Reklama

Walentynki po wielkopolsku...

Tak to jest, jak mężczyzna ma męskie zachcianki, a kobieta wpada na genialny pomysł i próbuje mu pomagać je spełniać!

Tak to jest, jak mężczyzna ma męskie zachcianki, a kobieta wpada na genialny pomysł i próbuje mu pomagać je spełniać!

To ja wam opowiem walentynkową, wielkopolską historię o bieganiu. A może o przygotowaniu do biegania… Biega mój mężczyzna, biega jakąś niemożebną ilość kilometrów, a potem startuje z kolegami w niemożebnie dla mnie bezsensownych zawodach. Wychodząc jednak z babskiego założenia, że zawsze może być gorzej, wspieram jak mogę.
I wesprzeć chciałam (jak Walentynkowa Orkiestra Świątecznej Pomocy niemalże) owo Michałowe przygotowanie do zawodów.  Zawody miały być wyczerpujące, bo to była ta zabawa z bieganiem, pływaniem i jazdą na rowerze. A, że drużyna była męska zarządzili ćwiczenia na kajaku. Nie ważne, że w lutym, choć luty był ciepły jak na luty, choć zimny - bo to jednak zima...  Rzeka nie zamarzła, więc hajda na kajaki!

Reklama

Historia dzieje się w Poznaniu, co nadmieniam, bo Panowie sobie policzyli i wyszło im, że najtaniej, to będzie, jak oni ten kajak wynajmą i wrzucą go na Wartę. Ponoć to miało mieć jeszcze jakoweś walory kondycyjne, niezbędne w przygotowaniu do owych ZAWODÓW (koniecznie majuskułą musiałam to napisać, oni dokładnie tak, majuskułą, to wymawiali!!!) - ale przyznam się, że szczegółów tej kwestii nie ogarniam. Po konsultacjach z pozostałymi dwiema ofiarami pozostającymi w związkach z mężczyznami związanymi z kajakiem, zostało stwierdzone, że my – w ramach części prezentu walentynkowego – im ten wynajem kajaka opłacimy.

Luty to był, że przypomnę, więc Michał mój do prac przygotowawczo-treningowych podszedł z typowo męską logiką. Dresik, jakaś pianka do nurkowania, folia na kolanka, żeby się nie popryskać, wełniane rękawice z pawlacza i - coby i tych nie pomoczyć - gumowe rękawice ochronne na to. A, że profesjonalnych narciarsko-jakowyś znaleźć nie mógł, to wziął na ową kajakowo - walentynkową wyprawę te, co się pałętały w szufladzie z różnościami. Takie różowe, gumowe, do przesadzania pelargonii - surfinii -rododendronów, czy co tam jeszcze.

Poszedł więc Michał nad Wartę (2 kilometry piechotą), odrzucając – w WALENTYNKI!!! – moje towarzystwo (Będziesz się nudzić!!!). Dostał kajak i wytyczne ("Jak zgubisz, to nie dość, że trzeba będzie płacić za zgubę, to jeszcze 300 zł kaucji nam przepadnie!"). Chłopaki bowiem uniosły się sarmackim honorem i o ile prezent w postaci opłaty najmu za kajak przyjęły (AWF się ceni jak za zboże!), o tyle kaucję (wiedzeni pewnością zwrotu) zapłacili sami.

Po sekundzie myśl szczytna wielkopolska w postaci chłopaków się oddaliła się od mojego Michała truchtem (nie wzięli woreczka na kolana, a luty był jednakowoż chłodny), a Michał wsiadł do kajaka i dalejże płynąć...

Warta wartka dość jest, kajak chybotliwy i w pewnym momencie Michał trafił do wody. I w zasadzie powinien ten kajak puścić w pioruny, dopłynąć do brzegu (brzeg ponoć był blisko) i biegusiem do domu. Co z tego, skoro w tym wielkopolskim czerepie pływały dwie myśli: kaucja i zgubienie...
I płynie mój Michał, i płynie i tymi sexi - wściekle - różowymi rękawiczkami trzyma tego kajaka, coby go nie zgubić, a w głowie analiza idzie, do jakiej rzeki wpływa Warta. Gdzieś tak pod mostem przy politechnice był pewien, że do Odry, jednakowoż odległość do pokonania lekuchno go przeraziła! Pomijam fakt, że płynął zaledwie dwie minuty i prawie był już zamarznięty, jedyne, co go ratowało, to zabawa w morsowanie, którą zawsze niszczyłam miażdżącą krytyką! I proszę. Dzięki niej nie zostałam wdową… Niezbadane są złośliwości losu!

Na szczęście i w Warcie są brody, więc i Michał i kajak po jakiś 3 minutach opuścili nurt, wypełzając na brzeg. Tuż - o szczęście - przy chłopcach oszczędnych, przebranych i robiących przedbiegową rozgrzewkę. 

Pointa jest taka: kajak i kaucja mają się dobrze. Dwa: Michał pobił rekord świata w biegu na 2 kilometry i trochę, albowiem rycerskość chłopców - kolegów-sportowców uleciała i żaden nie zaproponował prawie - topielcowi w różowych sexi - rękawiczkach podwiezienia (wielkopolskie zamiłowanie do porządku, jak mniemam!) pod dom. W wersji oficjalnej trwałoby to dłużej niż powrót pieszo (Poznań w korkach stał i stoi, to fakt jest!).


A potem? A potem zamiast romantycznej kolacji i wina była nalewka pigwowa mojego tatusia, domowy rosół z makaronikiem (teściowa przywiozła w podskokach) - na który przepisu nie dostaną: ani czytelnicy, ani jury ani tym bardziej ja, bo to ponoć jest wielka tradycja rodzinna jest (sic!). A wieczór i noc z 14 na 15 lutego spędził miły mój samotnie pod kołdrą, skupiony nad lekturą o życiu codziennym Eskimosów.

W każdym razie chory nie był,  co zakrawa na lekuchny cud. Zdaniem moim to zasługa tego nieuznanego przez MKOL rekordu na 2 kilometry. Zdaniem teściowej rzecz tkwi w rosole. Mój ojciec powiedział coś o głupocie. Ale co on o prezentach walentynkowych może wiedzieć???!!!

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy