Bronisław Cieślak: Nie podrywałem na Borewicza

Jego wspomnienia to gotowy materiał na książkę. Grał w kultowym serialu "07 zgłoś się", był ulubieńcem kobiet, ale nie uniknął też poważnych wpadek. Nam zdradził, czego żałuje i za czym tęskni.

- Irytuje mnie zarzut, że uczestniczyłem w pomyśle, którego prawdziwym celem była peerelowska propaganda - mówi Bronisław Cieślak
- Irytuje mnie zarzut, że uczestniczyłem w pomyśle, którego prawdziwym celem była peerelowska propaganda - mówi Bronisław CieślakAndrzej EngelbrechtAKPA

Podobno najłatwiej pana zdenerwować, pytając, czy czuje się pan polskim Bondem.

Bronisław Cieślak: - Bo Polacy myślą kliszami i stereotypami. Jest tu w dodatku prowincjonalny snobizm. Wielokrotnie próbowałem protestować. Jak widać - bezskutecznie. Dziennikarze wiedzą swoje i choćby nie wiem co, będą pisali o "polskim Bondzie". Niech im będzie! Jeszcze bardziej mnie irytuje powtarzany zarzut, że uczestniczyłem w pomyśle, którego prawdziwym celem była peerelowska propaganda.

Ale przecież pan sam na własne, siedemdziesiąte urodziny przyjechał milicyjnym polonezem, żywcem wyjętym z PRL-u.

- Nie ja przyjechałem, tylko organizatorzy imprezy. Załatwili mi także autoniespodziankę. Są tacy kolekcjonerzy. Niedawno w Legnicy jakiś pan przyjechał wypucowanym radiowozem (fiat FSO 1500), a właściciel wystroił się w milicyjny oficerski mundur, choć nigdy w MO nie pracował. Odwiózł mnie nim do Wrocławia. Na autostradzie auto wzbudziło sensację! Kierowcy, widząc mnie w środku, mieli prawo uznać, że zwariowałem... Aż się bałem, żeby nie doszło do wypadku.

Przez lata stawiano pana obok Janka Kosa z "Czterech pancernych" i Hansa Klossa.

- Bardzo mnie irytowało, kiedy na spotkaniach (szczególnie po 1989 roku) padały takie pytania: "Wygląda pan na inteligentnego faceta, dlaczego zgodził się pan zagrać milicjanta?". Kiedy pytano po raz dziesiąty, odpowiedziałem wreszcie przekornie: "Ależ ja nie grałem milicjanta, ja grałem TEGO milicjanta. To jest taka sama różnica, jak zagrać księdza pedofila z Dominikany albo księdza Popiełuszkę.

Ale były chyba jakieś zalety grania w "07 zgłoś się". Na przykład łatwiej było podrywać dziewczyny...

- Nigdy nie podrywałem kobiet na porucznika Borewicza! Co więcej, raczej mi to przeszkadzało. Bo przecież nie było pewne, czy te maślane oczka to do mnie, czy do tego faceta z "07". Zawsze w tych zabawach wolałem trudności. W uwodzeniu cenna jest jakaś gra, łatwe ma gorszy smak. Mówiąc przenośnie - wolałem gonić. Kiedy wyczuwałem, że to ja jestem goniony, uciekałem. Pod tym względem obyczaje mocno się zmieniły. Jakaś feministka nawet na mnie nakrzyczała, bo opowiadałem o swoich w tej sprawie poglądach.

Czym zdenerwował pan feministkę?

- Według niej, z mojej opowieści wynikało, że sprowadzam kobiety do roli wybieranego towaru i pozbawiam je inicjatywy. Ale ja może już nie nadążam w tych nowych czasach? Choć parokrotnie młode dziewczyny w wieku moich córek mówiły mi, wzdychając, że ich zdaniem nie ma już dziś mężczyzn, są tylko chłopcy: bierni i mało odpowiedzialni. Odpowiedziałem żartem, żeby nie mówiły tego przy Karolaku lub Małaszyńskim.

Co pan w życiu stracił, grając Borewicza?

- Najbardziej żałuję, że wychowywałem moje dzieci przez telefon. Nie było mnie w domu, nie chodziłem na wywiadówki. Nie byłem wzorcowym ojcem. Może dlatego żadne z moich dzieci nie tylko nie chciało zostać aktorem, ale nawet nie imponowało im, że byłem Borewiczem. Najstarsza córka skończyła rekreację i turystykę: pracuje w biurze podróży. Młodsza, Zosia jest lingwistką i została tłumaczem. Najmłodszy Janek studiuje filozofię i bardzo dobrze mu idzie - otrzymał stypendium rektorskie. Czyta takie książki, z których ja nic nie rozumiem. Zastanawiamy się, co prawda z żoną, co taki filozof może robić po studiach. Zresztą m.in. dlatego muszę nadal pracować.

Skoro mowa o rodzinie: spotkał się pan na planie z Anią Cieślak, aktorką i pana siostrzenicą?

- Nigdy. Mało tego, ja jej ten zawód szczerze odradzałem. Moje obawy jeszcze się pogłębiły, kiedy nie dostała się za pierwszym razem na studia aktorskie. Na szczęście dzisiaj radzi sobie w tym zawodzie bardzo dobrze.

Pewnie byłaby taka szansa, gdyby zdecydowano się na kontynuację kultowej serii.

- Pomysł kontynuacji "07 zgłoś się" pojawił się po upadku komunizmu. Szczerze odradzałem to reżyserowi Szmagierowi. Aby kontynuować Borewicza, trzeba by było ten serial paradoksalnie upolitycznić. Czyli ze skromnego porucznika MO trzeba było zrobić komisarza policji państwowej, i pokazać, jak przechodzi przez bramkę weryfikacyjną. A ja czułbym się źle, gdybym musiał wypowiadać kwestie w rodzaju "O Boże, jak ja się cieszę, że doczekałem wolności" albo "Czułem się fatalnie w roli tego milicjanta". Myślę sobie, że to by dopiero była propaganda! 

Po co panu była przygoda z polityką?

- Wychowywałem się w bardzo skromnej dzielnicy Krakowa. Szybko zrozumiałem, że mam tylko jedno życie, a w reinkarnację nie wierzyłem. Uznałem więc, że trzeba to życie przeżyć gęsto, intensywnie. Teraz już nie mam takiej siły, ale wtedy szkoda mi było czasu na sen. Kiedy siedziałem w jednym klubie studenckim, już zastanawiałem się, co się dzieje w drugim. I z tego apetytu na życie wynikało wszystko. Byłem dziennikarzem, aktorem i politykiem.

To Borewicz załatwił panu fotel poselski...

- Wolno panu tak myśleć. Sam sądzę, że wybierali mnie ludzie, którzy wiedzieli o mnie więcej. Na przykład, że byłem przez kilka lat dyrektorem w TV Kraków, kiedy produkowano tam dziesiątki widowisk teatru TV. Ale nie byłem dobrym politykiem. Osiem lat byłem posłem, widziałem to wszystko. I chwatit. Wystarczy.

Szczególnie że były też wpadki. Jak ta z jazdą samochodem po Krakowie...

- Musielibyśmy całą noc tutaj siedzieć, żeby pan zrozumiał, na czym polegała ta przedziwna przygoda, która miała zresztą ścisły z polityką związek. Popełniłem wykroczenie, mea culpa, próbowano zrobić z tego przestępstwo. Dzisiaj powiem tylko tyle, że ówczesna słabnąca władza robiła wszystko, żeby zdyskredytować SLD.

Przez pewien czas był pan też  bezrobotny, gdy stracił pan pracę jako szef Telewizji Kraków.

- Akurat ja się tym szczycę. Proszę  zauważyć, że polska mentalność uwielbia męczenników i na tym się zawsze bardzo dobrze wychodzi. Nie wiem, czy zostałbym posłem, gdyby nie ten epizod. Byłem regularnym bezrobotnym, ale stałem w kolejce nie po zasiłek, tylko żeby mieć ciągłość pracy i ubezpieczenie. Chciałem nawet zrezygnować z tego zasiłku, ale okazało się, że tak się nie da. Że muszę odebrać z okienka te parę stówek, żeby mnie system z komputera nie wywalił. Przez kilka miesięcy jeździłem więc do urzędu pracy. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata. Nawet autografy w tym pośredniaku rozdałem.

Tak szczerze: chce się jeszcze pa nu pracować?

- Znam wielu ludzi, którzy po odejściu na emeryturę szybko skapcanieli. Przestali się golić, zaniedbali, zapuścili kompletnie. I szybko też umarli. Człowiek musi wiedzieć, po co wstaje z łóżka. No i ta ciekawość świata na szczęście jeszcze we mnie nie zgasła.

Oskar Maya 

SHOW 14/2015

Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas