Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Piotr Polk: Spełniły się moje marzenia

Nie musi się wygłupiać. Dostał od życia to, czego chciał. Dzięki pracy, a nie zdjęciom na ściankach.

Na ekrany kin wszedł właśnie film z pana udziałem, a telewizorów - nowy serial. Dużo się dzieje?

Piotr Polk: - Jeszcze są zdjęcia do "Ojca Mateusza", teatr, nowe premiery. Rzeczywiście trochę tego jest.

Proszę opowiedzieć o serialu "W rytmie serca". Chirurg... Już gdzieś to było?

- Śmiałem się, że skoro mam już specjalizację z chirurgii - grałem w "Lekarzach" - to łatwo ze mnie skorzystać. Ale oczywiście to zupełnie inne role. Poza białym fartuchem nie mają ze sobą nic wspólnego. Choć muszę powiedzieć, że doświadczenia z tamtego serialu bardzo mi się tu przydały. Zwracałem większą uwagę na niektóre drobiazgi wymagane w pracy chirurga.

Reklama

Aby się przygotować do tamtej roli, spędził pan dzień w szpitalu, na sali operacyjnej.

- Mieliśmy odprawę, potem szliśmy do stołów operacyjnych. Byliśmy ubrani, umyci, zabezpieczeni, nie mogliśmy niczego dotykać. I przyglądaliśmy się prawdziwym operacjom. Gdyby moje życie inaczej się potoczyło, chciałbym być chirurgiem.

To niezwykły zawód.

- Zupełnie inny sens pracy. Ratowanie zdrowia i życia ludzkiego jest czymś absolutnie niewiarygodnym. My, aktorzy, dostarczamy przeżyć emocjonalnych, wizualnych, czasem staramy się przekazać coś mądrego, pewne wartości, ale to wciąż jest tylko i wyłącznie rozrywka. Na stole operacyjnym jest prawdziwe życie. Często w rękach jednego człowieka. To wzbudza nadzieję, zaufanie i szacunek. Choć z drugiej strony, człowiek bez kultury, jak i bez opieki medycznej, umiera.

Czy nowy serial spodoba się widzom?

- Mamy tu ratowanie ludzkiego życia, wypadki samochodowe, historie kryminalne, kawałek zwykłej obyczajowości. Sporo się dzieje. Ale czy się spodoba? Nie wiem, tym bardziej, że ja akurat jestem najgorszym widzem. Nie umiem patrzeć na siebie na ekranie, zwykle nic mi się nie podoba. Chyba że te fragmenty, w których mnie nie ma.

A co słychać u Oresta z "Ojca Mateusza"?

- Ostatnio był na urlopie! Ale już wchodzi na ekrany z nowymi zagadkami kryminalnymi, ze swoim - jak zwykle - skomplikowanym życiem. I na pewno nie będzie spokojnie, bo widzowie chcą, żeby coś się działo. Potrzebują emocji, nie chcą, żeby bohaterowie żyli długo i szczęśliwie.

Nie znudził się panu ten bohater?

- Nie, bo każdy odcinek to inna historia, inne miejsce, inni ludzie. To nie jest telenowela, w której przez 10 lat siedzi się w jednym mieszkaniu. Owszem, czasem dopadają mnie myśli, że mam już dość munduru. Szybko to jednak mija, bo to przecież, m.in., mundur sprawia, że postać jest bardzo wyrazista. Wygląda się w nim dostojnie, godnie. Często, gdy ktoś mnie poznaje prywatnie, stwierdza: "Mój Boże, pan nie jest taki wysoki!", "Jaki pan szczupły!", "Pan jest taki chłopczyk!". To wszystko jest bardzo sympatyczne. Nigdy się nie spotkałem z jakimkolwiek przejawem antypatii...

Może dlatego, że nie daje pan powodów.

- Nie wygłupiam się, a bohater, z którym się widzowi kojarzę, wydaje się porządnym, uczciwym, godnym szacunku człowiekiem.

Tymczasem w filmie na "Na układy nie ma rady" jest inaczej.

- Rola mi się spodobała, była zabawnie napisana i zupełnie inna od dotychczasowych. To taki trochę drugi biegun, przyjemna odmiana. W "Ojcu..." walczę o prawo, tu prawo łamię.

Szykuje się też premiera filmu "Kukułeś", a to też zupełnie coś innego. Kolejny film! Jak pan to robi? Inni podpierają wszelkie możliwe ścianki, by dostać jakąś propozycję, a pan?

- Są ludzie, którzy żyją z tego, że bywają i tacy, którzy żyją ze swojej pracy. Ci drudzy nie brylują na otwarciach salonów fryzjerskich czy butików z bucikami i ja się do nich zaliczam. Mnie to kompletnie nie interesuje. Mogę się pojawić w salonie fryzjerskim, ale wtedy, gdy nie będzie tam fotografów I tylko żeby skorzystać z usług mojego znajomego, który tam pracuje.

Unika pan zgiełku.

- Absolutnie. Mogę zaprosić kamerę do ogródka, ale już nie do sypialni. Trzeba wyczuć granicę, a moim zdaniem, nie każdy to umie. Dla pięciu minut sławy niektórzy gotowi są zrobić wszystko. Pokazywać swoje dzieci, żony, babcie, dziadków tylko po to, żeby siebie wypromować? Wypożyczać ciuchy, rower i dzwonić do znajomego fotografa, żeby zrobił zdjęcie? Słabe to jest.

Co jest dla pana najważniejsze?

- Spokój. Mamy tak zwariowany zawód, żyjemy w tak szalonym świecie, że swoją prywatność, własne terytorium, trzeba chronić za wszelką cenę. Ale trzeba mieć też cierpliwość do siebie i do ludzi. Szczególnie do tych, którzy czekają na nas, prosząc o autograf czy o zdjęcie. Sam pamiętam, gdy byłem malutki, jak się cieszyłem, kiedy dostałem autograf Rogera Moore’a.

Jak to było?

- Będąc 11-12-letnim Piotrusiem, byłem fanem Bonda, zresztą nadal jestem. Wysłałem do Pinwood Studio pod Londynem list z prośbą o autograf Rogera Moore’a. Wszyscy mi mówili, że nic z tego nie wyjdzie, bo to za daleki świat dla mnie. Ale ja wysłałem. Minęły cztery miesiące i... przyszła paczka! Pachniała. Kiedy ją otworzyłem, miałem łzy w oczach.

- Było tam zdjęcie Rogera Moore’a, autograf, plakat filmu "Moonraker" i zabawka - statek kosmiczny. Myślałem, że złapałem pana Boga za nogi. To zdarzenie nauczyło mnie, że warto próbować, bo jeśli nie wykona się żadnej pracy, to nie można oczekiwać, że się coś w zamian dostanie. A druga rzecz: zawsze staram się mieć czas dla fanów, bo w każdym z nich widzę siebie sprzed 40 lat!

A dziś o czym pan marzy?

- O zdrowiu, o szczęściu, o ciszy. Moje marzenia się spełniły. Chciałem być aktorem, zwiedzać świat, poznawać ludzi. I jestem! I zwiedzam świat i poznaję ludzi... A co dalej? Chciałbym zachować w sobie tę naiwność dziecka, dziecięcą wrażliwość serca mimo siwych włosów. Dopóki ona we mnie będzie, będę się cieszył najdrobniejszą chwilą. Chcę żyć w kraju, w którym będę się dobrze czuł - wśród mądrych ludzi. Być spokojnym o przyszłość mojej rodziny. I tyle...

Marta Uler

SHOW 19/2017

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy