Reklama

Nie ma na mnie mocnych!

Kiedyś jego życiem była scena. Choroba nowotworowa sprawiła, że zmienił priorytety. Najpiękniejsze chwile to czas spędzony z rodziną w domu na peryferiach Łodzi.

Dziewięć lat temu wykryto u niego białaczkę. Nie poddał się, walczył. Przeszedł przeszczep szpiku, dawcą komórek była jego siostra. Przeszczep się przyjął. Mógł jak przed laty śpiewać "Jej portret" czy "Mały biały pies". Jednak choroba wróciła. Tym razem zaatakowała płuca. Znów stanął do walki. I znów zwyciężył.

Zdarza się panu żartować czasem ze śmierci?

Bogusław Mec: - Ależ ja o niej w ogóle nie myślę. Mam w sobie tyle energii i taką chęć do życia, jakbym ciągle miał te naście lat. Nie myślę o sprawach ostatecznych.

Reklama

I naprawdę nie przejmuje się pan diagnozą sprzed kilku miesięcy, nawrotem choroby nowotworowej?

- Wydałem potworowi walkę, choć może inaczej niż wielu ludzi. Oprócz medycyny standardowej zdecydowałem się na leczenie niekonwencjonalne. I mam wrażenie, że to jej zawdzięczam dobre samopoczucie.

- Bardzo źle zniosłem seanse chemii. Po jednym z nich dostałem zapaści i miałem wrażenie, że odchodzę na zawsze. Dlatego zdecydowałem się skorzystać z metod alternatywnych. Żona natrafiła na nowatorską terapię nanocząsteczkami złota i srebra. I namówiła mnie na nią. To był strzał w ciemno, ale trafiony. Po zakończeniu terapii zrobiłem prześwietlenie klatki piersiowej i bronchoskopię. Wyniki są zadowalające. I dla lekarzy, i dla mnie samego.

Czyli zdrowie zawdzięcza pan żonie?

- Zawsze powtarzam, że cudowną żonę mam. Jesteśmy razem od trzydziestu lat. Była najwspanialszą pielęgniarką a dziś jest moim doradcą, menedżerem, opiekunką... Pilnuje, żebym zdrowo żył, nie palił...

To pan pali papierosy?

- Całe życie paliłem. Aż zobaczyłem zdjęcia z guzem na lewym płucu. Nie miałem wyjścia. Mam się zabijać? A kiedyś nie było na mnie mocnych. W samolocie, gdzie palenie jest absolutnie zabronione, szukałem toalety. I tam popalałem. No i, oczywiście, szukałem wymówek. Zawsze się znalazły. Mówiłem sobie: zapalę, bo za chwilę mam koncert i muszę rozśpiewać gardło, żeby nabrać chrypki w głosie. I tak leciało. Ale życie mi miłe. Od roku nie dałem się już skusić na dymka.

Ze strachu?

- Żaden strach. Gdy zdiagnozowano mi białaczkę, pomyślałem: będą mnie leczyć w klinice. Wreszcie nic nie muszę! W spokoju poleżę sobie jakiś czas w łóżeczku. Nie było jednak tak łatwo, po przeszczepie szpiku poznałem, co to ból. Ale nigdy nie przestałem wierzyć, że z tego wyjdę. I nadal w to wierzę.

- Cieszę się życiem. Tym, że na plaży w Świnoujściu bawię się z wnukami. A potem mogę wrócić do domu w Łodzi.

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej?

- Kocham to miejsce. Dom, otoczony z jednej strony laskiem brzozowym, 1500 metrów. Lekarze śmieją się, że nie mam po co leżeć w szpitalach, bo w domu stworzyłem sanatorium. Święte słowa.

Ewa Smolczyk

Świat i Ludzie nr 32/2010

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: choroby | białaczka | nowotwór
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy