Tomasz Stockinger: Chciałbym się znowu zakochać
Ale z wiekiem staje się coraz bardziej wybredny. SHOW opowiedział też o relacjach z eksżoną i namiętnych pocałunkach z Anną Dymną na planie „Znachora”. „Były prawdziwe”, wyznał.
Czy Paweł Lubicz z "Klanu" umarł?
Tomasy Stockinger: - Ależ nie. Nie poprosiłem o podwyżkę, więc Paweł nadal żyje (śmiech). Trudno jest mi jednak powiedzieć, co będzie dalej z "Klanem". Nakręcone są trzy odcinki, które widzowie zobaczą po wakacjach. Ślub Pawła i Wiki został przerwany w kluczowym momencie. W przyszłości będzie kolejne podejście, Paweł będzie się leczył. Scenariusze są dalej pisane, ale umowa z TVP nie jest podpisana.
Praca na planie nie jest najlżejsza. Kulminacją trudności było uśmiercenie pana serialowej żony granej przez Agnieszkę Kotulankę.
- Przez długi czas jakoś wszyscy dawali radę, choć nie zawsze była w pełni sił. W końcu nie można było przewidzieć, czy zjawi się na planie i w jakiej będzie formie. Było nam coraz trudniej pracować. Żółte kartki dla Agnieszki - a było ich kilka - nie pomagały, więc dostała czerwoną. Przez prawie rok wierzyliśmy, że wyjdzie z nałogu, ale nie można czekać w nieskończoność. To, że ciągle nie może się uporać ze swoimi demonami, niestety potwierdza, że scenarzyści i producenci mieli rację, uśmiercając Krystynę Lubicz.
Co będzie pan robił, gdy "Klan" się skończy?
- Na pewno nie będę tak chętnie grał w serialu codziennym. Za dużo tekstów musiałem się nauczyć, wyczekałem się też swoje w garderobach i w studiach. Ale dobrze czuję się i w filmie, i na estradzie, i w teatrze. Chciałbym się teraz angażować w propozycje interesujące artystycznie.
Na przykład w kontynuację "Znachora"?
- Zgodziłem się na symboliczny udział. Wiem, że to historia współczesna, ale nawiązująca do fabuły tamtego filmu i rozgrywająca się w tym samym miejscu. Niestety, Anna Dymna nie zagra. Szkoda, bo wspominam ten czas, kiedy kręciliśmy "Znachora" z wielkim sentymentem. Stworzyliśmy piękną parę. Podczas tych zdjęć naprawdę się sobie podobaliśmy.
Jednak nie byliście wtedy wolni.
- Owszem, ale była między nami chemia. Tę fascynację widać na ekranie. Ania była w kolejnym związku, już po śmierci męża, ja byłem żonaty. Ale czasem po prostu korzystaliśmy z okazji, żeby się poprzytulać. Dobrze nam to szło, podobnie jak całowanie.
Czyli to nie były udawane pocałunki?
- Jak najbardziej prawdziwe! Dobry aktor nie może udawać (śmiech)! Tym bardziej, że partnerka to przemiła, ciepła osoba i piękna kobieta. Było mi cudownie. Granie z nią było czystą przyjemnością. Ona swoją grą wywoływała we mnie tak naturalne reakcje, że już nic nie musiałem dodatkowo grać.
Był pan nowicjuszem.
- Żona reżysera chciała, żeby hrabiego Czyńskiego zagrał albo Daniel Olbrychski, albo Piotr Garlicki. W każdym razie jakaś gwiazda, a nie ktoś młody, nieznany. Cały film miał się opierać na trzech uznanych zawodowcach: Dymnej, Bińczyckim i tym trzecim. Jednak nie mogli namówić gwiazdorów do roli Leszka i sięgnęli po mnie, chyba z braku laku. Żona Hoffmana dawała mi do zrozumienia, że ktoś inny miał być zatrudniony na moje miejsce. Była niezadowolona. Ale jak widać, rola w "Znachorze" była mi pisana.
Jak odnosił się do pana sam reżyser, który był zapatrzony w żonę?
- Na początku był nakręcony przez małżonkę. Kiedy się rozstawaliśmy po zakończeniu zdjęć, czułem, że nie był do końca ze mnie zadowolony. A ja myślę, że jednak moja koncepcja tej roli się obroniła i racja jest po mojej stronie.
To dlatego grał pan tak powściągliwie.
- Musiałem pokazać miłość, która przekracza instynkt samozachowawczy. To były dla mnie trudne sceny, skok na głęboką wodę. Tym bardziej, że rozgrywały się podczas moich pierwszych dni zdjęciowych, gdy jeszcze nikogo, na czele z odtwórczynią głównej roli, nie znałem. Widziałem, jak pani Wala Hoffmanowa, która stała za kamerą, patrzyła na mnie sceptycznie.
To prawda, że Jerzy Hoffman specjalnie sprowadził róże do kluczowej sceny filmu z Warszawy, bo w Bielsku nie było tak pięknych?
- To były najdroższe róże w historii polskiej kinematografii. Mistrz Hoffman wiedział, że w tej scenie kwiaty są ważniejsze od aktorów. Miały się rozłożyć jak wachlarz i musiały być to róże wybitne. Produkcja stawała na rzęsach, żeby je zdobyć w okolicy - było kilka podejść. Te niespełniające marzeń różyczki doprowadzały reżysera do szału. Produkcja wysłała więc taksówkę z Bielska na warszawski bazar przy Polnej. Rachunek był astronomiczny. Na takie kwiaty mogli sobie pozwolić w owych czasach jedynie cudzoziemcy. Kiedy róże w końcu przyjechały, Hoffman roztrwonił niewiarygodną ilość kupowanej za dewizy taśmy na nakręcenie tej jednej sceny. Można było robić dwa, najwyżej trzy duble, on ich zrobił 11. Komuś z zewnątrz mogło się wydawać, że to nic nadzwyczajnego: róże upadają na ziemię, co tu dublować. Okazało się, że Hoffman miał rację, bo tę scenę ludzie najlepiej pamiętają.
Po premierze "Znachora" okazało się, że ma pan psychofankę.
- Jakaś kobieta, prawdopodobnie niezrównoważona psychicznie, rozpytywała o mnie bileterki w teatrze, groziła, że zrobi mi krzywdę, bo rzekomo ją zapłodniłem, że mi nie daruje. Nigdy się z tą kobietą nie spotkałem oko w oko, ale przez kilka tygodni wychodziłem z teatru, czujnie się rozglądając. Przestraszyłem się, bo groziła, że mi obleje twarz kwasem solnym.
Wszystko to - zdjęcia oraz późniejsza premiera "Znachora" - rozgrywało się w dość gorącym politycznie okresie.
- Na planie było nam dobrze - sielsko i anielsko. Dużo plenerów, romantyczna historia. To był dla mnie bardzo ważny rok. Zacząłem "Znachora" tuż po tym, jak skończyłem "Bołdyna". Latem nakręciliśmy jeszcze "Przedwiośnie", gdzie grałem Cezarego Barykę. Cieszyłem się, że gram ze znakomitymi kolegami, że pracuję na moją własną karierę, że nie muszę podpierać się nazwiskiem ojca. Stan wojenny przyszedł znienacka i załamał moją dobrą passę. Byłem wtedy aktorem Teatru Dramatycznego, wówczas najlepszej sceny w Warszawie. Publiczność urządzała trwające 20 minut owacje na stojąco. Władza zaniepokojona efektem naszego bojkotu telewizji uznała, że Dramatyczny to gniazdo szerszeni i trzeba tam uderzyć. Kiedy zdjęto Holoubka, kto mógł, uciekał.
Wtedy pan nie jeszcze nie uciekł.
- Tkwiłem w takiej absurdalnej rzeczywistości rok. Graliśmy dla puściusieńkiej widowni. Często na scenie było więcej wykonawców i ekipy technicznej niż widzów w teatrze. Publiczność, która wcześniej biła brawo po 15 minut, uznała, że teraz będzie nas popierać, bojkotując teatr. To był upiorny sezon 83/84, który spowodował moją wielką frustrację i to się przełożyło na wyjazd w lipcu 1984 roku. Pojechaliśmy z żoną szukać lepszego świata.
Udało się?
- Nie mogliśmy w Polsce wytrzymać, więc zdecydowaliśmy się na szaleńczy krok. Mieliśmy takie poczucie, że Zachód na nas czeka. Okazało się jednak, że Ameryka jest inna niż na filmach. Bezrobocie jest trwałym elementem tamtejszego rynku. Jeśli nie ma się pomysłu na siebie, trzeba pracować fizycznie. Przecież tam nikt nie obejrzał "Znachora".
Chciał pan tam pracować jako aktor?
- Wcale! W sumie mieliśmy przyjemną pracę w Kanadzie u rodziny amerykańskiej. Tam urodził się nasz syn, Robert. Cierpieliśmy jednak, bo byliśmy odcięci od Polski. Telefony były na podsłuchu, listy szły tygodniami, prawdopodobnie czytane przez odpowiednie służby. Postanowiliśmy wrócić po pięciu latach. Czułem się mocniejszy, doroślejszy, ukształtowany. Mieliśmy trochę odłożonych pieniędzy, więc bez stresu wystartowaliśmy na nowo w Warszawie w 1989 roku. Zaraz wróciłem do pracy. Potem zmieniło się moje życie prywatne, rozstaliśmy się z żoną. Zaczął się też serial "Klan".
Jak ułożyliście sobie relacje po rozwodzie? Prasa rozpisywała się, że pogodziliście się dopiero na ślubie pana syna, w zeszłym roku.
- Kiedy zrozumieliśmy, że nie możemy być razem, zawsze mieliśmy na względzie dobro syna. Jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie i rozmawiamy na przyjacielskiej stopie.
Niedługo będzie pan uczył tego, co ważne w życiu, wnuka, który pewnie za jakiś czas pojawi się na świecie. Jest pan na to gotowy?
- Jak najbardziej, tylko muszę się pilnować, żeby nie wywierać zbytniej presji na młodych.
A jest pan gotowy na spotkanie nowej miłości?
- Jestem singlem, czyli mężczyzną samodzielnym. Z wiekiem staję się bardziej wybredny i trudniej się zakochać. Ale mam nadzieję, że to mi się jeszcze przydarzy. Bo przecież o to w życiu chodzi!
Katarzyna Jaraczewska
SHOW 14/2016