosła prawą rękę, jakby w geście błogosławieństwa, ale po chwili wahania opuściła, a potem machnęła z rezygnacją. Widać uznała, że nic tu już nie pomoże.

 

”Śpiewałabym jeszcze, śpiewała niekrótko, ale mnie się skończył stakaneczek z wódką .”

 

   Spotkałam ją po paru latach na dworcu w Radomiu, gdzie siedziała nieopodal pana Witka z Atlantydy. Raczej towarzysko, bo pan Witek nie potrzebował solistki.

 

A ja? Cóż, można powiedzieć, że sprawdziła się jej przestroga.

Ale to już temat na inne opowiadanie.

 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy