Reklama

Mroczna i romantyczna

Choć jej muzyka jest przesiąknięta bólem i smutkiem, sama wokalistka jest pogodną blondynką, której śmiech wypełnia cały pokój.

Europejka z odzysku o swojsko brzmiącym nazwisku, samodzielna artystka, nagrywa płyty, choć nie umie czytać nut. Z domu wyniosła ogromne pokłady tolerancji dla odmienności. Już nie czeka na kontrakt z wytwórnią - Rykarda Parasol chce tylko tworzyć dobre piosenki, żeby mieć co pokazać siostrzeńcom i siostrzenicom.

Rykarda jest porównywana do PJ Harvey, nazywana damską wersją Nicka Cave'a czy Toma Waitsa, więc spodziewałam się kogoś zamkniętego w sobie (zwłaszcza, że w jednym z pierwszych maili, które wymieniamy, Ryska - bo tak się podpisuje Rykarda - podkreśla, że jest nieśmiała). Tymczasem spotykam uśmiechniętą, ciepłą i otwartą kobietę, która chętnie żartuje, nawet z własnej rodziny.

Reklama

Małgorzata Olszewska, Styl.pl:Trudno zaszufladkować twoje piosenki. Są bardzo oryginalną mieszanką różnych gatunków. Jakbyś sama opisała swoją muzykę?

Rykarda Parasol: - Moje piosenki są oparte na przeżyciach, emocjach, które odczuwam, to bardzo osobista muzyka. W większości dotyczy tych złych rzeczy, które przydarzają się w moim życiu. W taki sposób próbuje nadać sens, temu co się dzieje, co się dzieje nie tak.

- Czasem moja muzyka jest jak fotografia - fotografia uczuć. Kiedy nagrywałam pierwszy album, "When Our Hearts Meet", wiedziałam, że muszę opuścić Teksas i chciałam zapamiętać wszystko, dobre i złe rzeczy. I kiedy słyszę te piosenki - przypominam sobie co się tam wydarzyło. Myślę, że udało mi się oddać tamtą sytuację, to, co wtedy czułam, o czym myślałam.

- Trudno to jednoznacnie określić, ale to raczej mroczna muzyka. Ani rock'n'roll, ani folk, jest w niej trochę bluesa.

Czym lub kim się inspirujesz?

- Moją główną inspiracją od zawsze jest literatura, poezja. Przede wszystkim uważam się za autorkę, więc skupiam się na literaturze, opieram się na słowach. Śpiewanie jako czynność fizyczna to sprawa drugorzędna. Moje inspiracje to między innymi Christina Rosetti, Wiliam Auden - brytyjscy autorzy, wielu amerykańskich i brytyjskich poetów.

- Tak na marginesie, w zeszłym tygodniu miałam nagrania z najlepszymi muzykami, jakich do tej pory poznałam w życiu, i pomyślałam: "Skąd się tu wzięłam? Nawet nie jestem muzykiem. Jak to się stało?" Nie umiem grać na gitarze, nie umiem czytać nut. Tak naprawdę nie wiem, jak się gra na pianinie, pojmuję z tego niewiele.To tak jak rozumiem, jak działają inne języki, ale nie umiem się nimi posługiwać.

Skoro nie czytasz nut, jak powstaje twoja muzyka?

- Zwykle po prostu gram na gitarze, czasem na pianinie. W mojej głowie rodzi się melodia, a zaraz za nią pojawiają się słowa. Ale bardzo często wracam późno do domu i, tak jak inni czują potrzebę wypicia drinka, ja czuję, że muszę wziąć do ręki moją gitarę. Biorę ją i gram.

- Taka późna pora jest dla mnie najlepsza, bo jestem już nieco otumaniona, podświadomość zaczyna silniej oddziaływać. To jak picie (śmiech). Dobra, przyznałam się! Gdybym nie grała na gitarze, pewnie wylądowałabym na odwyku (śmiech)!

Jesteś artystką totalną, tzn. sama tworzysz wszystko od początku do końca - od tekstów, przez muzykę, po okładki swoich albumów, które sama produkujesz. To taka broń obosieczna - z jednej strony masz całkowitą kontrolę nad swoją twórczością, z drugiej to znacznie większa odpowiedzialność.

- Nie jestem jedyną, która funkcjonuje w ten sposób. To coraz częściej spotykane wśród muzyków. Przyznaję, to bywa przytłaczające, ponieważ gdy słyszysz coś miłego, na przykład, że powinnam odnieść wielki sukces, zaczynam się zastanawiać, co będzie jak mi się nie uda? Przecież to zależy tylko ode mnie. To są złe głosy w mojej głowie. Ale staram się jak mogę.

- Niestety ta cała reszta, ta otoczka, zabiera czas muzyce. I w tym roku powiedziałam w końcu: dość. Teraz będę tylko pisać, zajmę się nagraniami na tyle, ile to możliwe, ponieważ szukanie wytwórni płytowej może zająć wieczność. Zresztą w dzisiejszych czasach, jakie ma znaczenie umowa z wytwórnią? (mam nadzieję, że nikt z wytwórni tego nie czyta).

- Dla mnie sukcesem jest dobra piosenka. Kiedy za 20 lat pokażę moim siostrzeńcom i siostrzenicom moje płyty, chcę żeby zrozumieli, dlaczego zmarnowałam tyle czasu. Zrobiłam to dla dobrych piosenek. Chcę, żeby wiedzieli, że nie byłam po prostu głupia (śmiech).

Uczyłaś się reżyserii i opery...

- Tak, trochę się tym zajmowałam.

Jak ci to pomaga w pracy?

- To się przydaje w procesie tworzenia. To, czego nauczyłam się w operze, to fakt, że od ciebie samego zaczyna się historia, która jest częścią czegoś większego. Poza tym, tak jak w operze, kładę duży nacisk na słowa. Jeśli miałam śpiewać arię po niemiecku, to najpierw uczyłam się tekstu na pamięć po angielsku, a potem po niemiecku, żeby go dobrze przyswoić. Później przeczytałam, że np. Edith Piaf stosowała podobne techniki.

- Jeśli chodzi o reżyserię, to wydaje mi się, że nauka sposobów, w jakie można kreować rzeczywistość i jej bohaterów, mocno wpłynęła na moje życie. Przeczytałam sporo książek o pisaniu sztuk teatralnych i teraz patrzę na wszystkich jak na bohaterów sztuki. Kiedy coś piszę, pewne cechy wyolbrzymiam, tak jak podczas rysowania karykatury. To po prostu zmieniło moją perspektywę, sposób patrzenia na ludzi.

Masz ciekawe korzenie. Twój tata pochodzi z Izraela, natomiast mama jest ze Szwecji.

- Rodzina po stronie ojca to bardziej skomplikowana sprawa. Mama pochodzi ze Szwecji to wiemy na pewno (i po szwedzku nigdy nie odbiera telefonu, czym doprowadza mnie do szału!). Mój tata urodził się w Polsce, ale dorastał w Izraelu od 11 roku życia.

To dość egzotyczna mieszanka - jaki to miało na ciebie wpływ?

- Tak, mieszanka wybuchowa - rodzice są kompletnie różni. Moja mama chce być sama, a tata najchętniej co wieczór zapraszałby gości. Mnie chyba bliżej do matki, skoro nawet niemieccy chłopcy mówili mi, że jestem zimna (śmiech). Ale dzięki tym różnicom zrozumiałam, że jest wiele odmiennych kultur, opinii, które czasem się ze sobą nie zgadzają, a ja jestem tylko maleńką częścią naprawdę ogromnego świata.

- To zderzenie kulturowe było widoczne w codziennych sprawach. Nawet kwestia tego, co będzie na kolację bywała sporna, ale dzięki temu jadałam i falafel, i szwedzkie klopsiki, a następnego dnia pierożki. Nigdy nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale dzięki temu doceniałam co mam i nauczyłam się tolerancji.

Polskę darzysz szczególnym sentymentem dlatego, że urodził się tu twój ojciec?

- Oczywiście, z tego powodu i też dlatego, że nigdy nie poznałam moich dziadków, którzy tu mieszkali. Kiedy jestem w Polsce, mam takie momenty, kiedy zastanawiam się, jak wyglądało ich życie. Dopiero tutaj zaczęłam myśleć o tym, co oznaczało dla ludzi zrównanie Warszawy z ziemią w czasie wojny. Tutaj doceniłam piękno i wiek Krakowa. To są rzeczy, które trudno pojąć osobie z Kalifornii.

Postanowiłaś się wyprowadzić z USA i mieszkasz teraz w Paryżu. Dlaczego?

- To trochę skomplikowane. Mam szwedzko-francuskich kuzynów, paru francuskich przyjaciół, nieco kontaktu z językiem w przeszłości. Poza tym do Paryża leci się ze Stanów krócej niż do Polski, i to parę godzin. To wszystko sprawiło, że uznałam, że podjęłam decyzję o przeprowadzce.

Uważasz, że Paryż to dobre miejsce do życia dla artysty?

- Ogólnie rzecz biorąc, raczej nie. Przede wszystkim jest tu drogo. Poza tym współczesna scena muzyczna nie rozwija się tutaj mocno.

- Natomiast jeśli chodzi o tworzenie, to tak, mam sprzyjającą atmosferę. Dużo piszę, spotykam wielu twórców. Dla mnie to niezłe miejsce, bo panuje tu kultura, w której docenia się sztukę. Poza tym bycie z dala od domu mi służy (śmiech).

Ostatnio dałaś dwa koncerty w zakładach karnych. Jak to wspominasz?

- Było inaczej niż się spodziewałam. Przede wszystkim myślałam, że będę grała w zakładzie dla kobiet (śmiech). Chłopcy z zespołu byli bardzo niezadowoleni, że tak się nie stało.

- Byłam w dwóch bardzo różnych więzieniach, gdzie byli bardzo różni odbiorcy. To było trudne zadanie, zwłaszcza drugi koncert, gdy grałam sama w zakładzie o zaostrzonym rygorze. Publiczność stanowili kryminaliści po poważnych przestępstwach. A ja czułam się winna. Muzyka, którą gram jest smutna, a tego dnia była wyjątkowa przygnębiająca. Więc pomyślałam sobie: "Czy oni naprawdę potrzebują więcej smutku?".

- Myślę jednak, że sztuka powinna być dostępna dla wszystkich, ponieważ daje nadzieję. Chciałam sprawdzić, czy ze sztuki zrodzonej z bólu wyniknie coś dobrego. I kiedy widziałam wzruszenie na twarzach niektórych, zrozumiałam, że było warto.

Małgorzata Olszewska

Styl.pl

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy