Reklama

Zadbane stopy

Gdy po pierwszej wojnie światowej modne panie zaczęły wybierać coraz krótsze i krótsze sukienki, stanął przed nimi nowy problem.

Trzeba było pokazać nogi od jak najlepszej strony! Sznurowane trzewiki za kostkę zaczęły ustępować miejsca coraz lżejszym butom, by wreszcie latem na kobiecych stopach zagościły sandałki. Buty jeszcze nigdy nie były równie widoczne ani równie ważne. I postanowił na tym skorzystać pewien polski biznesmen. Jan Bata przejął po swoim tragicznie zmarłym przyrodnim bracie małą firmę obuwniczą i przeobraził ją w prężnie działającą korporację. Produkowała ona niezłej jakości obuwie w przystępnych cenach. Przede wszystkim jednak: wiedziała co zrobić, by skłonić klientów do jak największych zakupów...

Reklama

W placówkach Baty organizowano na przykład profesjonalne warsztaty naprawy obuwia. W przedwojennej Polsce buty miały być inwestycją na lata i nikomu nie przychodziło do głowy wyrzucanie ich, gdy pojawiały się drobne defekty. Z perspektywy firmy zajmującej się przede wszystkim produkcją obuwia, ważne było przyciągnięcie klienta, który w przeciwnym razie skierowałby swoje kroki do zwyczajnego szewca. Albo - nie daj Boże - do konkurencji. Gdy tymczasem trzewiki eleganckiej pani były akurat zelowane czy wymieniano w nich klamerki, ta nudząc się oglądała dostępny w sklepie asortyment. Jeśli tylko dysponowała odpowiednim zapasem gotówki, zawsze była szansa, że zakład opuści z dwoma parami butów w rękach. Jedną, którą przed momentem odświeżał szewc, i drugą, zupełnie nową. Ewentualnie po kilku dniach wróci po upatrzone buciki.

Te i podobne biznesowe sztuczki sprawiły, że już po paru latach Bata miała swoje sklepy niemal na całym świecie. Ambicje właściciela wciąż jednak nie zostały zaspokojone. Jak pisał doktor Franciszek Račansky, pracujący przed wojną jako lekarz ortopeda szpitala w Zlinie, Jan Bata postanowił zmienić swoje sklepy w pełnoprawne... zakłady pielęgnacji nóg.

Problemy damskiej nóżki

Pomysł nie wziął się znikąd. Autorzy książeczki "Naukowa pielęgnacja nóg" wydanej w 1935 roku twierdzili, że nawet osiemdziesiąt procent osób cierpi na różne dolegliwości tych części ciała, które "przysparzają cierpień, wstrzymują normalny chód, przeszkadzając w wykonywaniu pracy, sportu, czy też turystyki". W przedwojennej Polsce te problemy zaczęto traktować bardzo serio, a dbanie o stopy wśród dobrze sytuowanych, eleganckich kobiet przestało być uznawane za fanaberię.

Skalę wyzwania dostrzegała też nieoceniona Julia Świtalska. W książce "Mój system piękności i zdrowia" z 1930 roku pisała, że kształtna, piękna i zgrabna noga jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Na drodze do ideału elegantki borykały się z różnymi przeciwnościami: od wykrzywienia (do środka i na zewnątrz) przez płaskostopie aż po żylaki. Na szczęście już przed wojną istniały odpowiednie zabiegi ortopedyczne, które pomagały niwelować te uciążliwe wady. Na przykład z żylakami radzono sobie z pomocą odpowiednich zastrzyków dożylnych. Przy czym lekarka zalecała udawanie się po pomoc specjalisty na jak najwcześniejszym etapie.

Podobnie jak i dzisiaj, zwyrodnieniom stóp winne były przede wszystkim buty. Wiek dwudziesty to wiek stukotu obcasów na biurowych korytarzach. Już we wcześniejszej epoce obuwie na podwyższeniu powoli wkradało się na salony (podobnie jak i w kwestii makijażu - zaczęło się od kurtyzan). Teraz wzięło szturmem polskie parkiety i domy. Im bardziej skracała się długość spódnicy, tym bardziej rosły obcasy pantofelków. Buciki musiały być jednocześnie lekkie i solidne. Ich jakość i fason wpływały w końcu na postrzeganie całego stroju.

Niewiele osób stać było na wypełnienie garderoby dziesiątkami par butów na każdą okazję. Najczęściej pani posiadała zaledwie dwie - trzy pary. Kiedy rozpowszechniły się tańce towarzyskie, jak tango, charleston czy fokstrot, do obuwia trzeba było wprowadzić pewne modyfikacje. Tak, by lepiej trzymało się nogi i mogło służyć nie tylko na parkiecie, ale też przy załatwianiu codziennych sprawunków. Lata dwudzieste to czas zapinania pantofelków na paseczek w kształcie litery T i coraz wyższych obcasów. Te ostatnie były zgryzotą lekarzy. Ciągłe chodzenie w usztywniających nogę butach na obcasie powodowało, wedle słów Świtalskiej, deformacje, drętwotę i utratę elastyczności.

Inny przedwojenny specjalista twierdził wręcz, że kobiety są tyranizowane przez modę i to w niej tkwi źródło apokaliptycznego zagrożenia. Swoje czytelniczki przestrzegał: "W pierwszym rzędzie pamiętać należy o tym, żeby nie nosić ciasnego niewygodnego, z twardej, grubej, nieelastycznej skóry przygotowanego obuwia, zaś na pocące się nogi nie wolno nakładać lakierków. Następnym warunkiem będzie unikanie obuwia o zbyt wysokim obcasie. A ładna, foremna, dobrze wypielęgnowana stopa - to trwała podstawa urody kobiecej."

Jan Bata z ostrzeżeniami przed kupowaniem butów na obcasach raczej by się nie zgodził. Ale już apele o właściwe pielęgnowanie stóp padły w jego firmie na wyjątkowo żyzny grunt. Pan dyrektor zwyczajnie zwąchał okazję do pomnożenia fortuny. Postanowił jednocześnie sprzedawać kobietom obuwie niszczące ich nogi oraz... oferować pomoc w ich leczeniu!

Jak wyglądał przedwojenny pedicure?

Placówki Baty zaczęły oferować kompleksową obsługę nawet najbardziej wymagającego klienta. To była prawdziwa rewolucja. Personel kształcono w kierunku pielęgnacji nóg tak, by pracownicy potrafili dobierać odpowiednie obuwie do stopy i zaradzać problemom higienicznym oraz ortopedycznym. Od menedżerów też zaczęto oczekiwać znacznie więcej niż tylko żyłki do interesów. Zdaniem autorów "Naukowej pielęgnacji nóg" równie ważne było perfekcyjne opanowanie sztuki pedikiuru. Nawet kierownik miał obsługiwać przynajmniej dwudziestu klientów tygodniowo!

Zresztą, trudno się dziwić, skoro wedle słów zapisanych w książeczce: "Potrzeba pielęgnacji nóg oraz masażu jest o wiele większą, aniżeli potrzeba obuwia, chociaż zdaje się nam to dzisiaj nieprawdopodobnym. Pielęgnacji, połączonej z dokładnym masażem, potrzebuje dzisiaj każdy człowiek przynajmniej raz w miesiącu - dopóki stopy jego są normalnie rozwinięte. Jeżeli posiada na stopie różne wady, potrzebne są pielęgnacje za pomocą kąpieli oraz masażu, przynajmniej raz w tygodniu."

Przedwojenny profesjonalny pedicure był bardzo podobny do tego, jaki możemy sobie zafundować współcześnie w salonie kosmetycznym. W materiałach promocyjnych Baty szczegółowo zaprezentowano wszystkie etapy zabiegu. Zajęto się nawet kwestią właściwego wyglądu wykonującej go osoby! "Dobry pedikurzysta posiada ręce zawsze czyste, bez pierścieni, a paznokcie starannie obcięte. Pedikurzysta posiada biały płaszcz oraz porządne i czyste obuwie" - czytamy na kartach broszury.

Schludność to jedna sprawa. Specjalista musiał też być jednak w stanie właściwie przygotować swoje stanowisko pracy. Wszystkie potrzebne akcesoria miały być na podorędziu, a narzędzia zdezynfekowane. Dodatkowo pracownik powinien dysponować dobrze zaopatrzonym regałem z asortymentem pończoch, skarpet, wkładek i innych pomocy. A więc z wszystkim tym, co dało się sprzedać rozluźnionemu klientowi... Pierwszy etap zabiegu nie zmienił się od czasów naszych babć i prababć. Osiemdziesiąt lat temu zalecano, by procedurę rozpocząć od dokładnego umycia stóp i wymoczenia ich w wodzie z dodatkiem preparatu usuwającego nieprzyjemny zapach. Miało to trwać do dziesięciu minut.

W zupełnie współczesnym podręczniku dla osób uczących się zawodu technika usług kosmetycznych - "Dłonie, stopy, ciało" z 2014 roku - początek zabiegu wygląda podobnie. Autorzy podkreślają, że kąpiel jest ważna dla higieny i dla ułatwienia usunięcia zrogowaciałego naskórka. Zarazem dezynfekcja i wymoczenie stóp daje komfort klientowi, który przecież często zjawia się w salonie po całym dniu pracy. Pokazanie zmęczonych i spoconych stóp może być dla niego zwyczajnie krępujące.

Przed wojną też dbano o to, by gość salonu właściwie się zrelaksował. Chodziło jednak przede wszystkim o wytworzenie odpowiedniej atmosfery do handlu. Do zabiegu należało zdjąć pończochy lub skarpety. A trudno przecież o bardziej dogodny moment na rozmowę na temat asortymentu pończoszanego. Ciepła woda, w której osoba poddająca się pedikiurowi trzymała nogi, masaż stóp oraz wrażenie niezwykłego dopieszczenia sprawiały, że wizja nałożenia na stopy nowych pończoch lub czystych skarpetek stawała się niemalże myślą przymusową!

Pedikiurzysta miał też obowiązek przyjrzeć się stopom klienta (oraz jego butom), tak by w lot zdiagnozować problemy, z którymi ten przychodził. Należało zwrócić uwagę na modzele czy nagniotki. Tu przed sprzedawco-pedikurzystami Baty otwierało się pole do popisu w kwestii sprzedaży akcesoriów ortopedycznych. Może i nie byli lekarzami, ale i tak przebierali w całej ofercie gumowych wkładek (rzekomo) wspomagających płaską stopę. W asortymencie były też na przykład ochraniacze stawów. W drugim etapie zabiegu czyszczono paznokcie. Trzecim było usunięcie wszystkich zrogowaceń, a czwartym i ostatnim - masaż stóp.

W nowoczesnym gabinecie węzłowe punkty są z grubsza te same, choć dochodzi kilka pomniejszych, których minipodręcznik z 1935 roku nie uwzględniał. Wśród nich znajduje się na przykład odsunięcie obrąbka naskórkowego i w razie potrzeby wycięcie skórek. Niezwykle ważne było to, by pedikurzysta swoją pracę wykonywał starannie, w skupieniu, z wprawą, higienicznie i bezboleśnie. Należało też zwracać uwagę na oznaki chorobowe na stopach i w razie potrzeby wysyłać delikwenta do specjalisty. Wszystko z myślą o dobru konsumentów! Bo w końcu klient zadowolony to stały klient. Z drugiej strony, niedbalstwo pedikiurzysty mogło się dla niego samego bardzo kiepsko skończyć.

"Przekroczenie granic działalności pedikiurzysty kończy się z reguły niebezpiecznie, doprowadza do następstw, za które pedikiurzysta bywa sądownie ścigany i karany karą pieniężną za leczenie i boleści, jak również za utratę straconego zarobku za czas niezdolności klienta do pracy."

Franciszek Račansky z całą stanowczością wygłaszał pogróżki. Nie zapomniał przy tym podkreślić, że w razie komplikacji, firma zawsze umywa ręce. "Każdy pedikiurzysta jest osobiście odpowiedzialny za swoje czynności" - stwierdził. I choć minęło kilka dekad, to przynajmniej podejście wielkich korporacji do odpowiedzialności względem klienta wcale się nie zmieniło.

Fragmenty książki "Piękno bez konserwantów"



Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy