Reklama

Joanna Kuciel-Frydryszak: Swaty to była bardzo konkretna impreza

- Pragmatyczne podejście ludzi ze wsi było głęboko zakorzenione, bo zwiększało szanse na choć odrobinę lżejsze życie. Swaty to była bardzo konkretna impreza: trzeba było ustalić, co kto dostanie z domu, potem trzy zapowiedzi i już ślub. Mało za tym romantyzmu - mówi Joanna Kuciel-Frydryszak, dziennikarka, autorka książki "Chłopki. Opowieść o naszych babkach".

Katarzyna Pruszkowska, INTERIA.PL: Chciałabym dowiedzieć się, że jak wyglądało życie dziewczynek, nastolatek i młodych kobiet na przedwojennej wsi. Dlatego pierwsze pytanie brzmi: w jakich warunkach mieszkały?

Joanna Kuciel-Frydryszak: - Z badań wiemy, że w Polsce międzywojennej ponad połowa wiejskich chat miała tylko jedną izbę, w której mieszkało od kilku do kilkunastu osób. Również rodziny, które mieszkały w folwarku, na ogół także miały do dyspozycji jedną izbę. Lekarka, z której zapisków korzystałam, a która przez siedem  lat pracowała na wsi, pisała, że polscy chłopi żyją jak w średniowieczu. To były warunki, które nawet ówczesnym mieszkańcom miast nie mieściły się w głowach. Dzieci na ogół nie miały swoich łóżek, spały z dziadkami lub rodzeństwem, co wiązało się z ryzykiem nadużyć seksualnych, molestowania lub aktów kazirodczych.

Reklama

Czy dziewczęta miały możliwość nauki?

- Teoretycznie tak, bo w dwudziestoleciu międzywojennym dzieci objęte były obowiązkiem szkolnym. Jednak szacuje się, że około miliona z nich było z edukacji wykluczonych. Powody były różne. Po pierwsze, konieczność pracy w gospodarstwie lub zajmowania się młodszym rodzeństwem. Po drugie, brak pieniędzy na odzież, buty, książki i zeszyty. Po trzecie, zbyt duża odległość od szkoły. Rodzice mogli poprosić o zwolnienie z nauki i na ogół zgodę otrzymywali. Często występowano o nią w przypadku dziewczynek, bo pierwszeństwo w zdobywaniu wykształcenia mieli oczywiście chłopcy. Byli rzecz jasna rodzice, którzy dbali o wykształcenie córek, ale panowało powszechne przekonanie, że dziewczynkom szkoła nie jest potrzebna, skoro ich przeznaczeniem jest rodzenie dzieci i praca w gospodarstwie. Wiem z różnych relacji, że wiele kobiet do końca życia wstydziło się braku wykształcenia i miały ogromne poczucie krzywdy, że nie mogły się uczyć.

Jak wyglądał dostęp do opieki lekarskiej?

- Przed wojną chłopi nie byli objęci ubezpieczeniem zdrowotnym. Za skrajnych biedaków, bez gospodarstwa i własnej ziemi, płaciły gminy, choć fundusze przeznaczone na ten cel szybko się kończyły. Pozostali musieli radzić sobie sami - lecząc się po swojemu, u babek czy znachorów, bo nie mieli pieniędzy na szpital. Jeśli chłop był gdzieś zatrudniony, na przykład w okolicznej fabryce, ubezpieczeniem objęta była także rodzina. Wtedy owszem, mieli bezpłatny dostęp do lekarzy. Ale koniec zatrudnienia oznaczał także koniec leczenia. Większość kobiet nie korzystała z opieki lekarskiej nawet w ciąży, śmiertelność okołoporodowa matek i noworodków była ogromna. Nieliczni lekarze, którzy decydowali się pracować na wsiach, mówili, że 30-letnie kobiety wyglądały jak staruszki, schorowane, wyniszczone wieloma ciążami, porodami i pracą ponad siły. Te przygnębiające świadectwa dokumentują, w jak tragicznych warunkach żyli mieszkańcy wsi, i to niezależnie od regionu, choć na przykład na Śląsku, Pomorzu, czy w Wielkopolsce sytuacja była lepsza. Co nie znaczy, że i tam nie było dramatycznej biedy w najuboższych gospodarstwach.

Dzieci miały czas na zabawę?

- Kiedy zaczynałam pisać książkę, sama zadawałam sobie to pytanie. Szybko zrozumiałam, że myślę współczesnymi kategoriami, bo "czas wolny" prawie w ogóle nie istniał. Zupełnie malutkie dzieci bawiły się byle czym, a te starsze, na przykład 5-letnie już pracowały, chodziły na pasionki, czyli wypasały zwierzęta. Być może bawiły się tam, z dala od oczu dorosłych, grały w coś, choć znam świadectwa które mówią, że raczej było tam więcej krzywdy niż zabawy, na przykład przemocy seksualnej ze strony starszych chłopców.

- Dziewczynki potrzebne były do roboty w gospodarstwie - prały na kijankach i tarach, sprzątały, a przede wszystkim zajmowały się młodszym rodzeństwem. Rodzice zajęci byli pracą i nie nawykli do zajmowania się potomstwem. To była wręcz chłopska tradycja, że na wsi dziećmi zajmowały się dzieci. Oczywiście na tyle, na ile 6-latka może się zająć 2-latkiem. Nietrudno było wtedy o wypadki, także śmiertelne. Z dzisiejszej perspektywy możemy powiedzieć, że dzieci były niedopilnowane, samotne i zdane na własne siły.

Jaka była rola rodziców?

- Matki organizowały życie domowe, pracowały na gospodarstwie i, w wielu przypadkach, broniły dzieci przed ojcami. Ktoś powiedział mi o swoim dziadku "był typowym gburem swojego czasu". Mężczyźni pracowali w polu i pilnowali dyscypliny, w domu przypominali chmury gradowe, których wszyscy się bali i usiłowali zejść im z oczu. Choć cytuję też opowieści o ojcach, którzy dbali o rozwój rodziny, na przykład czytając na głos gazety i książki, żeby poszerzyć dzieciom horyzonty, pokazać żonom inne sposoby prowadzenia gospodarstwa. Jednak z wielu  świadectw wyłania się obraz srogiego i wymagającego ojca, mężczyzny skorego do przemocy, często bijącego członków rodziny. Bo przecież wiadomo - bez bicia dzieci nie wyjdą na ludzi. Społecznicy pisali, że dzieci często były maltretowane, wręcz katowane. Jednak o tym, co naprawdę działo się w rodzinie, trudno się dowiedzieć, nawet po latach. Rodziny mają swoje tajemnice, których nie znają nawet wszyscy ich członkowie. Tabu jest bardzo silnie, zwłaszcza, jeśli historia rodziny wiąże się z krzywdami i przemocą.

- Warto też podkreślić, że władza rodziców nad dziećmi, także dorosłymi, była ogromna. Na przykład Wiktoria Kuliś, która wyjechała do Kanady, jak czytamy w liście opublikowanym w "Chłopkach", nadal zasięgała ich rady i ich słuchała, podobnie zresztą jak i inne dziewczyny, którym udało się wyjechać za granicę.

Ta władza była szczególnie widoczna podczas aranżowania małżeństw. Dziewczyny mogły się buntować, kochać innego, a i tak większość ulegała woli rodziców.

- Bardzo mnie to poruszyło, bo z dzisiejszego punktu widzenia to nieprawdopodobne, że nie można mieć absolutnie żadnego wpływu na to, z kim spędzi się życie. Jednak wola rodziców była żelazna i nieugięta. Do dziś w wielu wsiach funkcjonuje "rejestr złamanych serc" - ludzie pamiętają, kto kogo kochał, kto musiał wyjść za innego, kto poczekał, aż pierwszy mąż umrze i potem związał się ze swoją miłością.

Jak przebiegały, często romantyzowane, swaty, osłęby?

- Rodzice zwracali uwagę przede wszystkim na stan posiadania kawalera - gospodarstwo, morgi, zwierzęta. Wymiar praktyczny był najważniejszy, wszystko to, co pozwoli zabezpieczyć rodzinę. Jedna z publicystek pisała: "gdyby morgi koza miała, toby zaraz się wydała". Charakter liczył się w dużo mniejszym stopniu , a jeśli już brano pod uwagę jakieś cechy, dobrze było, żeby mężczyzna "był zgodny". Pragmatyczne podejście ludzi ze wsi było głęboko zakorzenione, bo zwiększało szanse na choć odrobinę lżejsze życie.  Swaty to była bardzo konkretna impreza: trzeba było ustalić, co kto dostanie z domu, potem trzy zapowiedzi i już ślub. Mało za tym romantyzmu, a czasami dramat. Znamy to choćby z "Chłopów", ale ten schemat przetrwał do czasów powojennych. 

Wiemy, jaki musiał być kawaler. A panna?

- Dobrze, żeby miała jakieś morgi, choć niebagatelne znaczenie miała uroda, bo i można było się nią pochwalić, i oko nacieszyć. Na pewno wygląd zewnętrzny był pewnym kapitałem. Poza tym panna powinna być robotna. Wysoko ceniono te, które umieją gotować, co wcale nie było na wsiach powszechną umiejętnością. Jadłospis był raczej ubogi, jedzono przeważnie ziemniaki z mlekiem, w najuboższych rodzinach mięso raz do roku, jeśli w ogóle. Dziewczęta uczyły się gotować na służbach, często w mieście, gdzie posiłki były bardziej urozmaicone.

- Kiedy rodzicom spodobał się kawaler, a jemu dziewczyna, ustalano wysokość posagu, narzeczeni widzieli się pół godziny i po swatach. Następne spotkanie przy ołtarzu. Jedna z czytelniczek opowiedziała mi historię swojej babki, która została wydana za jakiegoś przypadkowego mężczyznę, szalenie zazdrosnego despotę. Urodziła mu 20 dzieci, z czego 10 zmarło.  Wciąż dostaję podobne relacje i są one bardziej przygnębiające od tych, które opisałam w książce.

- Z punktu widzenia dziewcząt najgorszym kandydatem był wdowiec. Mówiło się o nich, że "pójdą na gospodynię", bo taka była ich rola - miały harować w obejściu, opiekować się dziećmi męża i jeszcze rodzić swoje. Starsi mężczyźni robili "castingi" jak na służącą, wybierając przeważnie najbiedniejsze dziewczyny, które miały bardzo małe szanse na małżeństwo. Czasem do ślubu dochodziło po kilku tygodniach od śmierci pierwszej żony, bo przecież mężczyzna nie mógł sam zajmować się domem i dziećmi. To było trudne nie tylko dla młodej żony, ale także dla dzieci z pierwszego małżeństwa, które często były traktowane gorzej, kiedy pojawiało się rodzeństwo. Opisuje przypadek, kiedy mężczyzna, ojciec dziesięciorga  dzieci, nigdy się ponownie nie ożenił, bo bał się, że ponowne małżeństwo pogorszyłoby stosunki w rodzinie.

O kierowaniu się uczuciem nie było mowy?

- Jeśli zakochali się w sobie młodzi ludzie o podobnym statusie, raczej nikt nie robił problemów. Jednak uczucia do "dziada" lub "dziadówki" nie brano na poważnie. Choć czasem okazuje się, że życie bywa przewrotne. Opisałam w książce historię chłopaka, który zakochał się w dziewczynie, jednak jej ojciec nie zgodził się na ślub. Zmienił zdanie, kiedy córka spadła z huśtawki, potłukła się i było wiadomo, że nie będzie już tak "wydajna". Wypadek sprawił, że mógłby być problem z wydaniem jej za mąż, więc ojciec zgodził się na "gorszego" kandydata.

- Zdarzało się też, że dziewczyny były wdzięczne rodzicom za to, że dobrze wybrali im mężów. Jedna z autorek pamiętników wspomina, że została wydana za kolegę ojca, starszego od niej o 20 lat. Ich małżeństwo było udane, była szanowana i nie zaznała dużej biedy. Uważała, że zawdzięcza to rodzicom, którzy wybrali jej bogatego i pracowitego partnera. Byli małżonkowie, którzy przez lata się docierali i żyli ze sobą w zgodzie mimo braku uczucia. Dla kobiet było ważne, żeby mąż nie pił, nie bił, nie kazał pracować ponad siły. Od mężczyzn z kolei oczekiwano gospodarności, zaradności. Takie związki trwały przez całe życie, na co na pewno miały wpływ kościół katolicki i wielodzietność.

Czy kobiety miały w małżeństwie coś do powiedzenia?

- Bywały i takie, które rządziły, ale raczej na zasadzie: szyi, którą kręci głową rodziny. Piszę o tym, że w wielu domach wykształcił się taki model, że kobiety stawiały na swoim, ale działając zakulisowo, by mąż nie wiedział lub żeby sądził, że to on podjął decyzję. Były też kobiety, które naprawdę rządziły domem, ponieważ ich mężowie uchylali się od swoich obowiązków i decydowania o rodzinie. Wtedy cała odpowiedzialność spadała na barki kobiet, które i tak musiały podejmować takie decyzje uwzględniające oczekiwania mężczyzn. A więc pracowały w domu, w gospodarstwie, a także, na przykład, były odpowiedzialne za parobków, dziewczyny na służbie. Takie kobiety często same zmieniały się w despotki, twardo zarządzające domem, bo też trudno zachować spokój i pogodę ducha, jeśli pracuje się niemal całą dobę.

Czy kobiety mogły jakoś wpłynąć na swój los?

- Mogły wyjechać na służbę do miasta, albo do pracy w sklepie, w usługach, jeszcze przed kryzysem. W rodzinach zamożniejszych, niektórym udawało się zostać nauczycielką po seminarium nauczycielskim, co było ogromnym sukcesem rodziny. Natomiast posada służących była dla nich najdostępniejsza. Nawet, jeśli na początku trafiły źle, zawsze istniała szansa, że kolejny pracodawca będzie lepszy, że, na przykład, zaoferuje służbówkę, a więc samodzielny pokój. Mogły zarobić własne pieniądze, a przebywając z dala od domu, mieć wpływ na wybór kandydata na męża. Wiele kobiet wyjechało także za granicę, na przykład do Danii. Jednak życie większości kobiet toczyło się według ustalonego scenariusza, utrwalonego przez patriarchat i Kościół katolicki.  Gosposia wiejska to kobieta domowa i temu powołaniu powinna się oddać. Wiele z nich czuło się odpowiedzialnych za rodzinę. Jedna z moich bohaterek wyszła za mąż i zainstalowała się w mieście, co było jej wielkim marzeniem. Jednak kiedy umarł ojciec, wróciła na wieś, żeby pomóc matce i rodzeństwu, choć wcześniej tyle wysiłku włożyła w to, żeby nie być gospodynią wiejską.

Rozmawiałyśmy już o czasie wolnym dzieci. A kobiety - mogły liczyć na momenty wytchnienia?

- Folklor przyzwyczaił nas do obrazu kobiet drących  pierze czy przy kołowrotku i myślimy o tym, jako o momentach odpoczynku, podczas których sąsiadki spotykały się, śpiewały, plotkowały. Nie wątpię, że mogły odnajdywać w tym przyjemność, ale nie robiły tego wyłącznie z pasji, a wykonywały  kolejne zadanie - szyły  ubrania dla rodziny, przygotowywały pierzyny na posag dla swoich córek. Nie było to więc hobby, ani kreatywne warsztaty, a praca  nazywana przez niektórych "czasem wolnym kobiety wiejskiej". W codzienności trudno było o czas wolny, bo kobiety były zajęte całą tą domową krzątaniną, którą znamy do dziś. Praca była najważniejsza.

Jeśli po lekturze pani książki miałabym powiedzieć jednym słowem, jaka była kobieta mieszkająca na wsi, powiedziałabym właśnie: zmęczona.

- To prawda. Zmęczenie, praca nad siły zaraz po porodzie, w połogu, w chorobie to wątki, które nieustannie się przewijają. Nic dziwnego, skoro według szacunków, kobiety w okresie międzywojennym pracowały w roku o 500 godzin więcej niż mężczyźni. Przed zbieraniem materiałów do książki myślałam, że te wiejskie kobiety były zahartowane w swoim znoju, że znosiły go z pokorą. Ale okazuje się, że wiele z nich  miały poczucie krzywdy, umiały dostrzec, że są przeciążone, że za dużo się od nich wymaga. Były skazane na kierat, który nigdy się nie kończył, a który wcale nie oznaczał, że rodzinie będzie żyło się lepiej, lżej. To był mozół, który często pozwalał jedynie na przeżycie. Były całkowicie oddane rodzinom, czasem  zbudowanym na pogwałceniu ich woli, z kimś, za kogo wyjść nie chciały. Jestem przekonana, że nawet nie przyszłoby im do głowy, żeby myśleć o czymś tak abstrakcyjnym jak "szczęście", ale gdybym miała powiedzieć, co je uszczęśliwiało, to było to przede wszystkim działanie na rzecz innych, a przede wszystkim troska o lepszy los dzieci. Dlatego uważam, że tym kobietom należy się nie tylko nasza uwaga, ale przede wszystkim pamięć i wdzięczność.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy